Żyd: obrazy współczesne/Tom III/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd |
Podtytuł | Obrazy współczesne |
Wydawca | Jan Konstanty Żupański |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Czcionkami M. Zoerna |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Nie, rzekł Henryk do teścia swojego (w kilka dni po przybyciu matki Jakóba) z tego Jakóba niepodobna będzie nigdy zrobić porządnego człowieka; zarozumiały, uparty, świata nie zna, jakiś fanatyzm talmudyczny w głowie, jakieś mrzonki reform, a przytém opinie — pojęcia.... Ja go nie rozumiem; z Polakami trzyma a jest przeciwko rewolucyi, o stosunki z wyżéj położonemi osobami niewiele dba... sam z sobą, odosobniony, dziki, i nam się na nic nie zdał i nikomu.
Nie powiem żeby był bez zdolności, jest głowa, serce aż do zbytku miękkie, ale razem wziąwszy mięszanina jakaś, dla mnie niepojęta.
— Już to ja ci powiem, odezwał się ojciec Tildy, w nim zawsze czuć tego łapserdaka, z którego ja go wywlókłem. Co ty chcesz? prosty Belfer uczył go talmudu, to na wieki zostaje... Otarł się o świat, a tego co się skorupka napiła nie stracił.
— I to szkoda wielka, zawołał Henryk, boby nam był mógł być użytecznym, dobra powierzchowność, w głowie porządnie, nauki wiele, prezentuje się tak, że go nikt nie posądzi o żyda, ale za trzecim wyrazem palnie zaraz kim jest, na to nie poradzi. Z nim w jednem towarzystwie być straszno, tak łatwo może skompromitować człowieka.
— To prawda, rzekł p. Samuel, ja go w gruncie cenię, ale sobie powiedziałem, że nie użyję do niczego.
— Tacy ludzie są przeznaczeni na zgubę — koniec końcem wszyscy ich odepchną; ale ślepy, własnego interesu nie rozumie.
— No, a wiesz historyą matki?
— Nie — dotąd nic.
— Przyjechała tu do niego staruszka, powiadam ci, śmierdząca żydówica, a ten ją przyjmuje, nosi się z nią, chwali, słowem skandal robi z tego.
Henryk ruszył ramionami.
— Ażem ja, dodał ojciec Tildy, musiał mu otwarcie powiedzieć, żeby mi jéj do domu nie wprowadzał.
— O! on to gotów zrobić! przerwał Henryk, on gotów... i do mnie ją przywieść! Jeszcze sobie wybierze dobrą godzinę kiedy u mnie będzie jak najwięcéj gości i jak najlepsze towarzystwo.... A niechże go licho porwie! Bo trzeba wam wiedzieć że, pomimo tych śmieszności mojéj i waszéj Tildzie tak oddawna głowę zawrócił, że u mnie w domu słowa przeciwko niemu odezwać się nie można....
Ojciec się rozśmiał.
— E, to tam stare, dziecinne platoniczne romanse... dzieciństwo! A na to żeby rozczarować, dam ci skuteczne lekarstwo....
— Ja się tém wcale nie frasuję, Tilda jest najszlachetniejszą w świecie kobietą... tylko uprzedzona i ma go za świętego....
— A śliczny mi to święty! rzekł ojciec śmiejąc się.
— No, prawdę rzekłszy, przeciw niemu, oprócz tych jego niedorzeczności, nic powiedzieć nie można.
— No! no! ja mam widać lepszą trochę od waszéj policyą.
— Nawet żadnego młodego głupstwa nie zrobił.
— Niestety! przerwał p. Samuel, nie ma już ludzi coby podobnych głupstw nie robili!
Henryk stanął zdziwiony.
— Chyba już coś stanowczo wiecie, spytał, przyznaję się żem bardzo ciekawy....
— No widzisz, ten mędrzec co cytuje Salomona, nie jest od niego wolniejszy od zarzutu... tylko że dopuścił się grzechu z Izraelitką, jako prawowierny... obawiał się Madyanitek! cha! cha!
— Cóż to za historya znowu?
— W istocie historya i ciekawa i tajemna. Ty wiesz, mówił pan Samuel po cichu, że ja lubię bardzo o wszystkiém wiedzieć. Często się to na coś przyda, a przytém bawi.... Otóż ten i ów przychodzi czasem do mnie, gdy się o czém dowie. Niedawno dobija mi się, gdym był zajęty, stary ten z czerwonym nosem, co to go nazywają trąbą, wiesz.... Bierze mnie na sekret, myślałem że tajemnicę stanu odkrył, po długich korowodach, jakby mi miał odsłonić arkę... powiada: Pan wie o panu Jakóbie? Co? Że on ma kochankę, żydóweczkę z... któréj ojciec jest bardzo bogaty; że to już oddawna trwa ten romans, że pan Bóg dał i dziecię, a rodzice córkę z domu wypędzili.
— Ho! ho! ho! aż tak! zawołał Henryk.
— A no, tak! Utrzymywał ją naprzód w bardzo wielkim sekrecie przy ulicy Ogrodowéj w jakimś domu, potém tajemnie najął jéj lokal przy Śto. Jurskiéj i to porządny wcale, i tam ją umieścił. Chodzi tam czasem niepostrzeżony wieczorkami, kazałem sprawdzić, tak jest, nie ma wątpliwości, dziewczyna śliczna słyszę, skromna, bojaźliwa.
— Ale to się nie godzi z jego charakterem, przerwał Henryk, onby się pewnie ożenił, gdyby tak było.
— I mnie się też tak w początku zdawało, odpowiedział ojciec, ale musiałem się poddać najdowodniejszéj rzeczywistości. Tak jest! tak jest! to fakt spełniony!
Stary począł się śmiać.
— Ale filuta kawał z tego Jakóba... kryje się dobrze, kiedyś mu utnę figla i zawstydzę go. Tylko, sza!
— Ale, czyż to być może! rzekł Henryk.
— Ręczę ci słowem że tak jest, że ją utrzymuje, że pieniędzy dostarcza, że jest młoda i bardzo ładna... To nie ulega wątpliwości. Jeśli chcesz sądzić że to czyni przez prostą miłość bliźniego i że dla miłości bliźniego téż chodzi tam wieczorami — no, to twierdź jak ci się podoba.
— Oryginalne! słowo daję, oryginalne! rzekł pan Henryk, trochę jakoś tą wiadomością zasępiony, więc to Don Juan przebrany za anachoretę... więc Tartuf tylko pobożnym przykryty płaszczykiem!! To nowa strona jego charakteru któréj się nie spodziewałem... zupełnie mi to mięsza szyki w sądzie moim i pojęciu o człowieku... no proszę!!
— Ale to fakt! fakt tak pewny jak że dziś dzień, dodał Henryk. Chcesz się sam przekonać? należysz przecie do familii a ja do sekretu nie jestem obowiązany... oto numer domu, pofatyguj się, dopilnuj, to się przekonasz.
Piękna twarzyczka pokazuje się rzadko, ale Jakóba kiedyś wieczór przydybać możesz. Tylko dopilnuj.
— Oryginalne! powtórzył Henryk — oryginalne! słowo daję — niepojęte!
Pan Samuel śmiał się widząc zięcia tak zdumionym.
— Otoż to widzisz, dodał, ciche wody brzegi rwą, my cośmy już znani z wybryków, nie tyle pewnie nagrzeszym ile na nas plotą, a ci panowie świętoszki, za nas i za siebie.
— Ale nicbym w tém zresztą tak dziwnego nie widział, rzekł Henryk — gdyby nie owa sława czystego Józefa którą sobie wyrobił pan Jakób... Gdzie? jak? kiedy ten romans mógł się spełnić? Niedawno powrócił z za granicy, prawie ciągle odtąd siedział w Warszawie, nie oddalał się.
— A to już sobie te tajemnice rozwięzuj kiedy chcesz, zawołał ojciec. Ja ci mówię to co wiem najpewniéj, a ty chronologią wybadaj. Bądź co bądź rzecz się stała... fakt... a jak spełnił się, to jego sekret.
— Daty mi się plączą? Jużciż nie była za granicą? mówił Henryk.
— A ktoż to wie! u wód, teraz wszyscy do wód jeżdżą, nawet ci którymby dość było prostéj wody ze studni.
— Oryginalne! powtarzał Henryk.
Tegoż dnia, smutniejszy niż zwykle pan Henryk, wedle zwyczaju, poszedł dans l’avant soirée, odwiedzić Muzę.
Była to jego poufała, szara godzina w któréj nawet Sofronow nie miał przystępu. Muza miała tak metodycznie rozłożony czas, że ci których sam na sam przyjmowała, nigdy się z sobą nie stykali. Henryk raz na zawsze dostał na własność l’avant soirée; zastawał zwykle Muzę w jéj pokoju, najczęściéj samą, bez matki, i mógł z nią pomówić swobodnie, swobodnie ucałować piękne choć dosyć spore jéj łapki, uśmiechnąć się, pożartować.
Rozmowa tu nastrojona bywała poufaléj daleko niż w salonie, obojgu miła, gdyż zawsze sympatyzowali z sobą.
Tym razem, jak najczęściéj się trafiało, zastał Muzę z książką na szezlągu, ale wszedł dziwnie zamyślony odkryciem które uczynił, piekło go ono. Muza nawet dopatrzyła zaraz chmury na jego czole.
— Cóż ci to jest, panie Henryku, spytała, chodzisz pan jakiś zasępiony, czyby jakie papiery wasze na giełdzie spadły, czy która baletniczka zdradziła dla szlifów?
— Pani jesteś okrutną a masz mnie za egoistę.
— Nie, nie, za bardzo tylko rozsądnego, praktycznego człowieka.
— A na ten raz, smutek mój i ból jest czystą litością nad upadkiem człowieka który...
— Upadkiem człowieka? czy co ciekawego?
— Bardzo.
— Tyczy się znajomego?
— Dobrego przyjaciela pani.
— No, to nie cedźże pan i mów.
— Idzie o pana Jakóba.
— Upadek! Cóż to? historya matki?
— Ale nie.
— Coś nowego?
— Zupełnie nowego i oryginalnego. Pan Jakób, ów nasz święty i niepokalany, pokazuje się ma ukrytą kochankę... i podobno nawet... jakąś maleńką familijkę.
— O! to już czysta potwarz! on!
— Tak i ja mówiłem, niestety! są fakta, prawda, prawda niezawodna.
— Ale to do niego niepodobne nic a nic.
— Dowodzi tylko że i on nie zawsze jest do siebie podobny.
— Ale, proszęż, opowiedz mi to pan szczegółowie. Któż? co? młoda? ładna? blondynka? brunetka? jakiego stanu? wychowania?
— Prosta, prosta żydóweczka z ..... córka kupca, młoda i bardzo ładna.
— Ale kiedyż się to stać mogło? spytała Muza ciekawie.
— Tego nie rozumiem, kiedy, jak, to pewna że ojciec Tildy, który wie wszystko, odkrył i to... Nie wierzyłem, przekonał mnie. Fakt jest, fakt, mieszkała wprzódy przy ulicy Ogrodowéj, teraz przy Śto. Jurskiéj.
— Jak to? jak to? familia? spytała Muza, cóż za familia? coś to pan mówił?
— Ale, czyż pani mnie nie rozumiesz? spytał śmiejąc się Henryk.
Muza uśmiechać się zaczęła i nie pytała już więcéj.
— C’est a n’y rien comprendre! zawołała po chwili. Ale on w istocie tak dobrze grę swą ukrywał, że można go było wziąć za świętego.
— Tartufa kawałek, Tartufa! rzekł Henryk. Przyznam się pani że to mi, od chwili gdym się o tem dowiedział, daje o nim całkiém nowe wyobrażenie. Na nowo się go uczyć muszę.
— Zupełnie jak ja! enfin je vois qu’il est vulnerable, dodała śmiejąc się Muza, a sądziłam że kobiety są dlań całkiem obojętne... proszę, proszę.
Jakoż dosyć prędko pozbyła się panna Emma Henryka, i pobiegła z nowiną do matki.
— No, teraz się ja mamie wypłacę historyą za historyą o panu Jakóbie — i poczęła żywo opowiadanie.
Wtorkowska kiwała głową, wykrzykiwała, śmiała się, spluwała, dziwiła.
— Przyznam się mamie, dokończyła Emma, że ja go teraz mniéj rozumiem niż kiedy. Nie przypuszczam ażeby to proste dziewczę mogło być piękniejsze, ponętniejsze nademnie... dla czegoż ze mną był tak zimnym?
— Bo ją kocha! to prosta rzecz! odpowiedziała matka.
— A! co mi tam za kochanie! taka prosta dziewczyna. Teraz to się jeszcze bardziéj gniewam na niego, miałam go za zimnego człowieka, okazuje się jeszcze chłodniejszym niż sądziłam, bo rachował tylko aby nie był zmuszonym się żenić.
— Może to jeszcze i bajka! przerwała stara Wtorkowska.
Muza powtórzyła źródło i dowiodła że to być musiała prawda — obie smutnie jakoś zamilkły.
— Jużby raz przestać potrzeba i myśleć i mówić o tym człowieku... pluńmy na to! odezwała się stara, nie wielka szkoda, są inni.
Muza jednakże była wielce podraźnioną, przypłacił to wieczorem pułkownik Sofronow, któremu żadnéj nowiny powiedzieć nie umiała, a w dodatku na przekorę zaczęła udawać patryotkę... czego on się nie zląkł; śmiał się.
Tymczasem posiana plotka rozkrzewiała się szczęśliwie. Henryk nazajutrz kwaśny wróciwszy do domu, nie zastawszy nikogo, pił herbatę z żoną; milczeli długo oboje, Angielka z książką w kąt poszła, mąż patrzał na podłogę, żona na sufit. On o coś pytał, ona mu coś odpowiadała, ale rozmowy ani sklecić.
— Widziałaś w tych dniach Jakóba? spytał po chwili Henryk, był on tu?
— Nie, od dni kilku.
— A prawda! ma gości, matkę.
— Wiem o tem, ojciec mi wspomniał.
— I o nikim więcéj ci nie mówił? spytał śmiejąc się Henryk.
— A o kimże mi miał mówić?
— A! nic! nic... no — to nic.
Zamilkli ale Tilda była niespokojna.
— Czy mi nie odpowiesz o co to chodzi? spytała.
— Nie — dzieciństwo... Miałabyś mi za złe gdybym cię rozczarował. Lubisz tego Jakóba, w istocie dobry człowiek, ale dajmy temu pokój.
Najmniéj ciekawa kobieta, jest jeszcze bardzo ciekawą, cóż dopiero gdy się rzecz tyczy ukochanego przez nią człowieka; Tilda stała się coraz widoczniéj niespokojną.
— Jestem pewna, odezwała się, że Jakób nic takiego zrobić nie może, coby mnie o nim inne nad to które mam, wyobrażenie dać mogło.
— A! jesteś pewna! śmiejąc się chytrze rzekł mąż — no, to dobrze!
Milczeli chwilę.
— Nie męczże mnie i powiedz kiedy zacząłeś, odezwała się Tilda.
— Nie ma w istocie o czém mówić — to dzieciństwo! I śmiał się ironicznie.
Tilda zarumieniona nalegała.
— Cóż bo cię znowu ten Jakób tak bardzo obchodzi! zawołał mąż.
— Kocham go jak brata, z tém się nie taję, wychowywaliśmy się razem.
— Nic téż znowu tak poczwarnie zbrodniczego nie popełnił... no, po prostu ma jakąś tam kochankę, z którą się ukrywa.
Tu rozpoczął opowiadanie po swojemu, cynicznie, żartobliwie, złośliwie i dodał w końcu:
— Jeźli mnie nie wierzysz, spytaj ojca, który to odkrył.
Przez cały ciąg powieści Tilda siedziała drząca, z oczyma spuszczonemi, po twarzy jéj tylko przebiegały na przemiany płomienie i śniegi: bladła, rumieniła się, wstrząsała, ale gdy Henryk skończył podniosła głowę śmiało i rzekła zimno:
— Nie wierzę, to bajka! ani tobie ani ojcu nie uwierzę; powtarzam to jest niegodziwa potwarz.
— A! zmiłuj się? dla czego?
— Dla tego, że to być nie może.
To mówiąc wstała od stołu poruszona, ale zamiast pójść do fortepianu, wedle zwyczaju, zamknęła się zaraz w swoim pokoju. Tu dopiero łzy się strumieniem z jéj oczów puściły, padła na kanapę płacząc.
Dotąd wierzyła w jednego przynajmniéj człowieka na ziemi, którego uczyniła swym ideałem; — ideał ten zstępował z piedestału, stawał się nagle pospolitą, ziemską, ułomną istotą.
Istotą fałszu pełną, inną wewnątrz, inną dla niéj, komedyantem miłości.
— A! nie! nie! to być nie może! powtarzała sobie. Lecz głos szyderski pytał ją urągając się.
— Dla czego? nie sąż oni tacy wszyscy? nie takimże jest świat cały?
Gorycz zalała jéj serce, łzy płynęły, siedziała przybita sama nie wiedząc co począć, jak się uleczyć z tego znękania śmiertelnego. Naprzemiany to wierzyła słowom męża, to je odpychała jako potwarz, a życie tak się jéj wydało pustém, straszném, obrzydłém bez niego, że zapragnęła śmierci.
Ktokolwiek w życiu przyległ sercem całém do istoty która dlań wszystko i wszystkich zastępować miała, a ujrzał potém swe bożyszcze zmienione w gliniany zlepek rozbity, pojmie co to zbolałe serce doznać musiało w chwili rozstania z ostatnią zbawczą myślą, z ostatnią nadzieją oświetlającą ziemię.
Nazajutrz zdziwił się Henryk ujrzawszy ją przychodzącą do stołu bladą, niemą, widocznie chorą, ale zupełnie spokojną. Na kilka zapytań odpowiedziała mu obojętnie i krótko się tłómacząc bólem głowy. Nie mówili potém prawie do siebie, a wstawszy od obiadu Tilda odeszła natychmiast i zamknęła się w swoim pokoju.