Żyd: obrazy współczesne/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz rano wstał Iwaś sposobiąc się do dalszéj podróży, ale towarzysza swego już nie znalazł w mieszkaniu, gospodyni oznajmiła mu, że o pierwszym brzasku wyszedł z książką nad brzeg morza.
Ranek był prześliczny, po gładkiéj wód powierzchni snuły się łodzie rybackie z opadłemi żaglami białemi, słońce pasy złotemi odbijało się w lazurach tych cudnych fali stworzonych by kołysały do snów i marzeń szczęśliwych.
Nieopodal od gospody, gdzie była kupka drzew, Jakób zasiadł na kamieniach u brzegu, spoczywał i wczytany w księgę, zdawał się cały w tym widoku i w swych dumach...
Iwaś miał z razu na sumieniu przerwać mu myśli poważne, które go od świata odrywały, ale słońce zaczynało dopiekać, trzeba było z dnia korzystać; po chwili więc wahania zbliżył się powoli do towarzysza i powitał go. Jakób podniósł głowę, na twarzy jego znać było ślady przebolałych godzin i walki wewnętrznéj, ale już uspokojonéj rozmyślaniem.
— Słuchaj, rzekł do Iwasia, po co my się tak bardzo spieszyć mamy? czyż nie moglibyśmy tu, nad spokojnym morza brzegiem przesiedzieć choćby jeden dzień, by zebrać ducha i wypocząć?
— Jak chcesz, odparł Iwaś, dzień jeden w długiéj podróży nie waży wiele, pojmuję bardzo że po doznanym bólu, chciałbyś wytchnąć i zaczerpnąć siły od téj matki, którą jak Anteusz stopą, duchem musi dotknąć człowiek, gdy osłabnie. Ale wyznam ci, dodał z cicha, że mnie coraz większa opanowuje tęsknica. Ty może nie znasz uczucia tego, ono mnie, mimo postrachu, gna i pędzi ku chmurnemu niebu nad którem zawisł ucisk, gdzie panuje płacz i tęsknica, a przecież droższy on mi jest nad wszystko. Nie mam tam nikogo, nie mam zagona własnego na téj ziemi, przecież tęsknię do niéj i ściska mi się serce na jéj wspomnienie, i codzień mi tam pilniéj powrócić.
— Nie sądź by to uczucie było mi obcém, rzekł Jakób, i ja kocham tę smętnych losów ziemię, i jam się tam urodził, wychował, marzył, i ja jéj przedewszystkiém winienem samego siebie. To niewysłowione uczucie miłości ojczyzny, które jest zbiorem wszystkich uczuć szlachetnych, rozgrzewa téż serce moje.
— Dla czégoż nie wszystkich twych braci zarówno! westchnął Iwaś.
— Ciężkie to do rozwiązania pytanie, odparł Jakób, ale najprędzéj na nie odpowie przeszłość.
Niceśmy nie mieli, nic téż kochać nie mogliśmy: lepsze serca z potrzeby uczucia kochały boleść swoją, gorsze zrażały się od całego świata.
Przypomnij czém był żyd w średnich wiekach, prawie aż do naszych czasów, czém on jeszcze nawet do téj chwili! Znaczono nas na odzieży jak zapowietrzonych, odbierano nam prawa najdroższe człowiekowi, byliśmy banitami wśród kraju, każdy się znęcać mógł nad nami bezkarnie, naostatek obrzucano nas potwarzami najdzikszemi, nie było zgrozy, któréjbyśmy się nie dopuszczali. Pod takim uciskiem mogłaż się wyrobić miłość dla kraju i jego instytucyi? dla ludzkości w ogóle, z któréj nas wyłączano?
— Jakkolwiek, rzekł Iwaś, wcale nie jestem chwalcą przeszłości i daleko skłonniejszym do potępiania jéj niż do uniewinniania, spytam cię się wszakże — gdzie było inaczéj? w jakim kraju było lepiéj? Na dowód że w Polsce nie musiało być gorzéj, dosyć jest tego że w niéj wszakże było żydów więcéj niż gdzieindziéj, że się tu osiedlali przychodząc zewsząd, a od nas nie wychodzili nigdzie. — Wyjątkowo były prześladowania, ogólnie prawo osłaniało; fanatyzm religijny dopuszczał się często ucisku, ale gdzież podobnych przykładów nie znajdziecie?
— Zgadzam się na to wszystko — rzekł Jakób, wieleście wy, ale dużo i my sami winniśmy; dziś jest lżéj nie dla tego żeby nam sprawiedliwość oddać chciano — skutek to wieku, obyczajów łagodniejszych, naostatek téj zimnéj obojętności — która, według mnie jest chorobą wieku. Nie prześladują żydów, bo w istocie oni żydami być przestają, a wam téż chrześciaństwo z serc wystygło. Fanatyzm przy ciemnocie był straszliwy, ale kto wie czy dla ludzkości zgubniejszą nie będzie niewiara.
Dla tego myślę i płaczę myśląc jakby od niéj, choćby mój naród, który pierwszy poznał prawego Boga, wybawić — jakby weń tchnąć odżywionego, religijnego ducha. Patrz, dodał, otośmy wczoraj mieli mały przykład żywota człowieka, który nie czuje nad sobą żadnego prawa obowiązującego i otrząsł się z wszelkiego wstydu i uczucia. Człowiek ten porzuciwszy gdzieś chorą żonę, uciekł się rozrywać z najpospolitszą w świecie kobietą pogardy godną. To jeszcze nic może, słabość głupia, powiesz mi, ale czyś postrzegł w nim najmniejszy wstyd gdyśmy go niespodzianie zaskoczyli; jemu się to zdawało naturalném, zupełnie usprawiedliwioném, zwycząjném, prostém, prawie konieczém. Mała to próba obyczajów wieku, jam już miał przed oczyma tysiące innego rodzaju w obejściu się z ludźmi, z rodziną. Ten człowiek co nie poszanował towarzyszki swojego życia, poszanujesz ciebie, mnie, w innych stosunkach? Jeśliś mu potrzebnym chwilowo posadzi cię u stołu, przyjmie, ugości; gdy się staniesz obojętnym, nie pozna, odepchnie... Z możnym i znaczącym będzie uniżonym i pokornym, z małym i słabym, hardym i bezlitośnym. Tysiące usłużnych teoryi znajdzie się na usprawiedliwienie braku serca i powiedzą ci odpychając ubogich że ich ubóstwo pochodzi z niedołęstwa, z próżnowania, z nieopatrzności nieuleczonéj, że zasiłek dany nędzy demoralizuje, że współczucie jest szafunkiem sił niepotrzebnych i dowodem słabości.
Świat dzisiejszy nasz i wasz, mówił Jakób, nie szanuje już nic, widok jego zakrwawia serce; potrzeba proroka coby Izajaszową wymową wywiódł go z drogi omylnéj, z gościńców błędu...
To mówiąc otworzył biblią i czytał: „Słuchajcie wyspy, a pilnujcie narodowie z daleka. — Pan z żywota powołał mnie, z żywota matki mojéj wspomniał na imię moje... I położył usta moje jako miecz ostry, pod cieniem ręki swéj zakrył mię... i położył mię jako strzałę wyborną... w sajdaku swym skrył mię. I rzekł mi: Sługo mój, jesteś ty Izraelu... bo się w tobie chlubić będę...
„A jam rzekł: Próżnom pracował, bez przyczyny i po próżnicy strawiłem siłę moją, przetoż sąd mój z panem, a sprawa moja z Bogiem moim...
„A teraz mówi pan, który mnie utworzył z żywota sługą sobie, abych nawrócił Jakóba ku niemu, a Izrael nie zbierze się... i jestem wsławion przed oczyma pańskiemi.....“
Ileż razy, szeptał po cichu — odczytywałem to miejsce, stosując je milcząco do siebie, zuchwały! dziś od tych chwil pierwszych daleko... dla mnie upłynęła już ćwierć najdłuższego życia człowieczego, ja stoję w miejscu wkuty, nie uczyniwszy kroku, nie posunąłem się wcale... nie wiem już nawet dokąd iść... choć wiem że potrzeba abym szedł...
Gdyby powstał inny prorok, dodał, powlókłbym się w ślady jego jako służebnik... ale śmiechy rozlegają się po pustkowiu, biesiaduje Izrael z niewiernemi, z córkami Moabitów, pieści się i ucztuje z pogany i zmięszał się z pokalanemi... a Bóg mu nawet, wzgardziwszy nim, nie chce zesłać męża coby nań zawołał... bo już może lud ten niegodzien jest wejrzenia Bożego, głosu Bożego i męża od Boga zesłanego.
I wyście nad nas nie lepsi, zawołał unosząc się Jakób i powstając z ziemi — i wy jak my w straszliwym jesteście upadku; oszaleni, pijani, rozpasani na szyderstwo. Gdzież Bóg wasz? gdzie jakikolwiek Bóg i jakakolwiek świętość w świecie dzisiejszym? gdzie wasza gwiazda przewodna? — Ciemności ogarnęły ziemię... zapalono lampy, przyniesiono dzbany, legli rozpustnicy na łożach i ucztują Baltazary!... nie warci by palec Boży napisał im przestrogę na ścianie...
Sąż to ludzie te istoty obleczone ludzkiém ciałem, mówiące językiem człowieczym, a bez ducha, bez serca i bez Boga?...
Wiesz, przeszedłem świat stary ten... płynąłem na wschód, zwiedziłem grody Palestyny i narody pomiędzy któremi rozsypany jest Izrael, badałem mahometanów i siadałem pod namiotem arabów; wszędzie już wionął ten duch śmierci, zwątpienia, duch niewiary.
Tłumy jeszcze wloką się do Mekki ale to szczątki ubiegłych wieków, niedobitki przeszłości. — Starzy jeszcze czytają biblią, ale to węgle ostatnie co iskrzą się pod kupą popiołów. Pomiędzy chrześcianami więcéj znalazłem frymarczących wiarą niż wierzących, religia stała się stronnictwem, laską na któréj opiera się kulawa polityka zardzewiałych ludzi; rachubą, spekulacyą, towarzystwem na akcye, ale nie jest już dla nich świętością... Jéj obrońcy są żołnierzem najemnym, bronią oni wiary po condottiersku, ale sami jéj nie mają... Veuillot się może nie spowiadać, a z pewnością się nie modli... ale za to jak plwa w twarz swoim antagonistom przeciwnego towarzystwa, akcyonarjuszom wolnego myślenia!! — Dla innych ludzi starego autoramentu, religia to mundur należący do ich stanu który przywdziewają aby wiedziano że do niebieskiéj krwi należą. Gdzież jest ten coby wierzył dla siebie, po cichu a głęboko??
W gruzy się rozsypuje tyle tysięcy lat trwający porządek społeczny... coś nowego ma go wynagrodzić — ale dziś burzą się tylko stare gmachy, wywracają kolumny, łamią ołtarze i oczyszcza to pole, po którém za wozem zniszczenia, przyjdzie nowy Messyasz, wybawca.
Nie dziwuję się gdy czytam w waszych księgach przepowiednie końca świata, dla mnie on się widomie kończy, bo z rodu ludzkiego co podlatywał ku aniołom... zmienia się człowiek w zwierzę cywilizowane...
— Nielitościwym jesteś, odezwał się Iwaś powoli — ja także wierzę w nowy rzeczy porządek, ale nie sądzę żeby miał być kataklyzmem okupionym, a gdyby tak nawet było — nie trwałby on długo i nie obaliłby wszystkiego.
Jakób zadumany patrzał na morze.
— Mówmy o czém inném, rzekł, Bóg jeden wie przyszłość, my nędzni tylko bole teraźniejszości znosić jesteśmy przeznaczeni.
A zatém mówmyż o teraźniejszości, przerwał uśmiechając się Iwaś, więc idziemy daléj, czy zostajemy tu?
— Zostańmy, rzekł Jakób prosząc, jestem dziś leniwy i potrzebuję się pokrzepić czytaniem, rozmową, myśleniem w pokoju... Będę słuchać morza, ono mi może co powie.
— Chory jesteś, odpowiedział towarzysz — żal mi ciebie, a po ludzku, choroba twa wzrosła, jeśli nie narodziła się z bardzo prostéj przyczyny. — Uderz się w piersi, może ci żal że nie zostałeś w Genui... gdzie tęskni twoja jedyna.
Jakób się smutnie uśmiechnął.
— Jakże ty mnie straszliwie po ludzku sądzisz, rzekł łagodnie — myślisz że gdy jest samą, opuszczoną, jabym śmiał zbliżyć się do niéj, aby ją narazić choćby na wewnętrznego wstydu rumieniec? Mój ból nie z tego pochodzi, ale z przekonania jak nikczemnym i niegodnym jéj jest ten z którym ją połączono... myślę co ona z nim cierpieć musi?... jakie jéj życie z tém zwierzęciem?
— Na to nie poradziemy, choćbyśmy najdłużéj się tém gryźli, zawołał Jan, tam gdzie lekarstwa nie ma pocóż się chorobie przypatrywać?
— Masz słuszność, odwróćmy oczy — milczmy.
To mówiąc zebrał książki rozrzucone na ziemi i powoli szli razem ku gospodzie. Jakób po drodze czytał w nich smutny i roztargniony.
Dzień przeszedł na obojętniejszych rozmowach; w miasteczku już śladu pana Henryka nie znaleźli, on i jego towarzyszka wybrali się z rana, chłodem, w dalszą drogę, na Spezią. — Może dla tego Jakób pospieszać nie chciał i został.
Nad wieczór wyszli znowu i usiedli nad morza brzegiem; wszczęła się mowa o kraju, o życiu dalszém Jakóba, a Jan znowu skłonił go do opowiadania o sobie.
— Koniec końcem, rzekł, ja jeszcze życia twojego nie znam całego, jakeś mi przyrzekł... dajesz z niego tylko powydzierane karty.
— Bo wiele w téj księdze niezapisanych, a wiele czytania nie warto. Gdybym ci chciał ten żywot ogołocony z wielkich wypadków, w którém największego znaczenia były moralne wpływy i postrzeżenia, określić cały, nie stałoby nam czasu, tobie szczególniéj cierpliwości. Często w niém jedno wejrzenie, ruch, słowo, wiele dla mnie stanowiły, a jakże ci ich tajemnicze znaczenie wytłumaczyć?
Pracowałem w kantorze pół dnia, część byłem niemal zmuszony poświęcić towarzystwu, stosunkom z ludźmi choćby dla poznania świata; wieczory szczęśliwemi rozmawialiśmy z Tildą, część nocy czytywałem biblią, i talmud; bom sobie postanowił, wśród tego zobojętnienia ogólnego nie dać zawładnąć nad sobą niewiarze i odrętwiałości. Od pierwszych dni pobytu mojego w Warszawie zwrócił na siebie oczy moje i pociągnął serce ku sobie człowiek jeden, którego potém spotykałem prawie codzienne. Był to brat mojego opiekuna, mój téż krewny daleki. Zwał się on Symon Borah.
Bracia dwaj nie lubili się z sobą. — Symon naprzód nie był wcale człowiekiem praktycznym, stracił znaczną część majątku, handel jego szedł źle i biednie. Opiekun mój już dla tego samego że z obowiązku familijnego, pomagać mu i ratować go musiał, miał wstręt do niego; potém dwie téż ich natury były z sobą sprzeczne, nieprzyjazne sobie. Symon tak dobrze jak brat jego nie miał żadnéj wiary, ale był uczuciowym, fantastą, miał serce, przywięzywał się łatwo, był płochy, dziecinny czasem a jedynym przymiotem rehabilitującym go w oczach ludzi był dosyć ostry dowcip którym drugich i siebie kaleczył nielitościwie, nie oszczędzając naturalnie i brata.
Symon dwa razy był żonaty, postradał obie żony; kobieciarz był wielki, zepsuty, sceptyk; miał wszakże w sobie coś wielce sympatycznego, jak zwykle tego rodzaju egoiści. — W towarzystwie milszego, zabawniejszego nadeń człowieka trudno było znaleść, obawiano się go i kochano. Takim jakim był Symon przedstawił się jako ciekawy owoc wieku i społeczeństwa... nie miał wiary a chwytał chciwie co nią tchnęło, urągał się wszystkiemu choć gotów był pokochać wszystko... uniewinniał każdego w duchu, a z wszystkich szydził nielitościwie. Ze łzą na oku a uśmiechem na ustach, stary, szpakowaciejący dzieciak, dawał sobą miotać tym co go nie byli warci, a miewał fantazye burzliwe jak słoń na uwięzi, w których nic go pohamować nie mogło.
Symon pełen był sprzeczności, a jednak ściśle logicznym w sobie. — Rzekłbyś wybujałe drzewo, którem wiatr miota na wszystkie strony, a strzaskać go nie może. — Niekiedy Symon bywał wielbicielem chrześciańskiéj nauki, czasem zapalonym żydem, (na przekór zawsze tym z którymi obcował.) — Człowiek pierwszych wrażeń które przyjmował namiętnie, gwałtownie; nazajutrz po burzy straszliwéj, pytał ziewając o to co go poruszyło z obojętnością niepojętą.
Miał jednak to do siebie że nigdy nie kłamał, nie udawał, a gdy prawdy powiedzieć nie mógł, milczał, gdy nie potrafił zmilczeć rzucał myśl swą obwiniętą w sarkazm zręczny, tak że wielu tylko jéj szata zewnętrzna była przystępną. Owoc się bronił łupiną.
Trudno bym ci charakter ten w pełni przedstawić i dać o nim zdołał wyobrażenie. Wystaw sobie poczciwego dziwaka zjedzonego do kości niewiarą, która go boli. Opiekun mój wielki wszelkich przyzwoitości (jedynego prawa jakie uznawał) wielbiciel, chociaż byle ona powierzchownie była zachowaną, o nic się więcéj nie troszczył; nie mógł się nigdy pogodzić z tym człowiekiem, któremu wszelka niewola ducha ciężyła. Ile razy Symon do niego przyszedł, a przychodził często, widać było niepokój na twarzy gospodarza, zwłaszcza jeżeli osób było więcéj; obawiał się i nie bez przyczyny tego straszliwego języka. Symon téż, choć się nie popisywał z dowcipem, w pochwach go nie trzymał, dobywał z ochotą jeśli mu się zręczność nastręczyła. Mały, chudy, żółty, żywy, niepiękny, miał fizyognomią zajmującą i wiele charakteru w twarzy.
Od pierwszych dni poznania, mimo mojéj młodości i usposobienia religijnego z którém się nie kryłem wcale, przylgnął on jakoś do mnie. Dowiedziałem się że po cichu badał potém postępowanie moje i musiałem dobrą jego powziętą o mnie opinią usprawiedliwić, gdyż coraz czulszym był dla mnie. Nie wiem jak bystre jego oko dojrzało nawet mojego do Tildy przywiązania, jakkolwiek cichego i osłonionego — wprzódy prawie niżelim się sam do niego przed sobą przyznał. Raz, gdyśmy przypadkiem byli sami, wpatrzywszy się we mnie i poklepawszy po ramieniu, rzekł z cicha.
— Słuchaj Jakóbie, jabym ci coś powiedział...
Zwykle zwano go, nie wiedzieć dla czego, może przez antithezę, ojcem Symonem.
— Cóż ojcze Symonie? spytałem.
— Ale ba, tyś się gotów gniewać?
— Nie, odparłem....
— Tobie z oczów patrzy że się ty kochasz... czy w Angielce guwernantce, nie wiem, są ludzie co utrzymują że przywiędłe kwiatki najwięcéj mają woni — ale że w tym domu, to pewna...
Krew mi uderzyła do głowy, oburzyłem się.
— A widzisz że się gniewasz, rzekł, cicho — cicho, to między nami, tylko cię przestrzegam słowy N. Pana — Point des reveries! Tatko jest człowiek praktyczny a ręce ma długie.
— Ale cóż wy znowu marzycie, ojcze Symonie.
— No, no, nie kłam, kochasz się, serce.
— Gdyby nawet tak i było — choć nie jest, rzekłem, miłość moja byłaby...
— No, no, cicho, przerwał mi, ja to wiem, wszyscyśmy to mówili... Co najlepszego masz do uczynienia to się ztąd wynosić. Nie igraj z ogniem... Ten Ananas nie dla nas! dodał kiwając głową.
— Nigdym nawet nie marzył o tém, rzekłem.
— Tak się to mówi, odpowiedział, nawet przed sobą samym... ale, przestrzegam cię — dałbyś temu pokój.
Zamilkł i nie wspomniał o tém więcéj, potém wyjechał za granicę do wód, a powróciwszy zastał Tildę narzeczoną. Gdyśmy się po jego powrocie pierwszy raz spotkali, patrzał mi w oczy chciwie, badawczo, z politowaniem, wyczytał w nich rezygnacyą i cierpienie dobrze ukryte, ścisnął mi rękę; ale już nie rzekł ni słowa.
W parę dni potém spotkaliśmy się na ulicy.
— Jest to prawo święte, rzekł mi na ucho, że najsłodsze wiśnie wróble jedzą. I poszedł spiesznie daléj.
Kochał bardzo Tildę, przeczuwał jéj losy, ale z bratem wiedział dobrze że nawet mówić nie było można; miał wolę żelazną, a uczucia nie wchodziły nigdy w jego rachunki.
Pracowałem ciągle gorliwie, nie dając znać po sobie ile wewnątrz cierpiałem. Tymczasem najniespodziewańsza czekała mnie zmiana losu, mająca upragnioną obdarzyć swobodą.
Będąc na łasce opiekuna musiałem oddać się praktyce życia po jego myśli i słuchać jego rozkazów; nauka ciągnęła mnie ale się jéj poświęcić wyłączniéj, swobodnie nie miałem prawa. Była mowa o wyprawieniu mnie za granicę dla dokończenia fachowego wychowania i zajęcia biurowego u jednego z korrespondentów naszego domu, jam wzdychał żeby módz podróżować swobodnie, uczyć się i badać, ale pomyśleć o tém nawet nie śmiałem.
Uważałem to i uważam za skazówkę z góry, że mnie Pan Bóg cudem uwolnił z więzów i pozwolił bym się oddał temu, ku czemu powołanym się czułem. Jednego dnia, w kilka dni po ślubie Tildy, gdym pracował nad sobą aby tęsknicy i niepokoju mego nie dać poznać, w niezwykłéj godzinie odebrałem od opiekuna bilecik, wzywający mnie natychmiast do niego.
Sądziłem, że niespodziewany wypadł interes, gdy wszedłszy znalazłem go chodzącego z dosyć kwaśną miną po pokoju. Popatrzył mi w oczy.
— Czy już wiesz? zapytał.
— Ja? o niczém, zdaje mi się, nowém nie jestem uwiadomiony.
— No, to ci pierwszy powinszuję... choć może dla ciebie nie ma czego. Daleki wasz krewny Moses Hermann z Berlina, jak ci wiadomo, bezdzietny... umarł i zapisał ci cały majątek.... Zaprawdę jednak niepewny jestem czy ci tego winszować, czy nad tém ubolewać. Ja tracę w tobie człowieka, którego chciałem wykształcić wedle méj myśli.
Stałem jak osłupiały.
— Co myślisz? zapytał mnie.
— Ja — jeszcze sam nie wiem, rzekłem, to pewna, że oddawna pragnąłem podróżować, wyjadę więc nie zwlekając, jeżeli pan zechcesz mnie uwolnić.
— Jesteś najzupełniéj wolny, rzekł mi kwaśno. Bardzo rad jestem, że wypadkiem dałem ci wychowanie właściwe majątkowi który otrzymujesz tak niespodziewanie. Moses nie wiem czy cię tu raz widział... nie rozumiem tego.... Ruszył ramionami.
Potrzebując ochłonąć, przyjść nieco do siebie, zebrać myśli, wyszedłem wprędce. Po mieście już wieść o tém była gruchnęła; ludzie co wczoraj mnie nie znali lub lekceważyli, przychodzili do mnie z oświadczeniami i uściskami upokarzającemi.
Mann wycałował mnie publicznie w oba policzki prorokując mi wielką przyszłość, chciał nawet prosić na śniadanie, czego dotąd przykładu nie było; inni starali się mi dowieść, przekonać, że mnie od niepamiętnych czasów kochali tajemnie zawsze. Stałem się na raz bohaterem, gościem pożądanym i z niczego — człowiekiem. Wszystko to sprawił ów nagły spadek po Mosesie, którego ja w istocie prawie nie znałem.
Kilka miesięcy temu, stary przyjeżdżał do Warszawy; był to bliski krewny méj matki, aleśmy go po raz pierwszy w życiu widzieli.
Opiekun mój, wiedząc iż był bezdzietnym a bogatym, przyjmował go nadzwyczaj uprzejmie. Chociaż Moses miał lat blisko siedmdziesięciu, że był wdowcem, zdawało się iż miał jakąś myśl tajemną wydania za niego córki, ale to mu się zupełnie nie powiodło. Przez czas jego pobytu w Warszawie niemal codzień go widywałem, i o ile poznać mógłem, bo był milczący i skryty w sobie, zdawał mi się człowiekiem jeszcze przeszłego wieku, więcéj żydem niż dziś są wszyscy. — Wychowany i zamieszkały w Niemczech, przedstawiał typ u nas całkiem nieznany człowieka wykształconego, który się przecież rodzimego nie wyrzekł charakteru. Był wszakże Niemcem potroszę z pewnych względów; wiadomo jak poważną rolę w literaturze, ruchu umysłowym, polityce nawet niemieckiéj odgrywają żydzi Niemcy. Należał on do téj grupy ludzi myślących, pracowitych, poważnych, w których praca nie zabiła ducha; lubił poezyą, sam je pisywał, ale nie w rodzaju Heinego, którego wszakże talent wynosił. Kilka razy wpadliśmy w rozmowie na przedmioty zbliska nas obchodzące, na los żydów, ich stan dzisiejszy, wygaśnięcie religijnego ducha. Opiekun przy nim wyśmiewał mnie jako zagorzałego talmudystę (choć nim nie byłem i nie jestem), mówiliśmy więc o tym przedmiocie dosyć z Mosesem i byłem, jak zwykle, aż do zbytku może otwartym, wyspowiadałem mu się z przekonań i programmu mojego. Chwila jedna, w któréj się poczułem szyderstwem rozbudzony, wyrwała mi z ust całe moje marzenia, nadzieje, pragnienia....
Moses mnie wysłuchał z uwagą, nie rzekł słowa potém, nie widzieliśmy się nawet więcéj, gdyż niespodziewanie wyjechał.
Można więc sobie wystawić zdumienie moje, gdym dowiedział się że ten, prawie nieznany krewny, naznaczył mnie spadkobiercą swoim. Testament z zapisem tym nie łączył żadnych warunków, był prosty i krótki.
Wszyscy jednak jak ja zrozumieć go nie mogli — pojąłem go ofiarą uczynioną idei, którą podzielał. — Opiekun mój, podobno spodziewający się sam tego znacznego spadku, z goryczą odzywał się o starcu, nazywał go niewdzięcznym i nitki na nim poczciwéj nie zostawił.
Spotkałem się tegoż dnia i z ojcem Symonem.
— Cóż za szkoda, rzekł — żeby był poczciwy Moses miał rozum umrzeć na kilka miesięcy wprzódy! Rozumiesz? ale dziś, łyżka po obiedzie. Nigdy się na świecie nic w porze nie zrobi! A może to i lepiéj! Winszuję ci, ale zarazem przestrzegam, nie upij się pieniędzmi.
W istocie, czułem sam że mnie to, mimo woli méj, poiło, ale zarazem przypatrując się z nowego stanowiska ludziom, obrzydliwość do nich miałem, tak mi się podłemi wydali, znajdując mnie teraz innym zupełnie, niż dla nich byłem ubogi. — Zaproszeniom wystarczyć teraz nie mógłem, czułościom się opędzić, broniłem się od nich wewnętrzną pogardą.
Jak tylko opiekun mój oznajmił mi żem wolny, w samym interesie tego spadku, postanowiłem wyruszyć natychmiast i musiałem.
I otoż jak wyjechałem z kraju.
Od tego czasu, oprócz Europy, zwiedziłem Egypt, Palestynę, Turcyą, Syryą... włóczyłem się przypatrując moim współwyznawcom, a teraz, jak widzisz, powracam do kraju, nie wiedząc jeszcze co pocznę z sobą, ale z mocném postanowieniem, być moim i krajowi pożytecznym...
Iwaś westchnął.
— Szczęśliwy jesteś, rzekł, swobodny, bogaty, nieskrępowany niczém, ileż to w istocie dobrego przy stosunkach twych, charakterze i mocy ducha uczynić możesz!
— Słuchaj, odezwał się Jakób biorąc go za rękę — razem się będziemy o to starali, by być użytecznymi, pójdziemy oba zaprządz się do pracy; znajdziesz mnie do niéj gotowym zawsze.
Iwasiowi oczy błysnęły na chwilę, ale wprędce się powstrzymał od wybuchu uczucia, blady półuśmiech przeleciał mu po ustach.
— Dziękuję ci, rzekł, zobaczemy, na to potrzeba naprzód żebyśmy oba do kraju powrócili, gdzie wielkie zdają się gotować rzeczy... Chciałbym już co żywiéj pospieszyć...
— I ja, odpowiedział Jakób, ale nie podzielam twych przeczuć, więcéj jest pewnie rzeczy którym zapobiegać potrzeba, niż tych które robić należy. Pomówiemy o tém inną razą...
Rozmowa przerwaną została.
Nazajutrz ruszyli w dalszą drogę; ale nim się dostali do Pizy, obu niepokój wewnętrzny zmusił przyspieszyć podróż. Już ze Spezyi pojechali dyliżansem, a dostawszy się do kolei, nie zatrzymując się więcéj, przebyli resztę Włoch i dobili się tak do granicy kraju, do któréj nikt, nawet obcy, bez obawy zbliżyć się nie może. Jest to dziś jedyne państwo w Europie (jeśli europejskiém nazwać się je godzi), w którem nikt bezpiecznym nie jest, gdzie każdemu fantazya urzędnika, podejrzenie, niechęć lub doniesienie fałszywe grożą gorzéj niż śmiercią, męczarnią, wywłaszczeniem, grabieżą... Nie wiem czy nie lepiéj dostać się w ręce włoskich bandytów, niż moskiewskiego urzędu.
Kraj w którym nie ma praw innych nad prawo silniejszego, gdzie rządzi tłuszcza zaledwie okrzesanych, nieoświeconych ludzi, chciwych łupu a lekceważących człowieka, godność jego, wiek, zasługę, cierpienie, wygląda wjeżdżającemu jak krata więzienna... po za nią inaczéj się oddycha, żyje inaczéj, nieszczęśliwy co tam wpadł, jest na łasce oprawców... Z téj strony granicy był jeszcze człowiekiem, tam jest już poddanym i niewolnikiem nie jednego autokraty, ale tysiąca rozjuszonych i głodnych despotów, z których każdy w swém miejscu przedstawia cara i jego nieograniczoną siłę... Na rogatkach moskiewskich stoi ów napis Danta: Lasciate ogni speranza voi ch’entrate.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.