Żyd: obrazy współczesne/Tom III/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd |
Podtytuł | Obrazy współczesne |
Wydawca | Jan Konstanty Żupański |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Czcionkami M. Zoerna |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Od dawna bardzo kraj w którym spędził młodsze swe lata porzuciwszy, porwany wirem pracy i marzeń, Jakób zerwał był prawie z pozostałą tam rodziną. Parę razy w rok tylko odbierał błogosławieństwo staréj matki, wiadomość od sióstr i brata przyrodniego, któremu o ile mógł pomagał.
Pomimo ogromnego rozstępu jaki wychowanie między nim a rodziną uczyniło, pamięć jéj była mu drogą; pojmował dobrze swoje względem niéj obowiązki i pełnił je gorliwie a z serca. W ostatnich czasach z powodu utrudnionych w kraju stosunków, dłużéj niż zwykle nie miał Jakób wiadomości od matki i niepokoił się milczeniem familii — gdy jednego dnia, wracając do swojego mieszkania, został w przedpokoju przez służącego ostrzeżony, że jakaś staruszka, dziwnie uparta, przyszła przed półgodziną i mimo zaręczeń że pana w domu nie było, postanowiła czekać na niego, oznajmując się jako... blizka bardzo jego krewna.
Lokaj mówił to jakoś niewyraźnie, zakłopotany, jakby się obawiał gniewu pańskiego, tłumacząc się że musiał wpuścić staruszkę do salonu, mimo jéj niepozornego ubrania.
— Ale proszę Jaśnie Pana — mówił służący — słowo onoru... ja już nie wiedziałem co zrobić... bo jeszcze mi się nie trafiło żeby kto tak na mnie nastał... A tu zaraz z tego hałas, i z pierwszego piętra od Wtorkowskich zaglądają ludzie... Myślę sobie, proszę Jaśnie Pana, lepiéj już niech w pokoju poczeka... bo jużcić zepchnąć ze wschodów... to krzyk... awantura... a Jaśnie pan by się gniewał.
— No? ale któż to jest? spytał Jakób.
Służący zafrasowany skrobał się w głowę i o Jakóbie sądząc po swojemu z innych ludzi, nie śmiał mu nawet powiedzieć o kogo chodziło. — Udawał że nie wie.
— At, proszę Jaśnie pana, ja nie zrozumiałem co tam ta Jejmość mówiła, zwyczajnie zapewne aby się wcisnąć... to pewnie za jaką pomocą... albo co... ja tam nie wiem.
— Kto ona mówi że jest? natarł Jakób.
— Ja to tam nie zrozumiałem, dalipan, powtórzył lokaj bojąc się pana obrazić. Ona tam sobie siadła w salonie i czeka.
Jakób wszedł niespokojny przez drzwi otwarte, spojrzał tylko i wśród pokoju stojącą a rozglądającą się do koła ciekawie, postrzegł swą matkę staruszkę w dawnym stroju polskich żydówek, w perłach, żałóżce, z medalem złotym na piersi, w skromnéj czarnéj na wierzchu narzutce.
Jednym rzutem oka odgadł ją raczéj niż poznał, krzyknął z radości i rzucił się do nóg jéj całując po rękach.
Stara trochę się zrazu ulękła, a mocno była wzruszoną... zabrakło jéj słów... poczęła tylko płakać... To piękne mieszkanie, ten dostatek, ta elegancya otaczająca jéj dziecię, które znajdowała tak dziwnie zmienioném, piękném, młodém, jasném, pańskiem — onieśmieliły ją.
Przyjęcie pełne uszanowania rozczuliło staruszkę i całując w głowę syna zaczęła coraz rzewniéj zachodząc się płakać... i jęczeć.
Jakób wybiegł aby jéj przynieść sam szklankę wody, posadził wprzód troskliwie na kanapie i wybiegł tak żywo, że służący który ciekawie zaglądał do salonu przez dziurkę od klucza, ledwie miał czas kilka kroków się cofnąć.
Biedny lokaj uderzył się z desperacyi po bokach.
— Otoż masz, rzekł w duchu sam do siebie, taki dobry pan! a tu licho nadało, raptem się okazuje że... ordynarny żyd! Będą się ze mnie śmiali że ja u niego służę! Ot, nieszczęście, a tu ani tego utaić, bo widzę nie myśli sam robić sekretu... I na pierwszém piętrze te szelmy szpiegi... zaraz wszystko spenetrują. — A to takie dobre miejsce.
Jakób się ukazał we drzwiach.
— Proszę cię o wodę... prędzéj. Łaska Boża, dodał, żeś inaczéj nie postąpił ze staruszką — jest to moja matka!
— A! proszę Jaśnie Pana, zawołał zafrasowany sługa, toć to ona też mówiła... ale...
— Proszę cię o wodę... a oto, masz (wyciągnął mu kilkorublowy papierek) za twe poczciwe serce. Bóg ci zapłać!
Sługa się skłonił i pobiegł. Jakób wrócił co żywiéj do staruszki, która płakała a płakała z radości i wzruszenia.
— O wielki Boże Izraela! o Szaddai! którego imię szanował mój stary, cożeś to za łaskę uczynił dziecięciu mojemu... Gdyby cię, Jakóbie, nieboszczyk mój mógł był widzieć w tém szczęściu — jakby on umiał Bogu dziękować... ja biedna niewiasta nie potrafię, tylko łzami.
— Największe dobro jakie mam od Boga, zawołał Jakób — to żem serce twe macierzyńskie mógł rozradować... i że mi Bóg dał oświecić się i poznać drogi swoje.
— A! Jakóbie mój kochany, wielkie to błogosławieństwo Jego za cnoty nieboszczyka. Nie wszystkim jednak dzieciom moim los tak sprzyjał... Sarah w biedzie, choć ty im pomagasz, a co gorzéj, w chorobie... u Mirjam dzieci się nie hodują. Siedziałam długo przy niéj, ale zatęskniło za tobą serce moje — chciałam cię raz jeszcze zobaczyć w życiu. I długo wahałam się myśląc sobie, on się tam staréj, ubogiéj, biednéj matki swéj może wstydzić będzie... I to mnie wstrzymywało... Ale powiedziałam sobie potém: ja pocichu przyjdę i zobaczę go choć zdaleka i pobłogosławię mu pokryjomu, aby oczy moje nasyciły się widokiem tego, któremu sam pan Bóg Izraela błogosławi.
— O moja matko droga, rzekł Jakób, jakże ty pomyśleć mogłaś, abym ja był tak niewdzięcznym; bym nietylko przykazań Bożych ale serca własnego nie słuchał... szanując ciebie. Jakże pomyśleć mogłaś...
— Jakóbie mój, odpowiedziała — ja wiem co po świecie bywa! Starszy wasz brat dosyć mnie szanuje, choć matką jego nie jestem, a byłam tylko żoną jego ojca, i człowiek nie jest zły; przecież gdy czasem ubogo ubrana przyszłam doń kiedy przyjmował gości — widziałam nieraz jak mu było markotno... Ale słuchaj, ja do ciebie nie przyjdę, ja się już nie pokażę...
Jakób się zerwał z krzesła i ręce załamał.
— Nie czyńcież mi tego, zawołał — a! nie czyńcie, bo toby było krzywdą, nigdy serce moje nie zaprze się przed światem ani matki, ani ojca, ani narodu, ani prawa, ani żadnéj rzeczy świętéj. Niech ludzie wiedzą zkąd wyszedłem. Toć byłoby kłamstwem i dumą występną...
Na te słowa jakby umyślném losu zrządzeniem, wszedł lokaj po którego minie widać było zakłopotanie nadzwyczajne. Mrugnął na pana ruszając ramionami.
— A! proszę Jaśnie Pana, rzekł pocichu, co ja tu mam począć? Wszak to, proszę Jaśnie Pana, ten pan co to zwykł przychodzić bez meldunku... dopomina się abym go puścił, a tu...
— A to go puszczaj, natychmiast! zawołał Jakób — cóż to znowu?
Sługa nic już nie rozumiejąc, wpuścił do salonu ojca Tildy, który ujrzawszy na kanapie starą żydowicę (a nie poznawszy jéj) struchlał z podziwienia. — Wcale o co innego podejrzewał Jakóba, gdy go przededrzwiami wstrzymano.
— Oto, kochana matko, zawołał witając go Jakób — przypomnijcie sobie, mój opiekun, nasz krewny, pan Samuel... ten który był narzędziem Bożem dla mnie, któremu ja winien wszystko... On pierwszy o mnie ubogim sierocie pamiętał, dźwignął, oświecił, dla niego, po Bogu, największa od nas należy się wdzięczność.
Pan Samuel uczuł się niesłychanie zafrasowanym, czerwieniał, bladł...
— A to licho tu tę starą żydowicę przyniosło, rzekł w duchu — nie mogła sobie tam siedzieć w kącie.
Przyzwoitość wymagała przyjęcia grzecznego, choćby dla Jakóba, słowa jego połechtały przyjemnie miłość własną dawnego opiekuna; począł więc witać staruszkę, która go aż za kolana ściskała. Nie mógł tylko przyjść z nią do żadnéj rozmowy, bąkał półsłowa, jąkał się, mięszał, naostatek coś tam wydobywszy z siebie, wezwał co żywiéj na parę słów Jakóba do drugiego pokoju.
— Słuchaj no, rzekł, miałem się ciebie o coś radzić, pomówić, ale to nic pilnego, drugą razą... teraz powiedz mi, cóż ty tu poczniesz z matką swoją?
— Jakto? spytał Jakób, na to przecież samo imię matki odpowiada...
— Ale ba, to bardzo piękne wszystko, tylko, zlituj się, znowu się nie rozczulaj zbytecznie, nie kompromituj się nadaremnie, rzekł zimno. — Ona sama żadnych ofiar po tobie wymagać nie może, a ty nie pojmujesz jak sam widok prostéj kobiety w świecie, tobie i nam twym krewnym, i przyszłości twojéj szkodzić może. — Ludzie pełni uprzedzeń.
— Kochany panie, rzekł Jakób, powiem wam po prostu, że co do mnie, wcale o to nie dbam. Ci dla których widok mojego poszanowania dla matki może być wstrętliwym nic a nic mnie nie obchodzą. Owszem jeśli to ma być kamieniem probierczym ich zacności, rad jestem że złoto od mosiądzu odróżnię.
— Tyś zawsze był tym jakimś poetą, odparł ojciec Tildy, tu trzeba rzeczy brać jak są, po prostu, prozą. Świat jak żyda zwącha, radby żeby przynajmniéj był trochę zwietrzały, a tu tak się okaże świeżusienki z pod jarmułki.
— Ja i dziś i zawsze pochodzenia mojego izraelskiego wstydzić się nie myślę, ustępstwa dla tego świata nie zrobię. Za grzechy rodziców, gdyby były grzechy, dzieci nie pokutują, a w naszéj przeszłości obficie téż jest okupujących ją zasług.... Chcę umrzeć jakem się urodził żydem.
— A! jak chcesz... nie bronię, uważaj z czém ci lepiéj... ale znowu... przykro mi to mówić — dla saméj służby i domu... zlituj się, tylko matki z wizytą do mnie nie prowadź!
Jakób zbladł, zadrżał, usta zakąsił.
— Byłeś moim dobroczyńcą, winienem ci cześć jak ojcu, nie krajże mi serca, proszę....
— Przepraszam cię, ale dla mnie to jest ważna rzecz... ja oddawna tu wszystkim wmówiłem że pochodzę z niemieckich żydów, a widzisz...
Jakób się z politowaniem uśmiechnął.
— Czy niemiecki gatunek ma być lepszym? zapytał.
— No... tak... widzisz... ale zawsze... więcéj kultury, przeszłość inna.
Jakób zamilkł, gość był niespokojny.
— Czy ona u ciebie i mieszkać będzie? spytał.
— Jeźli tylko zechce, niezawodnie, mieszkanie mam obszerne, a tu spokojniejszy byłbym o nią. Zresztą możeż się matka tułać po obcych kątach mając tu syna?
— Aj tak? tak? wybąknął pierwszy, nic nie mówię bo cię nie przekonam, ale jeźli tylko myślisz o Wtorkowskiéj, to i tu nawet pożegnaj się z nadziejami.
— Ja? śmiejąc się spytał Jakób, ja?
— Ludzie mówią....
— Ludzie nie wiedzieć co plotą....
— No — ale ci to i innych wiele zrobić może przykrości.
— Gdyby i tak było, odpowiedział Jakób, czyż znieść je dla oszczędzenia ich matce nie jest moim obowiązkiem?...
Samuel zamyślił się.
— Ale ona sama pomiarkuje, rzekł, no — nie będę się męczył długo wizytą! A nie ma czasem jeszcze kogo z familii? dodał trwożliwie.
— Zdaje mi się że jest samą, biedna kobieta naraziła się na długą, niewygodną podróż, dla mnie! W jéj wieku, przy jéj zdrowiu....
— Tak, już to prawda, odezwał się Samuel, wolałaby była ciebie tam zawezwać niż jechać sama — toby było daleko lepiéj.
Smutno jakoś spojrzeli na siebie, nie mogąc się porozumieć, zdesperowawszy nawet o tém. Pożegnawszy Jakóba, gość wyszedł jeszcze do salonu i uważał za właściwe pokłonić się staruszce. Poczém wysunął się pomięszany, wzdychając.
Poniżéj, na pierwszém piętrze, już historya staréj żydówki, z ust do ust powtarzana krążyła. Lokaj pana Jakóba miał serdeczną przyjaciółkę w służącéj panny Wtorkowskiéj, nie zwykł był przed nią nic ukrywać. W pierwszéj chwili zaraz tak go zaświerzbiało, iż zbiegł aby jéj swą przygodę powierzyć. Pokojówka, ledwie się go zbywszy, nie miała nic pilniejszego nad udzielenie téj plotki staréj Wtorkowskiéj.
A że panienka była nieco oczytaną na tłumaczeniach Paul de Kocka, przyozdobiła nieco opowiadanie lokaja, czyniąc je dramatyczniejszem. Z pod jéj redakcyi wyszło ono wcale zajmującą sceną.... Wtorkowska zdyszana pobiegła z nim do pokoju córki.
Emusia leżała z książką na szezlągu.
— No, proszęż ja ciebie, zawołała z daleka, a to nas jeszcze pan Bóg bronił że z tym Jakóbem do niczego nie przyszło... wystawże sobie to okropności!!
— A! cóż się z nim stało? zapytała Muza, skompromitowany? wzięty? wysłany?
— Ależ gdzież tam, jużbym to wszystko wolała... ale to skandaliczna historya.... Jan jego służący opowiadał przed chwilą Teresie, Terenia do mnie przyleciała z językiem.
— No, cóż to się stało? powtórzyła Muza ziewając.
— Otóż, proszę ja ciebie, dziś, parę godzin temu... Jan słyszy że ktoś dzwoni... Jakóba nie było w domu, otwiera, patrzy.... Stara żydowica odrapana, oszarpana, oklapana, blada, nędzna... no, jedném słowem wyglądająca jak te z franciszkańskiéj ulicy... włazi.... Jest pan w domu? Ten powiada nie ma. A gadała językiem połamanym, że ją ciężko było nawet zrozumieć. Nie ma. No to powróci? a kiedy? — Albo ja wiem, powiada Jan. No, to ja tu będę czekać na niego, woła stara żydówka. Lokaj się sprzeciwia. A ta mu w głos aż na dole słychać było: Co ty, taki, owaki, jak ty śmiesz — ja jestem jego matka.... Służący, przyzwoity jakiś człowiek (ten co się w Teresie kocha) aż zbladł, co tu robić? Chciał ją zepchnąć ze schodów, strach, a hałas byłby jeszcze gorszy... żydówka jak się uparła, tak ją musiał do salonu wprowadzić. Nadchodzi Jakób i okazuje się że to jest istotnie matka, przyjmuje ją... przy wszystkich, nie wstydząc się nic a nic... cały dom gada. Ordynarna słyszę, proszę cię, żydowica, jak te co makagigi roznoszą.... On sekretu żadnego nie robi. Proszęż ja ciebie! co tu z takim człowiekiem robić! Toby się nam był przysłużył.
Muza usta zacięła.
— Tak, rzekła, to jest wypadek bardzo nieprzyjemny, ale cóż miał począć?
— Ale dać jéj coby tylko chciała, a niechby milczała! ale się tak jawnie do niéj nie przyznawać! To wezmą na języki, zrobią z tego historyą... niech Bóg broni!
Muza ziewnęła.
— Już mi to wszystko jedno, rzekła, bo wcale na niego nie liczę....
— Mój Boże! taki bogaty! taki bogaty! westchnęła Wtorkowska, ale żyd, świeżusieńki żyd!
— Przecież mama się już zgadza na Sofronowa... byle się tylko oświadczył.
— A cóż mam robić! bylebyś zamąż poszła, zgodzę się już na kogo chcesz. Tylko ty z Sofronowem, proszę ja ciebie, bądź ostrożną! Naprzód nie dać mu się daleko zapędzać bo Moskal.... Oni z sumienia, szczególniéj w tych rzeczach, tak dalece nie słyną; im kobietę uczynić nieszczęśliwą to miła sztuczka, to chluba jeszcze.... Powtóre oni się wszyscy błyszczą ale to hołysze, a do Polski się cisną, aby worek nabić. I to jeszcze... żeby nabić... ale zaraz przehula co nakradnie. Gadają o swoich tysiącach dusz, a to wszystko pozadłużane, biedota tylko błyszczy mundurzykiem, na carskim chlebie żyje... z łaski... Ja ich znam... o! o!
— Ale Sofronow ma w Kostromskiéj gubernii....
— No! no! już ja takich znałam dużo co mieli i w Jarosławskiéj i w Tambowskiéj tysiące dusz, a byli bez kawałka chleba.... Prawdę powiedziawszy, łgą bezpiecznie, jedźże sprawdź do Kostromy.
Pokiwała głową znacząco pani Wtorkowska.
— I te pensye pułkownikowskie, jeneralskie, dodała wzdychając, to gdyby, z pozwoleniem, nie kradli, żyćby nie było z czego....
— Ale proszę mamy, kiedy to u nich się kradzieżą nie nazywa... jakoś inaczéj. U nich już tak urządzony kraj, że wszyscy mają uboczne dochody... i jawne i potajemne.... Ale to wszyscy bez wyjątku.
Wtorkowska mimo tłumaczenia córki, westchnęła.
— O! tego Jakóba mi żal, rzekła ciszéj, ale znowu z taką matką!! w muszkach? i okazuje się że on religii nawet wyrzec się ani myśli... to już niepodobieństwo....
— E, moja mamo, odezwała się Muza ręką rzucając, gdybym ja była tylko chciała... wyrzekłbyłby się on dla mnie i ojca i matki i religii i wszystkiego. Ale tam... tam, widzi mama, pokutuje w nim jakaś stara miłość czy miłostka... z którą ja walczyć nie chciałam... która... no! dość że znów nie był mi tak ponętny.... Mój ulubieniec, to Henryk.
— No, tak... kiedy żonaty!
— Ale ta Tilda... blada, kaszle.... Mnie jéj serdecznie żal, ale cóż ja na to poradzę? a byle ta przeszkoda znikła... to Henryk się jutro ożeni ze mną....
— Tylko że to jeszcze na wierzbie gruszki, moja kochana....
— Zobaczymy, zobaczymy, dodała Muza, wszakże zawsze Sofronowa mam w odwodzie.