Żyd: obrazy współczesne/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gdy się nazajutrz rano Jakób obudził, z wielkiém swém podziwieniem nie zastał już w pokoju towarzysza: powiedziano mu że Iwaś wstawszy rano wyszedł do miasta. Uląkł się téj rannéj zbyt wyprawy, chociaż ją bardzo potrzebą przechadzki, kąpieli lub prostą nawet ciekawością tłumaczyć było można; przyszło mu bowiem na myśl, że ubogi chłopak może przez zbytnią draźliwość chcieć mu się wymknąć, by o własnych siłach znowu z nowemi trudnościami walczyć w długiéj drodze.
Ale małe zawiniątko Iwasia leżało przy drzwiach, czekał więc na niego trochę niespokojny ze śniadaniem. Nareszcie Iwaś powrócił.
— Chodziłem przejść się trochę, rzekł żywo ściskając rękę Jakóba, duszno mi tu było w izbie, potrzebowałem powietrza, samotności, nadewszystko ruchu. Od Marsylii idę pieszo; zahartowałem się, nagle zacząłeś mnie pieścić, to psuje, zląkłem się już bym nie zmiękł, ogarnął mną dziecinny niepokój, potrzebowałem się znużyć. Teraz pot się ze mnie leje kroplami... jest dobrze... czuję że jestem sobą... żyję.
Jakób począł się śmiać.
— Dzieciak jesteś, rzekł, z przeproszeniem, zbytecznie wątpisz o sobie, jak inni nazbyt sobie ufają. Wiedz że masz potęgę w łonie, którą przemożesz wszystko.... tą jest wola. Dopóki ją w sobie czujesz, zwyciężysz nią co zapragniesz przełamać, choćby samego siebie... nie lękaj się. Znam ludzi ze wszech względów znakomitych, którzy niczém nie są dla braku woli, znam i bardzo zwyczajnych, których wola energiczna postawiła wyżéj niż talentem zasłużyli.
— Odgadłeś mnie, rozśmiał się Iwaś, uląkłem się utraty woli, pragnąłem w małym boju z sobą przekonać się o jéj sile.... Myślałem, marzyłem, pasowałem się jak Jakób twój homonym we śnie... zwyciężyłem....
Wstrzymał się nagle.
— Gdzieżeś był? spytał żyd.
— O! nie wiem doprawdy! wszędzie po trosze! w pyle gościńca, we wrzawie portowéj, w ciszy Aqua Sola, a nawet pod oknami pięknéj Tildy.
Jakób ostro na niego spojrzał.
— Cożeś ty tam robił?
— Sam nie wiem, znalazłem się przypadkiem. Ale wystawże sobie co to jest potęga ciekawości, znalazłem tam moich wczorajszych dwóch Włochów, milczącego Moskala i cygana. Pokazuje się że wczorajsza historya wasza więcéj ich zajęła niżeliście się spodziewali... trafiliśmy wszyscy jak się zdaje na sam odjazd z Genui owéj pięknéj męczennicy....
— Jak to? odjazd? z jakiegoż powodu tak przyspieszony? zmiłuj się, mów, zawołał Jakób, jeżeli co wiesz... Może wyjechali na przejażdżkę tylko, w okolice....
— Ale nie, rzekł Iwaś, projekta dłuższego pobytu w Genui, jeśli jakie były, odmienić się musiały nagle, nie wiem.... To pewna, iż Vetturino stojący przed domem z powozem, upewniał iż wyjeżdżają do Pizy i Specji.... Nie sądzę bowiem, żeby albo pani sama, albo pan sam wyruszył, a z pakunku wynoszonego wnieść nie mogłem nic, ani o liczbie osób ani o ich rodzaju.... Służący zaś odpowiadać mi nic nie chciał na pytania.
— Jak to? pytałeś go?
— Trochę, byłem ciekawy.
— Więc wyjechali....
— Musieli wyjechać... nie doczekałem się bowiem ostatka i odejść musiałem, bo nas tam już ciekawych zbyt wielka zebrała się gromada, a przykro mi było należeć do tego tłumu gapiów.
Zamilkli oba, Jakób smutnie głowę na piersi pochylił.
— Ale, odezwał się po chwili, cóż my robimy z sobą? jakbyś sobie życzył? Mamy siedzieć czy jechać daléj? umówmy się, jestem na twe rozkazy, bo mi nie pilno, jak ci wygodniéj?
— Jak to? spytał Iwaś, a cóż twoja podróż mojéj się tyczy?... ja sobie idę gdy nieco spocznę, ty zrobisz co zechcesz.
— Nie rozumiemy się, rzekł żyd, daj pokój ceremoniom, rzecz umówiona, że ja cię wiozę do granicy. Srodze a niesprawiedliwie obraziłbyś mnie odmową. Daj mi rękę, pojedziemy razem i woli nie zgubim po drodze, a oszczędzi ci to życia!! trudu, który na lepszy potrafisz obrócić użytek....
— Ale...
— Żadnego ale... jedziemy! którędy wolisz?
— Jak ci się podoba, dodał Iwaś, czuję wszakże, iż miléjby ci było jechać na Specją i Pizę, a że i mnie się to uśmiecha, więc...
— Dla czegoż sądzisz?
— Szczerość za szczerość, rzekł Iwaś, dla tego Jakób wolałby jechać ku Specji że Tilda pojechała w tę stronę, bo Janusz i Jakób są jedną osobą. Na piersiach twych odsłoniętych, z rana gdym wstawał, widziałem na czarnéj wstążce czarną żałobną obrączkę.
— I bez niéj, rzekł Jakób smutnie, łatwo ci to było odgadnąć Tak! historya to moja, wstydzić się jéj ani ona ani ja nie potrzebujemy.... Ten krewny który mi chodzić kazał do szkół, jest ojcem Tildy, powinieneś go był téż poznać lub domyślić się... kiedyś opowiem ci resztę.
— A więc jedziemy do Pizy.
— Ja myślę że, jeźli ci to milsze, pójdziemy sobie pieszo... droga ta jest tak uroczyście piękną, że się ją niegodzi przebywać inaczéj.... Oddamy pakunki na dyliżans a sami ruszymy jak dwaj wędrowni artyści.
— Dobrze, dziś wieczorem, rzekł Iwaś, mnie się coraz bardziéj spieszy do kraju, tęsknica coraz gorętsza, jakieś przeczucia wielkich wypadków, jakaś niecierpliwość pracy mnie ogarnia.
— Słuchaj! zawołał Jakób, przyznaj się, wy spiskujecie?
— Tak jest i inaczéj być nie może, odparł Iwaś, Polska cała od lat przeszło stu spiskuje; zmusza ją ucisk do tego, na spiskowców hoduje pokolenia niewola, w postrachach, ciemnicy, w milczeniu i grozie. Tam gdzie się życie rozwinąć nie może całą swą silą, spiski są nieuchronne, to naturalny owoc despotyzmu, to nędza która się rodzi za brudnym kołnierzem jego koszuli...
— Pojmuję to, odparł Jakób, ależ biada krajowi który wszedł na tę drogę, zwątpił on już o sobie i uznał się bezsilnym. Rozumiem tylko jeden spisek, taki jak był nasz trwający parę tysięcy lat, ten w którym my dożyliśmy epoki równouprawnienia i odrodzenia naszego; spisek nagromadzający siły, jednoczący w ciało silne i spójne. Wy i wasze spiski z gorączkowemi wybuchy, do niczego nie dojdziecie prócz do coraz boleśniejszego upadku.
— Nie mówmy o tém, zawołał Iwaś marszcząc się, wy nie macie ani tego uczucia co my dla kraju, aniście doznali tego co my cierpiemy....
— Przepraszam cię, odezwał się żyd, jeśli dla kogo to dla nas kraj ten co nam dał przytułek, w którym mimo chwilowych prześladowań urośliśmy liczbą i pracą; jest naszą drugą przybraną ojczyzną. Jeźli nią nie jest jeszcze dla wszystkich, to być powinien i będzie. Ja się czuję przynajmniéj zarówno Izraelitą jak Polakiem.
— Tak, ale ludzi jak ty, bez pochlebstwa — chociaż od dni kilku dopiero się znamy, nie ma i nie może być wielu. W ogóle zarzucić wam można, że nie bardzo przywiązaliście się do tego kraju w którym dosyć, jak na owe wieki, przeżyliście czas długi szczęśliwie i swobodnie, który was karmił, hodował, bogacił... i uznał za dzieci swoje.
— Powoli, odparł Jakób, rozpatrz się w historyi bezstronniéj; fanatyzm religijny, prawda że wspólny nam z innemi narody i buta szlachecka... długo stały na przeszkodzie uznaniu żydów za obywateli kraju. Winni też byli i żydzi, że języka i obyczaju przyswoić sobie nie starali się, że się odosobniali, stanowiąc status in statu, naród w narodzie, że szczerze nie pracowali na obywatelstwo, które się poświęceniem i krwią zdobywa.
Winy są równe z obu stron, i z obu stron szczere przebaczenie i zapomnienie przeszłości wyjść powinno. Wiek inny, oświata rozpowszechniona, idee ludzkie nam wspólne, wszystko nas teraz zbliżyć i przejednać się zmusza. Wyciągamy dłonie... nie odpychajcie ich....
— My! młode pokolenie! zawołał Iwaś, mybyśmy mogli was odpychać!! Możeszże to przypuścić? Znajdą się przesądy, wstręty, resztki starych niedogniłych wyobrażeń, pozostałości dawnych wieków... ale ogół... szczerze wam dłoń wyciągnie. Bądźcież braćmi, ale bądźcie nimi w duchu nie słowie, w czynie a nie pozorem tylko; bądźcie nimi nietylko w chwili powodzenia, ale w pracy i boleści....
Jakób zamilkł, ale rękę wyciągnął.
— Na dzisiaj dosyć, rzekł, rozumiemy się i zgodziemy łatwo, my, młodzi. Moi rówieśnicy, młodzież izraelska tak czuje i myśli jak ja, ale jak u was tak u nas są uprzedzenia, są stare gniewy, są chowane przez wieki brzydkie zemsty pragnienia... są... ludzie. Bądźmy pobłażający, cierpliwi i nie dajmy się unieść namiętnościom tchnącym nienawiścią.... Miłość tylko godzi, łączy i jedna, o nią się starajmy, pracujmy na nią.
Ale o tém nieraz jeszcze, dodał Jakób, mówić nam przyjdzie, teraz w drogę!... Jedziemy czy idziemy?
— Idziemy pieszo! do Pizy!
— Zgoda!
A zatém pakować!
W téjże chwili poczęły się przygotowania do podróży; około południa w strojach pieszych wędrowców poszli pożegnać Lucią Colomi. Tu także znaleźli się od progu wśród kataklyzmu tłumoków, pak i skrzynek; Moskal układał papiery i książki swoje, Włoszka kończyła rachunki.
— Do widzenia! zawołano od progu.
— Do widzenia! na tym lub na tamtym świecie.
Adio! adio!
W chwili gdy się co najspieszniéj cofali aby nie stać się natrętnymi, piękna Włoszka skinęła na Iwasia i odciągnęła go na stronę.
— Wracasz więc pan do Warszawy, rzekła po cichu, pamiętaj pan o com prosiła, spytaj tam o mnie... ja może będę się tam potrzebowała widzieć z panem... dziś mu nie mogę powiedzieć nic więcéj. Lucia Colomi! zapamiętaj pan nazwisko! w teatrze wiedzieć o mnie powinni.
Iwaś spojrzał na nią dziwnie, badająco.
— A towarzysz pani? zapytał.
— Kto? Gromów?
— Tak jest.
— To dawny dobry mój przyjaciel, rzekła, ale nie wiem, czy w téj podróży będzie mi mógł towarzyszyć... to zależy... Wątpię... nie ma nic pewnego.... A więc, dokończyła żywo, przypominam panu, że nie ja jemu, ale pan mnie możesz być potrzebnym, rachuję więc na was... Niech to sercu jego będzie pobudką.
— Ale na cóż ja się komu przydać mogę! zawołał Iwaś ruszając ramionami.
— O! nie badajże mnie pan, proszę, to moja rzecz... do widzenia.
Podała mu rękę przez tłumok.
— Do widzenia.
Zszedłszy na placyk przed dwoma hotelami i wracając do Federa, otarli się prawie o cygana, który, jak zwykle, paląc cygaro poziewał i przypatrywał się bardzo uważnie osłom ogromne beczki dźwigającym do portu.
— No! cóż się tam z wami dzieje? zapytał.
— Dziś jeszcze pieszo ruszamy do Pizy...
— Wychodzicie? pieszo?
— Tak jest.
— Zabawne dziwactwo, kiedy jechać byście mogli wygodnie. Ale dobrze to mieć choćby dziwactwa, ja już do nich nie czuję się zdolnym... Gdyby jeszcze ta ładna Włoszka dała się namówić, a poszła ze mną na piechotę... no, to możebym się namyślił... ale... nie pójdzie! Moskal trzyma ją w niewoli.
— Żal mi jéj, odezwał się z boku Francuz którego zrazu nie postrzegli, zrobiła bardzo zły wybór... Nie wiecie też czy zostają? jadą? dokąd?
— Zdaje się że jadą; dokąd? nie wiem doprawdy, rzekł Jakób.
— Nie wiecie? naprawdę?
— Nie wiem; zapewne po Włoszech...
— Podróż najoszczędniejsza — dodał Duńczyk zfrancuziały — może ją dla tego Moskal wybrał... można ją odbywać, jakem się przekonał, nawet nic nie jedząc, tyle się napołyka pyłu na gościńcu. Ja także pojadę, ale chyba morzem, wolę już nudności okrętowe... niż niestrawność z napchania się gliną... Ale wprzód muszę piękną Colomi pożegnać, nie tracę nadziei że ją na Moskalu zdobędę... trzeba zawsze szczęścia probować.
— On to nazywa szczęściem! zawołał cygan, powoli szukając nowego cygara... śmieszny! nie wie że takich Lucii we Włoszech, bez żadnego szczęścia, można dostać ile się podoba... na towarzyszki podróży...
— Takich? podchwycił Iwaś... to wątpię, tak miłych, dowcipnych i dobrych istot jak mi się ona wydaje, nie ma nigdzie wiele...
— A! prawda! oblała was wodą! rozśmiał się cygan, zawsze to dowodzi istotnie serce niezgorsze... innaby była krzyknęła ze strachu i zemdlała sama jeszcze — z gracyą... Co się tyczy dowcipu, na co w kobiecie dowcip? żeby gryzła! dość ma zębów i bez tego... Ale czekajcie no, rzekł do Jakóba — czekajcie, przyjmiecie mnie do towarzystwa gdybym chciał pójść z wami? hę? szczerze?
Młodzi ludzie spójrzeli po sobie w milczeniu, cygan się uśmiechnął.
— Nie! nie! rzekł, nie trzeba! Stamlo Gako za stary i za nudny! a przy tem gorąco! pył... nie! nie! pojadę dyliżansem... bywajcie zdrowi...
I odszedł.
— To lepiéj! rzekł Jakób — ciężkiego byśmy byli dostali towarzysza...
Słońce się zniżało po nad morze gdy dwaj nasi podróżni opuścili Federa i drogą ku Rutta powoli pociągnęli z miasta, przebywając villami ubrane wzgórza, ogrody i niecierpliwie wyglądając widoku morza które się było na chwilę przed niemi schowało. Wkrótce też pokazało się ono wygładzone, lekko kołysząc jak szyba z opalu, cieniowana coraz odmiennych barw tysiącem.
Cudnie pięknemi są te okolice Genui, choć nieco puste, — ze swemi cyprysami, pomarańczami, winnicami i spinającą się tem wybrzeżem skalistem drogą, która co chwila inny, coraz bardziéj malowniczy widok przedstawia.
W jesieni i na wiosnę spotyka się tu roje turystów przebiegających ten gościniec sławiony nie nadaremnie ze swéj piękności, z pospiechem który im ledwie przelotne po sobie zostawia wrażenie. Rzadko kto o kiju, powolniéj mija rozpatrując się baczniéj te czarowne brzegi, rozmiłowawszy się w ich wdziękach; a inaczéj dobrze się z niemi poznać nie można.
Podróżni nasi nie spieszyli wcale, wiedzieli że dla nich dwóch znajdzie się wszędzie miejsce na spoczynek, jakieś Albergo lub Trattoria wiejska ze swą izdebką na górze, z rybką i sałatą, z winem del paëse mniéj więcéj znośnem i na wieczór lampką rzymską, przy któréj spocząć miło po całodzienném strudzeniu, ale pisać i czytać dość trudno. Świece jeszcze rzadko gdzie cywilizacya wprowadziła...
Zmęczonym po drodze łatwo było wszędzie dostać parę spokojnych osiołków na których grzbiecie można choćby zadrzemać, tak łagodnie noszą, przywykłe i ludzi i delikatniejsze nad nich przewozić przedmioty.
Upał dnia już był zupełnie ustał, gdy podróżni nasi ujrzeli przed sobą piękne ogrody pomarańczowe ubierające Nervi, stolicę wody pędzonéj z kwiatów dla wszystkich spazmatycznych istot całéj Europy. Rozmowa dotąd błąkała się po najróżniejszych zakątach.
— Obiecałeś mi dalszy ciąg swéj historyi, rzekł Iwaś wreszcie — i jakkolwiek wyprzedziłeś chronologiczny jéj porządek wczorajszym epizodem, choć dziś bym rad posłyszeć dopełnienie. Winieneś mi zasztukowanie téj próżni, któréj sam nie potrafię odgadnąć.
— Z wielką chęcią, dopełnię reszty mojéj spowiedzi, odpowiedział Jakób, nie mam tajemnic, a największą już wczoraj zmusiliście mnie wyjawić. Zdaje mi się żeśmy się rozstali na szkole, w któréj ostatniéj ławie, nękany przez towarzyszów, prześladowany parja, poczynałem uczyć się więcéj życia niż grammatyki.
— Tak jest...
— Historya tych lat jest raczéj, mówił Jakób, dziejami umysłu mojego i serca niż czem innem. Wypadków braknie lub są wagi podrzędnéj, bez wpływu istotnego na życie. Szkoła nie mogła mnie nauczyć wiele, ale otwierała do nauki wrota, ukazując przez nie niezmierzone jéj obszary. Jako żyd znałem dotąd tylko moją biblią, w niéj cały świat zamykał się dla mnie; teraz postrzegłem że jako człowiek muszę sobie przyswoić co ludzkość zrobiła, zdobyła, nauczyła się przez wieki. Zachwiało to nieco zrazu moją wiarę wyłączną w naród wybrany, ukazało mi go w odmiennem nieco świetle; musiałem spokornieć; ale z niepokojem w duszy, umysłem niezależniejszym, powróciłem znowu do biblii i napowrót żydem się stałem — tylko inaczéj.
Pojąć ci mnie, jako żyda, może być trudno, — zatrzymuję się tu, abym ci wytłumaczył że ta społeczność nasza izraelska tak długo w prześladowaniu jedna i spójna, dziś, gdy ono ustaje — dzieli się już na wiele różnych obłamów.
Żyd nie jest już dziś tem czem był dawniéj, gdy wyłączenie go zmuszało być tylko sobą, żyć, myśleć, uczyć się, obracać w ciasnem kole zakreślonem mu prawami i obyczajami chrześcian nieprzyjaznych... Z tego ściśniętego gronka wyrosł przypadkiem Majmonides jaki lub Spinoza, ale ono po większéj części składało się z jednolitéj massy wiernych, ścisłych wyznawców starego zakonu. Tuliliśmy się około arki przymierza...
Dziś żydzi swobodniejsi, mniéj uciśnieni różnemi idą drogami... wielu z nich rzuca swe prawo i wiarę, pozornie przyjmuje inną, w istocie nie ma żadnéj... O tych naprzód mówić ci muszę.
Typem takiego żyda był właśnie opiekun mój, ojciec Tildy, któremu winienem wszystko. Wychowany sam za granicą, w społeczeństwie już zobojętniałem, stracił zawczasu poszanowanie tradycyi naszych i wiary, zrzucił z siebie surową obrzędów naszych powinność a natomiast nie zostawszy chrześcianinem, stał się tym człowiekiem któregom ci dał poznać; czyniącym z rachuby moralność życia a z rozumu przewodnika jedynego na drodze.
Nic smutniejszego nad ludzi jemu podobnych. Bądź co bądź człowiek nie jest wykształceńszem zwierzęciem tylko; po za nim czuć inne światy, istoty i obszary ducha; oprócz ciała ma w sobie duszę którą się łączy z bóstwem, bada, przeczuwa, wzlatuje wyżéj nad ziemię i daléj nad zmysłowe przestrzenie. Materyalizm i atheizm nie starczą ani społeczeństwu do życia, ani jednostce; oderwane przez nie od całości są jak kwiaty ścięte z łodygi, usychają. Odbierz im Boga, wiarę w nieśmiertelność ducha, wyższe poczucia i pragnienia, a stworzysz, zwłaszcza przy wykwintnéj cywilizacyi materyalnéj — coś tak poczwarnego, jak jest przyzwoity, chłodny, umarły wiek dzisiejszy; który zwycięża żywioły, dochodzi tajemnic najskrytszych natury a nie wie już co jest złem a co dobrem i określa cnotę i występek, rozumem lub głupotą, niezręcznością tylko lub praktycznością. Miarą dlań jest powodzenie, bóstwem siła, a vae victis, znowu się echem ogromnem rozlega po nad tą pustynią którą przecinają koleje i przelatuje para...
Nic smutniejszego, powtarzam, nad tych ludzi co zerwali z tradycyą, ze wszelką wiarą przeszłości, z jéj wspomnieniami, a rozumem idą po ścieżce interesu... do... życia i użycia. W społeczeństwie naszem i waszem postacie te nie są rzadkością, w obu one równie smutny przedstawiają fenomen.
Chrześcianin co się zaparł Chrystusa, żyd który się zaparł Mojżesza, jedną cuchną zgnilizną. Chodzące to trupy ci ludzie, których horyzont ogranicza się krótkiem życiem poświęconem jakiéjś górującéj w nich namiętności... Pozornie szczęśliwi w duszy są najbiedniejsi. Nasyceni prędko, przesyceni wszystkiem, znudzeni kończą apathją, głupotą lub szałem.
Ale jeźli gdzie to w mozaizmie, religii rozumu, jeżeli ją tak nazwać się godzi — odrzuciwszy nawet to co było jéj łupiną, broniącą by owoc uszczerbku nie doznał — jest tyle ile potrzeba człowiekowi, aby w sobie ducha przeżywił.
Świat chrześciański wziął z prawa Mojżeszowego tak wiele, iż mu wyższości jego bez zaparcia samego siebie zaprzeczyć nie może. Pomimo to, składając na talmud i rabbinów narosłe wiekami dziwactwa, które powierzchownie tylko sądzono; wyśmiano wszystko w judaizmie czego nie rozumiano, uczepiono się drobnostek aby go wyszydzić i ohydzić.
W każdéj literaturze jest coś niby rozświecającego naukę, niby wyjaśniającego obyczaj nasz, w istocie dowodzącego że nie rozumiano obojga.
Śmiech jest łatwy, obrócono w śmiech co tylko chciano, nawet najcudniejszéj poezyi kwiaty, które w innych literaturach uszłyby za arcydzieła...
— Ja nic nie znam z tych waszych poezyi, rzekł Iwaś.
— Czytałeś przecie ironiczne cytacye z talmudu nieraz, których fantazye, na zimno rozbierając, znajdowano je tak niedorzecznemi?
— Nie czytałem nic prawie.
— Byłżebyś ciekawy? spytał Jakób.
— Bardzo.
— Wiele ustępów i podań umiem na pamięć, rzekł żyd, weźmiemy na przykład legendy i opisy raju.
— Najchętniéj, ręczę ci że szyderskiego wcale nie mam usposobienia, a słucham z wielkiém zajęciem.
— Wierzę w siłę młodości twéj, odpowiedział Jakób, ona cię broni od ironii i wyschnięcia. Słuchaj więc może najstarszych poematów o raju. W niejedném objawieniu średniowieczném znajdziesz coś podobnego.
Wasz Dant spisał takież tradycye chrześciańskie i utkał z nich tę cudowną całość, którą ja żyd podziwiam z wami zarówno.
Weźmy na przykład opis raju z księgi Jalkut (7. a.).
„Dwoje olbrzymich wrót z dyamentu, których tysiące aniołów promiennych strzeże... prowadzą do Edenu...
„A gdy się ukaże sprawiedliwy, aniołowie występują przeciwko niemu i ściągają zeń szatę jego śmiertelną a wkładają suknię tkaną z najpowiewniejszego eteru i zdobią skroń jego koronami dwiema, jedną z kosztownych kamieni, drugą z najczystszego złota, i kładą mu w ręce osiem gałęzi myrtowych, a lecą przed nim i śpiewają:
„Wnijdź o duszo szczęśliwa i pożywaj w pokoju chleb na któryś zasłużyła.
„I towarzyszą mu ztąd do miejsca drugiego, oblanego wody świeżemi, które tysiące róż i myrtów otacza.
„Każdy ze sprawiedliwych siedzi tu pod świetnym baldachymem, przy którym płyną cztery strumienie mleka, wina, wonności (korzeni) i miodu, a po nad nim unosi się złota, kamieniami wysadzana latorośl winna, a wewnątrz świeci stół cały od złota, a seciny aniołów otaczają go i śpiewają chwałę jego: „Używaj w pokoju miodu świętego prawa, któremu wiernym pozostałeś.“
„Tu się spełnia i odnawia w nieustannych przemianach żywot sprawiedliwego, z jednego wieku w drugi; teraz przywdziewa on całą kwitnącą młodość i mięsza się z młodzieżą w gmachach dla niéj przeznaczonych; potém dojrzewający wiek obleka i idzie z dojrzałymi razem; nareszcie bierze na się surową i poważną starość i pociechy wieku sędziwego zażywa...“
„Wzdłuż Edenu zielenią się miliony milionów drzew, z których najmniejsze kosztowniejszém jest niż najdroższa roślina ziemi; w każdym kątku aniołów chóry śpiewają chwałę najsłodszemi głosy; a w pośrodku wznosi się drzewo żywota, szeroko rozpościerając ramiona... Owoce jego mają smak i zapach wszelkich owoców tysiąca...
„Nad niém wzlatuje siedem obłoków najczystszego eteru, lekki powiew wiatru je porusza i woń jego szeroko roznosi...
„A w cieniu gałęzi siedzą mędrcowie prawa świętego, każdy pod baldachymy dwiema, pod jednym z gwiazd, pod drugim ze słońc, a między niemi rozpościera się zasłona przejrzystego eteru.
„Innych roskoszy Edenu, nigdy duch ludzki pojąć nie jest zdolnym.
Posłuchaj jeszcze, mówił daléj Jakób, podań o raju (Pirke Eleasar) i legend hebrajskich, najmniéj znanych ze wszystkich może, a zajmujących nawet dla was, gdy je ze średniowiecznemi porównać zechcecie.
Raj stworzony był przez Boga przed wieki wedle jednych, wedle drugich w dniu trzecim stworzenia razem z drzewy i roślinami. Piekło go poprzedziło bo stworzone zostało dnia drugiego, niektórzy rabbini przypuszczają dwa raje; raj niebieski i raj ziemski. Rozmaitemi imiony w księgach starych mianuje się ten przybytek szczęścia, który obrachowany na mile dzieli się na różne części, jak w Dantem są też różne niebios, czyśca i piekła strefy.
Różne też drogi ze stron wielu wiodą do niego, jedna z nich główna poczyna się w ziemi swiętéj od Beth Szoan. W siedmiu przybytkach zamieszkują tu dusze błogosławionych.
W jednéj z ksiąg naszych jest poetyczna legenda o śmierci pobożnego Rabbi Josua, która ma związek z pojęciami o raju naszych religijnych wieszczów.
Gdy nadeszła godzina śmierci Rabbi Josua ben Levi, Bóg wysłał doń anioła z rozkazem by mu przed zgonem dozwolił spełnić, cokolwiek zapragnie. I przyszedł anioł do pobożnego a rzekł mu: Czas twojego zgonu nadszedł, alem ja tu zesłany abym spełnił rozkazy twoje. Rabbi odrzekł na to że pragnie aby mu miejsce przeznaczone dlań w raju ukazał. I poszli razem aż do opasania raju, a że Rabbi lękał się wysłańca Bożego, ażeby odjąć obawę anioł oddał mu miecz który niósł w ręku.
Wstąpiwszy na mur z Josuą, anioł pokazał miejsce dlań przeznaczone, a pobożny lękając się boleści zgonu, uskoczył przez mur, ażeby skonania uniknąć.
Anioł śmierci, który olbrzymem jest, pochwycił wszakże uciekającego za kraj szaty i chciał zmusić do powrotu, ale Rabbi zaklął się na imię Boga tajemne że nie powróci na ziemię.
Naówczas powstali aniołowie inni i skarżyli przed Bogiem na Josuę, iż przemocą odzierzał miejsce swe w raju; a Bóg rzekł:
— Jeśli mu dowiedziecie że kiedykolwiek w życiu przysięgę naruszył, niech będzie powróconym, jeśli nie, zostanie w raju.
A gdy się nań nic nie znalazło, ben Levi w raju zostawion, miecz tylko anioła śmierci powrócić musiał, wiążąc go przysięgą by się okrutnie w godzinie zgonu z ludźmi nie obchodził.
I szedł ben Levi poprzedzon przez proroka Eliasza wołającego:
— Czyńcie miejsce synowi Levi.
Gdy się Malach hammoves (anioł śmierci) żalił na krzywdę swą przed pobożnym Rabbanem Gamaljelem, ten mu rzekł:
— Dobrze uczynił, ale powiedzcie mu odemnie aby raj cały przejrzał i piekło widział całe, a co ujrzy doniósł mi. Szczególniéj czy z obcych narodów są jacy w raju i czy synowie Izraela znajdują się w piekle?
Szedł tedy Ben Levi obchodząc raj, a znalazł go podzielonym na siedem gmachów, z których każdy sto dwadzieścia tysięcy mil długi był i szeroki. Mury pierwszego były z kryształu a belki z drzewa cedrowego, mieszkańcami jego nawróceni, a starszym nad nimi prorok Obadjah. Nie chciano wpuścić do gmachu Josuę, ale prorok mu pozwolenie wyjednał.
W drugim gmachu mury były ze srebra a belki z cedrowego drzewa; mieszkali w nim ci co pokutę uczynili, a wodzem ich był król Manasse. W trzecim przybytku ze srebra i złota znalazł Rabbi patryarchów Abrahama, Izaaka i Jakóba, ze wszystkimi Izraelitami, którzy wyszli z Egyptu i w ciągu czteroletniéj podróży umarli. Tu byli także Dawid, Salomon i wszyscy inni królowie z rodu Judy, oprócz Manasse i synowie Dawidowi z wyjątkiem Absalona. Wodzami ich byli Mojżesz i Aaron. Tu Rabbi znalazł zdziwiony między syny Dawidowymi Gileaba. Pałace te pełne były najwspanialszych naczyń od złota i srebra, drogich kamieni, wonności, olejów i balsamów.
Komnaty zastawione były sprzętami pysznemi, oświecone świecznikami ze złota, pereł i drogich kamieni. Spytał Rabbi króla Dawida, dla kogo to wszystko zgotowaném było i otrzymał odpowiedź:
— Dla dzieci człowieczych.
— Czy do nich liczą się i synowie Ezawa? spytał Ben Levi.
— Nie, odrzekł Dawid, Bóg cnotliwych z między nich nagradza na ziemi, ale w tym świecie idą do otchłani. Izraelici zaś nawet grzeszni, gdy za grzechy swe odpokutowali, stają się dziedzicami tych wspaniałości, albowiem mówi Mojżesz iż Bóg z przed oblicza swego zmiecie tych co go nie miłowali.
W czwartym gmachu znalazł Josua całkiem sprawiedliwych, którzy nigdy nie grzeszyli. Rabbi nie opisuje pałaców ani przywodzi imion tych których tu zastał, woła tylko:
— I było tu tak pięknie jako piękne wydawały się stopy Adama świecące nakształt dwóch słońc.
Belki komnat były z drzewa oliwnego, oznaczając iż życie sprawiedliwych na ziemi goryczą przepełnione jest jako drzewo oliwne.
Mieszkańców w części téj było niewielu.
Piąty gmach był z najczystszego złota, kryształem, srebrem i dyamentami sadzony, a woń jego z najdroższych balsamów Libanu, a posadzki z najkosztowniejszych kobierców, ze złota, srebra i purpury tkanych, które Ewa z aniołami przędła i szyła. Tu mieszkali tylko dwaj, Messjasz syn Dawidów i prorok Eliasz. Tu znajdował się osobny przybytek Afirjon z drzewa cedrów Libanu zbudowany, wyłożony kamieniem drogim, w którym Messjasz w odosobnieniu opłakiwał dni niewoli Izraela, a Eliasz pocieszał go, głowę jego podnosząc z ziemi i składając na swém łonie.
Tu przychodzili doń w poniedziałki, czwartki, sabbat i piątek, Mojżesz, Aaron, Dawid, Salomon i królowie pokoleń obu, pocieszając i łagodząc boleść jego. We środę przybywali Korah, Dathan i Abiram z Absalonem, nalegając i pytając: kiedy wszystkiemu koniec będzie? kiedy powstaną z grobów umarli? a Messjasz odpędzał ich słowy przykremi.
— Nie jestże to poemat wschodni? nie czujeszże w tém pracującéj wyobraźni znękanego narodu, który buduje za światem gmachy złote, aby w nich roił szczęście z którego został wydziedziczony na ziemi? mówił Jakób daléj.
W tém wszystkiem jest niezmierna boleść i wiara potężna oczekująca wieki na godzinę odkupienia Izraela. Ludzie płosi naśmiewali się z tych marzeń, ale zarówno śmiaćby się można i z Danta rozmierzającego swe piekło i niebiosa.
Piekło ksiąg talmudycznych, jest konieczném dopełnieniem tego obrazu. W pojęciach o niem znajduje się wiele wspólnych bo jednoczesnych z chrześciańskiemi. Wedle księgi Niszmass Chaijm dzieli je od raju przestrzeń nader mała, niektórzy mówią ściana tylko cienka, jak w świecie cnotę od upadku przedziela często jedna chwila. Z piekła jak z raju wypływa rzeka... ale ta jest gorąca, gdy rajska jest chłodną.
Troje wrót wiodą do piekła, jedno od morza, drugie od pustyni, trzecie z zamieszkanego świata.
Pięcioro ogni rodzajów ma piekło, wszystko pożerający, pochłaniający, niszczący, niepożerający i niechłonący i ogień który sam ogień pożera.... Piekło jest sześćdziesiąt razy większe niż ziemia. Tu stoją pałace rządzących krajem podziemnym, a jest ich trzech pod wodzą głównego, którego imię jest Dumah. Posługaczami ich niezliczona moc skorpionów i wężów. Tu w komnatach zamknięci cierpią ci, którzy księgi święte obracali w szyderstwo, pogardzali duchownymi, źle obchodzili się z ludźmi i nie modlili w świątyni.
Krzyk i wrzask męczących i męczonych unosi się po nad gmachami. Dwaj szatani Gimgums i Tassurinia, zbierają po świecie jeden mowy próżne które ludzie wiodą za życia, drugi rozbitych naczyń skorupy, które ludzie tłuką w gniewie. Rabbi Simon wymienia jeszcze trzeciego szatana imieniem Sazsaris, który sam lub przez posługaczów swych ludzi do grzechu kusi.
Wódz szatanów Dumah mieszka ze swymi podwładnymi w téj części piekieł, która się zowie Bor, ma tu budowania różne. W jedném z nich, Szaches, płonie wielki ogień, a mimo to panuje ciemność i nieczystość. Tu wiedzie wrót troje; w jednych z nich stoi szatan Arszterija i z milionami posługaczów ich pilnuje; u drugich Tuskifa, a obok niego Kos Hattarelah z puharem w którym jest napój gorzki; tego anioł śmierci używa dla ludzi na zgon przeznaczonych. U trzecich wrót stoi Sanagdiel. Każdy prawie rodzaj grzeszników w osobném kole pod dozorem szatana, jak w piekle Danta.
W drugim obwodzie piekieł, który się zowie Dumah, jak sam wódz, ciemniéj jest jeszcze. Wiedzie do niego wrót czworo, a każdemi inni wchodzą grzesznicy; Talmud zowie po imieniu szatanów dozórców każdego okręgu i ich zajęcia opisuje. Ostatni z nich jest Sachsicha siejący niezgodę. Tu mieszczą się rabbini dumni, fałszywi wykładacze pisma, lichwiarze, kłamcy, ci co się śmieją czasu modlitwy, ci co nie odpowiadają amen.
W okręgu Tit hajovem (który odpowiada Dantejskiemu opisanemu w końcu XVIII. pieśni piekła) zamknięci są ci, co zgrzeszyli przeciwko wierze; tu męczą krzywoprzysięzców, tych co biednymi i ubogimi gardzą, sędziów niesprawiedliwych.
W okręgu Szeol jedno jest wnijście tylko i jeden strażnik Ebah, który ludzi do wojen i walk kusi, podwładni jego są podżegaczami boju i mężobójstwa; tu zamknięci są zdrajcy i ci co w zmartwychwstanie nie wierzą.
W Zel wowes znowu jest wrót czworo i wielka liczba szatanów złośliwych, którzy wiodą ludzi do najdzikszych zbrodni i okrucieństw.
Naostatek w Erez Tachlin, najgłębszém piekle z którego nie ma wybawienia, dręczeni są ci, których grzechy żadną męczarnią okupione być nie mogą. Czworo wrót zwróconych na cztery świata strony, wiodą do tego okręgu. Tu zamknięci są ci co nietylko upadli sami ale drugich do upadku wiedli, ci o których mówi Izajasz prorok, że robak ich nie umiera, a ogień nie gaśnie.... Ci płoną trojakim ogniem czerwonym, zielonym i niebieskim, a studzą się lodem i śniegiem, by znowu byli paleni i gotowani. Tu ściekają wszelkie brudy i nieczystości z całych piekieł i jad owego węża starego który Ewę kusił w raju. Tu w trzechset kryjówkach zamknięci są obcych narodów królowie i panujący, którym losu ulżono za to, że nie prześladowali Izraela. Ci, choć w piekle są, nie cierpią boleści żadnych, i promień święty nawet im przyświeca. Inni po trzykroć są męczeni na każdy dzień przez anioła, aż dopóki wiary Izraela nie wyznają.
Ten sam Josua ben Levi poeta, który opisał niebo, dał téż obraz piekieł i jego męczarni, ale mógłże co innego wymyśleć nad to, co w średnich wiekach powtarzało się wszędzie o piekielnych otchłaniach?
Rozszérzyłem się nad tém, rzekł Jakób, abym ci dowiódł że nie ma nic śmiesznego w tych widziadłach rozgorączkowanéj wyobraźni, chyba dla ludzi płochych; nauka o niebie, o piekle, o zmartwychwstaniu, o czyścu, o pokucie za grzechy, dziwnie się zbliża do chrześciańskiéj.
Podobieństw tych znajdzie się bardzo wiele uderzających; charakter nauki, nawet jéj zbłąkania nie nam tylko są właściwe, chociaż na nich także piętno swe wycisnęła długa niewola.
Czuć ją wszędzie, w wierze, podaniach, w obrzędach, w życiu naszém całém. Dla tego nie godzi się nam wyrzucać wielu obłędów, które są raczéj jéj dziełem, niż naszém; męczeństwo tysiącletnie odbić się musiało we wszystkiém, czego dosięgło.
W tym zbiorze talmudycznym tak wyśmiewanym i pogardzanym, nawet przez wielu płochych Izraelitów, są rzeczy wielkie i głębokie obok niezrozumiałych i śmiesznych; są pełne znaczenia przy pozornie niedorzecznych, jest to stos szczątków w którym jednak z pochodnią rozumu idący badacz klejnoty zbiera i skarby. Dla ogólnych dziejów umysłu ludzkiego, talmud prawie nietknięty dotąd, dostarczyłby obfitego materyału. Po większéj części są to rozmowy duchownych, ich spory i zdania w rzeczach wiary, legendy, powieści, opisy z różnego czasu, językiem nawet różne wedle epoki z któréj pochodzą; z Jeruzalem, z Pumbedith’a, Naharda, Sura, Lud i Alexandryi. Silono się aby z tego materyałów ogromu jednę spójną i całą systematyczną wyciągnąć naukę; dokonał próby szczęśliwie Majmonides, chociaż księga jego szanowana, nie przez wszystkich uznaną i przyjętą została.
Umysł czysty i zdrowy ze wszelkiego pokarmu czerpać umie zdrowie i siły, gdy dla ślepych a płochych ludzi nie ma czego by nie wyśmieli, czémby nie rozumiejąc, nie wzgardzili. Czysta nauka Mojżeszowa, w któréj tkwi Bóg jeden, nieśmiertelny, wszechmocny, duszy wiekuistość, życie pozaświatowe, niezłomność prawa Bożego w życiu, w cnocie i występku mieszczącego nasiona nagrody i kary i braterstwo ludzi wszystkich... wykwita z tego podścieliska i gruzów wiekowych widomie, dla poświęconych czystych oczu człowieka nieuprzedzonego....
Pomiędzy nami, jak pomiędzy wami, mówił daléj Jakób, są ludzie wszelakiéj natury i charakterów: ci którzy potrzebują wiary i czują prawa moralne i tacy co w zaślepieniu i pysze w nic wierzyć nie chcą, ci co w religii czyste oddzielają dla siebie na pokarm ziarno i fanatycy krótkowidzący co się wiążą do litery, nie mogąc odkryć w niéj ducha....
Społeczność nasza rozdzieloną jest więc teraz bardziéj niż kiedykolwiek na rożne ludzi rodzaje, na żydów takich jakimi ich ucisk i niewola uczyniły, ślepych talmudu zwolenników czczących Rabbi Ekibę, Eliezera i Jozuę na równi z samym Mojżeszem... (są to starzy żydzi) na tych co żydami będąc są nimi jak ja, dodał Jakób, czerpią w Mojżeszowych księgach czystą naukę starego zakonu, szanując narodowe tradycye... w ostatku na liczny szereg tych żydów z imienia, co żadnéj wiary nie mają... dzieci wieku.
Filozofie i racyonalizm XIX. wieku liczbę ostatnich niezmiernie pomnożyły; można powiedzieć że większość społeczności naszéj żadnéj nie wyznaje wiary prócz ateizmu i pozytywizmu nie starczącego człowiekowi.
Nie mówię naostatek o tych co pozornie przyjęli chrześciaństwo, bo nimi pogardzam, ani o tych co apostazyą okupili sobie wygodniejszy byt i swobodniejsze stanowisko w świecie.
Rozumiem ja nawrócenie jako światło z góry; szanuję tych co dla prawdy poczutéj głęboko, uznanéj szczerze, poświęcili narodowość, rodzinę, tradycje, wszystkie węzły łączące ich z dawnym swoim światem... skłaniam głowę przed nimi, ale nie mam imienia dla frymarczących wiarą, zarówno żydów i chrześcian.... Niżéj już upaść nie można, jak sprzedając swojego Boga za kawałek chleba....
Wyższe społeczeństwo ukształcone europejsko-izraelskie składa się przeważnie z żydów, którzy imieniem tylko są już nimi; zbyt chłodni racyonaliści aby chrześciaństwo przyjąć mogli, zbyt rozumni by im starczyło to, wedle nich, zbutwiałe prawo mojżeszowe, dla barbarzyńskiego utworzone narodu, są ciekawą próbką ludzi nie mających zasad żadnych, prócz tych które stawi dobrze zrozumiany interes. Przy największéj ogładzie, nauce, świetle pozorném, społeczność ta jest jak lód zimna i martwa. Zapiera się ona tradycyi wszelkich, nie ma przeszłości, wstyd jéj tego żydowstwa, którém inni się chlubią; nie widzi nic nadal, życie dla niéj odarte jest ze wszystkiego co stanowi jego poezyą, opromienienie, uczucie; ogranicza się zwierzęcemi funkcyami przyzwoicie ponazywanemi i zaspokajanemi rozumnie. Można sobie wyobrazić czém jest człowiek w takiéj społeczności dla drugiego człowieka?? — tylko narzędziem.
Interes i rachuba rządzi wszystkiém, a co dla obojga jest zerem, pozostaje nicością w sferze moralnych obowiązków. Odpada więc połowa świata jako całkiém dla tych ludzi obojętna.
Pojmujesz z tego czém dla nich jest naprzykład... kobieta, i czém się staje niewiasta w takiém społeczeństwie. Nie śmie ona ani potrafi być Izraelitką starego zakonu, niewiastą pierwszych wieków; ani talmudyczną umiłowaną służebnicą, ani uidealizowaną istotą jaką ją stworzyło chrześciaństwo — będzie ładną lalką, którą się ludzie bawią, odrzucają, lekceważą, nasycając płochą namiętność lub próżność.
W tych zobojętniałych ludziach bez wiary odmalowałem ci ojca Tildy i jego rodzinę. Był to człowiek uczciwy przez dobrze zrozumiany interes własny, ale nie miłujący cnoty, zimny a cieleśnie namiętny, intelligencyi potężnéj a niechcący widzieć że są rzeczy które się ani obrachować nie dają, ani dotknąć... a przecież istnieją i tworzą niewidzialną sieć oplatającą życie.
Ja przez moje wychowanie żydowskie naprzód, potém europejskie i ludzkie stałem się innym, nowém czémś dla siebie i nowém dla moich współbraci; jestem żydem szanującym tradycye a nie przesądnym, w głębi serca zachowałem uczucie i wiarę jako najdroższy skarb, ale nie odpychając światła rozumu i prawa postępu, nie wyłączając się z ogółu ludzkości. Godzi się to we mnie i daje mi spokój duszy zupełny.
Gdy skończywszy nauki powołany zostałem przez ojca Tildy, opiekuna mojego do Warszawy, nie miałem jeszcze wyobrażenia najmniejszego o stanie naszego społeczeństwa. Na wsi spotykałem tylko dwa żydów rodzaje; starych a wiernych prawu aż do najmniejszych jego drobnostek i niezrozumiałych dziś lub zabobonnych przepisów — i tych którzy tylko krwią byli braćmi naszemi, a nie obyczajem i duchem.
Przyznaję się żem z ciekawością wielką zbliżał się do stolicy królestwa, niespokojny o przyszłość moją, nie mając najmniejszego wyobrażenia tego świata w który wnijść miałem. Żydzi na prowincyach żyli i żyją całkiem jeszcze oddzieleni od chrześcian, tu spotkać ich miałem poraz pierwszy jeśli nie z prawa, to z obyczaju wieku zlanych i połączonych z chrześcianami. Pierwszych dni po przybyciu mojem, wyznaję, nic jeszcze, z tego co mnie otaczało, zrozumieć nie mogłem. — Spotykałem żydów którzy już żydami nie byli; innych co się milczkiem zapierali pochodzenia które stało wypisane na ich czole... niektórych ponuro milczących, niezrozumiałych... większość prawie ukrywającą się z wiarą swoją choć jeszcze jéj wierną... Widocznem było na pierwszy rzut oka że się tu zażarta toczyła walka... Liczba, znaczenie, pieniądz, wykształcenie Izraelitów stawiły ich już na stanowisku takiem, że się praw i uznania swego obywatelstwa domagać musieli. Stara szlachta, piastunowie tradycyi narodowéj źle zrozumianéj, grzecznie, szydersko, zimno, nieznacznie odtrącali tych których zawsze jeszcze liczyli za przybyszów. W obu obozach nienawiść rosła i niechęć, położenie było niejasne, fałszywe; choć stosunki codzienne zbliżały, choć potrzeby łączyły, choć interes chwilowo przejednywał; wspomnienia, przesądy, wiara, dzieliły jeszcze. Tego com tu znalazł, w co wpadłem, na wsi się nawet domyślać się nie było podobna; w przeciągu dni kilku uczułem że bądź co bądź, w duchu wieku i sprawiedliwości zwycięztwo być musi po naszéj stronie. Opór nietylko był daremny, ale spieszny i nie logiczny. Ci co w nim trwali, sami widzieli że nie wytrwają.
Ojciec Tildy miał prawo pochlubić się swym wychowańcem, wprowadził mnie więc w towarzystwo swoje; miałem oprócz tego licznych krewnych w stolicy, w parę więc dni po przybyciu mojem, mnóstwo już porobiłem różnorodnych znajomości.
Zdumiewałem się na każdym kroku, że nie powiem, gorszyłem; niemal wszędzie i u wszystkich żydów znalazłem jedno uczucie niepojęte dla mnie, jakiś osobliwszy wstyd swojego pochodzenia, milczące lub głośne nawet zapieranie się żydowstwa.
Po domach bogatszych Izraelitów nie było śladu dawnéj wiary i tradycyi, stroje dziadowskie znikły, obrzędy nie były zachowywane, ukrywano się z Sobotą; obok tego żydzi ostrzejszéj reguły i żydzi ochrzceni, żydzi nie mający żadnego wyznania, lub należący nominalnie tylko do jakiejś gminy religijnéj — składali osobliwszą mozajkę. Żyło to w zgodzie niewytłumaczonéj chyba całkowitym sceptycyzmem i indeferentyzmem. W głębi jednak téj mięszaniny wrzał jakiś niepokój, fermentowały zarody walki, oznajmujące żeśmy przyszli do sił która ją czyniła możebną.
Znalazłem stolicę przepełnioną współbraćmi moimi, nawet tam gdzie ani nazwiska ani wyznanie przypuszczać ich nie dozwalały; — spotykałem się z nimi na każdym kroku, ale w obec nich, już nieco nauczony doświadczeniem, musiałem być milczącym, co chwila uderzając się o zdania i wyobrażenia rażące mnie, z któremi przejednać się nie mogłem. Szanując opiekuna mojego, znajdowałem w nim pierwszym najboleśniejsze dla mnie zjawisko; nie mogłem go kochać ani się doń przywiązać.
Musiałbym ci przedstawić wybitniejsze typy téj społeczności, aby ci ją dać poznać; — ogólnikami ona określić się nie daje. W ogóle to na co patrzałem raziło mnie i zasmucało; byliśmy w widocznym postępie, na drodze do potęgi, do uznania, ale już nie sobą; rozbici, zapierający się siebie, rozproszeni, osłabli; a co gorzéj i dla kraju dość obojętni i do związku szczerego z nim nie gotowi. W objawach patryotyzmu więcéj było rachuby niż uczucia, ostentacyi niż miłości, pychy niż zrozumienia obowiązków. Prawie przestaliśmy być żydami a nie umieliśmy Polakami zostać, co było obowiązkiem; — w niepewności, na rozdrożu, szliśmy bez jasnego określenia powinności, celu, środków.
W młodzieży rozwijało się uczucie, u starych królował interes, niedowierzający, bojaźliwy, rachujący na półśrodki, na zręcznostki, na wypotrzebowywanie słabości ludzi i słabości chwili... Oburzałem się w duchu nie dostrzegając w nas tego szlachetnego popędu, jaki w starym narodzie kapłanów prawdy, widzieć pragnąłem. Alem zapomniał że ucisk i niewola uczyniły Lewitów wykrętnymi spekulantami dla ocalenia głowy i spokoju. Nie myśmy tu byli najwinniejsi!!
Chwilami zdawało mi się że jabym to wszystko dziwne, nieprzejednane, bojujące, potrafił pogodzić idąc prostą, szczerą, jasną drogą, ale na to trzeba było prostych, szczerych, jasnych ludzi... Tych mieliśmy mało!
Smutne to było!!
Westchnął Jakób kończąc swe opowiadanie, a ciemny wieczór zmusił ich już zatrzymać się właśnie przed gospodą która się nastręczyła.
Był to domek mały murowany u samego brzegu morza, na złomie skały wzniesiony. Znak gospody starym obyczajem wywieszony (wiecha) oznajmił że to było Albergo di tre corone. Przed szeroką sklepioną bramą, w któréj głębi widać było nałożone ognisko, stał wóz o dwóch kołach i kilku ludzi w wypłowiałych kurtkach pozarzucanych na ramiona, w starych czapkach marynarskich. Kobieta z dziecięciem u piersi siedziała pod murem zamyślona, dziewczę na pół nagie leżało u nóg jéj uśpione. Fala niebieska o kilka kroków płukała wybrzeże po nad które zwieszały się winne latorośle, dziko porozrzucane aloesy, i sucha, pokręcona konwulsyjnie figa.
Podróżni nasi rzucili swe małe tłumoczki u drzwi i kazawszy przygotować sobie wieczerzę, poszli oddychać u brzegu na kamieniach tém powietrzem morskiém, które samo karmi i orzeźwia. U nóg ich w poplątanych krzewach latały luciole świecące, a na ciemniejących niebiosach podobne im wytryskały gwiazdki jasne.
Cisza uroczysta wieczora... modlitwa ziemi znużonéj — i im zamknęła usta.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.