Żyd: obrazy współczesne/Tom III/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd |
Podtytuł | Obrazy współczesne |
Wydawca | Jan Konstanty Żupański |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Czcionkami M. Zoerna |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wierny swym pierwszym przekonaniom, Jakób dosyć obojętnie obracał się wśród coraz rosnącego rozgorączkowania otaczającego kraj; nie mogło ono jednak nie oddziaływać na niego. Każdy gwałt popełniony na nieszczęśliwym narodzie odbijał się w jego duszy, zbliżał go do uciśnionych.
Jest to najlepszym probierzem dusz szlachetnych że one zawsze współczują z cierpieniami słabych i uciśnionych a nie padają bałwochwalczo przed siłą zwycięzką. Ktokolwiek w dniach tryumfu płaszczy się przed potęgą zwierzęcą, któréj prawowitości nie uznaje w duszy, nikczemnym jest.
Można ulegać przez słabość przewadze i przemocy, ale nic nie powinno zmusić do czczenia ich, padania na twarz przed nimi. Jeźli się człowiek nie oburza na niesprawiedliwość, ale stara ją wytłómaczyć, okryć ażeby i swą sromotę pod jeden płaszcz zmieścił — osądzony jest.
Ma ucisk tę władzę że do uciśnionych ciągnie wszystkie serca poczciwe. — Często sprawa która nie obudzała współczucia, zyskuje one gdy ją szał nieprzyjaciela krwią zbroczy. Im wściekléj urąga się siła prawom i prawdzie tém wyżéj one stoją.
Tłum spodlony zaprze się ich z trwogą pod naciskiem terroryzmu, ale w chwili pomsty Bożéj i pogromu, nie znajdzie się jeden coby z nimi stanął, gdy prawda zawsze mieć będzie obrońców, męczenników i wyznawców pod szubienicami, na rusztowaniach, w więzieniach, na tym świecie i w świecie wspomnień ludzkości.
Dla tego wszelaki ucisk prawdy, wychodzi na jéj korzyść: spotęgowuje on ją tylko ale zabić nie może.
Jakób który w początkach z tęsknotą i ubolewaniem patrzał na tych którzy — kraj popychali do wybuchu, rozpłomieniał także gdy rząd po swojemu począł karcić i chcieć złamać grozą, uciskiem, szubienicami i bagnetami.
Na czele ówczesnych zbawców Polski, którym się zdawało że ją na drogę wprowadzić zdołają terroryzmem, stał naówczas młody Książe i stary Margrabia. Ale oba może do innych by się byli próbowali uciekać środków, gdyby po nad nimi nie było Petersburga którego tradycyonalnym systemem było i będzie zawsze: nękać i łamać grozą. Nie wymyślono na chorobę Polski i teraz innego lekarstwa nad jedno: szubienicę, wygnanie, Sybir, katorgę.
Mylim się, dołączono do tego potwarz i agitacyą patryotyczną moskiewską już się rozżarzającą, któréj na pastwę Polskę dać postanowiono.
Jakób, jakkolwiek przeciwny wszelkiemu wybuchowi, usprawiedliwiał go jednak gdy nadeszła chwila branki i dołączone do niéj urągowisko, które stanowczo popchnęło do rewolucyi.
Nie dosyć im było ofiary kiwi, dodano do niéj policzek.
Naówczas wiele serc szlachetnych uderzyło, wiele głów zawróciła rozpacz i obrażona godność narodu, wiele głosów odezwało się: zginąć ale okazać potrzeba, że nie jesteśmy bezduszną trzodą, która pod pletnią żelazną całuje rękę kata.
Mówiliśmy już jak odosobnionym był Jakób, jak wydzielonym pozostał i samotnym. Stykał się on ze wszystkiemi odcieniami opinii, ze wszystkiemi warstwami społeczeństwa, ale żadne z nim i on z żadném jedną iść nie mógł drogą. Dla człowieka czującego w sobie prawdę i siłę, nic boleśniejszego nad takie odrzucenie. Jedyną pociechą dlań była matka; czasem odwiedziny przyjaciółki młodości i praca nad wielkiém życia zadaniem, reformą religijną, którą za najważniejszy cel swój był obrał. Ale na tém polu z musu prawie bezczynnym pozostał, ani pora ani usposobienie umysłów nie sprzyjały przedsięwzięciu, ograniczył się więc współpracownictwem bezimienném w piśmie wydawaném dla Izraelitów w języku polskim, które do najlepszych w ogóle dzienników téj doby należało.
Ale i tu artykuły jego, chętnie przyjmowane, zajadłą budziły polemikę, były bowiem zarazem za żydowskie i za swobodne, dla jednych za fanatyczne, dla drugich za śmiało reformatorskie. Tém się wszakże nie zrażał, a w ostatku odosobnienie w jakiém zostawał, czyniąc go zupełnie wolnym, już mu było mniéj przykre; umiał ocenić jego korzyści, choć znał niedogodności i czuł upokorzenie.
Od czasu przyjazdu matki, która pozostała u niego i z którą bardzo często pokazywał się na ulicach, a wcale nie ukrywał w domu, wytworniejsze towarzystwo odsunęło się od niego jak od zapowietrzonego. Zrozumiawszy to Jakób téż od niego się cofnął, i u Henryka nawet bywać przestał. Naturalnie to pozorne zobojętnienie Tilda sobie wytłumaczyła inaczéj; było ono dla niéj smutném potwierdzeniem powieści męża. Nie szukała też Jakóba i zamknąwszy w sercu czyste wspomnienia lat młodych, niemi tylko żyła, wyrzucając światu, że on popsuł ulubionego. Jakób téj plotki odgadnąć nie mógł, ani się domyśleć potwarzy która go ścigała aż w sercu istoty ukochanéj.
Raz nareszcie po długiém niewidzeniu spotkali się wypadkiem z rana u pani Wtorkowskiéj. — Muza była tak zajęta nowym pertersburgskim przybyszem rzeczywistym radcą stanu hrabią Baworowem, z gwiazdą, a niemającym nad lat trzydzieści, w dodatku nieżonatym i ulubieńcem N. Pana — że Jakób korzystając z tego mógł się przybliżyć do Tildy.
Uderzyła go jéj bladość, tknęła jakaś zmiana w obejściu z nim i tonie.
— Czyś nie mocniéj chora? spytał cicho.
Tilda spojrzała nań długo, z politowaniem jakiemś, ale bez gniewu.
— Nie, rzekła, wcale się gorzéj nie czuję.
— Tak dawnośmy się nie widzieli!
— Prawda, odpowiedziała — dawno.
— To moja wina, rzekł Jakób, ale mogęż się cisnąć, gdy mnie odpychają?
— Nie wiem kto, szepnęła Tilda, wy może wszystkich odpychacie od siebie?
Jakób poczuwszy w tém jakąś wymówkę, spojrzał na nią.
— Ja? spytał — ja? to chyba mimowolnie. Wiesz pani (dodał z przyciskiem wymawiając wyraz ostatni) o przybyciu mojéj matki? jest to kobieta cnót wielkich, ale prosta... Widzę że wszyscy się jéj obawiają, i dla tego stronią odemnie, a obojętnością dla matki, nie mogę okupywać przyjaźni obcych ludzi.
Tilda zapomniała była o matce.
— Pan masz matkę u siebie? spytała.
— Tak jest.
— A może, szepnęła cicho nie mogąc się wstrzymać — a może — inne pana od nas jakie odstręczają stosunki tajemne, ciche... skryte... miłe sercu.
Jakób czując drżenie w jéj głosie spojrzał na nią wielkiemi, zdziwionemi oczyma, w jego spojrzeniu malowało się zdumienie tak szczere, taka myśli otwartość, niewinność i pewność siebie, że Tilda prawie się swéj łatwowierności zawstydziła; spuściła oczy i odeszła do Muzy. Jakób pozostał sam jeden z domysłami swemi.
Nie zrozumiał on co to znaczyć mogło, czuł tylko jedno, że musiano go przed nią oczernić, ale nie wpadał na myśl w jaki sposób to spełniono.
Zadumany, widząc że Tilda pospiesznie się wybiera zarumieniona i niespokojna, pożegnał ją zdala i usiadł w kącie.
W salonie tymczasem coraz gorętsza rozżarzała się rozmowa, pułkownik Sofronow, hrabia Baworow, Muza i radzca Pikuliński, udział w niéj brali.
Przedmiotem były naturalnie najświeższe wypadki, była branka, pierwsze drgania rewolucyjne, w które jeszcze wiele osób wierzyć nie chciało.
Pułkownik Sofronow dyplomatycznie bardzo odzywał się o wszystkiém, należał on do tych co przestali wierzyć w rozum Męża Stanu.
Hrabia Baworow, świeżo przybyły do Warszawy, wyznawał już głośno zasady późniéj w system ujęte przez Katkowa.
Radzca Pikuliński należał do tych radzców co nikomu nic nigdy nie radzili, a sami sobie tylko absolutną nicością dają radę. Cobykolwiek kto mówił, zawsze głową kiwał, a gdy go za guzik wzięto i przyciśniono do ściany, jak owe zabawki dziecinne co mają jeden głos tylko gdy je poruszą — wymawiał zawsze jednym tonem: — Tak, a! tak!
Czy owe tak przed pięciu minutami wyrzeczone godziło się z drugiém tak zaraz po niem nustępującém, o to się Radzca bynajmniéj nie troszczył. Szło mu o to aby się władzy i jéj reprezentantom nie przeciwić, co zawsze jak najgorsze sprowadza skutki. Idąc statecznie tą drogą Pikuliński, z kancelisty doszedł do wysokiego stanowiska w hierarchii, zyskał Stanisława pierwszéj klassy, Annę drugiej, Włodzimierza trzeciéj, i zaufanie rządu zupełne. (Zapomnieliśmy o sprzączce za 25 lat służby!)
Była to chodząca, wcielona nicość, ale właśnie przez to stał się im drogi. Gdyby mu byli na rodzonego ojca klątwę rzucić kazali, byłby ją rzucił, tłumacząc się:
— A juściż jakże można się władzy sprzeciwiać... najgorsze z tego skutki! najgorsze skutki! Zresztą... głową muru nie przebijesz...
Radzcy téż używano wszędzie, do wszystkiego, jak wody — do podpisów, do pokłonów, do prezentacyi, do adresów, do deputacyi, do rządowych manifestacyi lojalności, słowem gdziekolwiek jaką dziurę załatać było potrzeba... Radzca był nieoszacowany, bo niezawodny. Zresztą najpoczciwszy człowiek i grał w preferansa — doskonale. — Można mu było już zgóry zapowiedzieć że zostanie radzcą tajnym i senatorem i zyszcze orła białego i najwyższe zajmie posady, potrzebował tylko czasu.
Każdy dowód że rząd oceniać umiał jego przymioty, rozczulał poczciwego Pikulińskiego; szedł na zamek w nowym mundurze, z nowym orderem, poruszony, przejęty, pokorniejszy jeszcze w duszy, powtarzając sobie:
— O! gdyby wszyscy szli tą drogą co ja! wielubyśmy to nieszczęść uniknęli! — Ale... żadnego taktu... lekkomyślni!
Radzca Pikuliński choć należał niby do rozmowy, miał w niéj udział bardzo skromny, kiwał głową i kiedy niekiedy powtarzał swe do wszystkiego służące — Tak! — które go nigdy nie kompromitowało.
Najwymowniejszym był hrabia Baworow całkiem jeszcze świeży i wyobrażający sobie że jest w petersburgskim salonie na Newskim Prospekcie.
— Rosya może powiedzieć śmiało, wołał, jak Włochy Cavour’a — fara da se — nie potrzeba nam ani pomocy Austryi przewrotnéj, ani feudalnych Prus, Rosya młoda czuje w sobie siły do odparcia Polski i Zachodu.
— Tak! rzekł Pikuliński.
Sofronow głową kiwnął.
— Wolelibyśmy uniknąć starcia, dodał cicho.
— Tak! dodał Radzca.
Jakób wstał rozdraźniony.
— Mnie się téż zdaje, rzekł, że walki téj i starcia nietylko zdrowa polityka uniknąć radzi, ale jest ono możliwém.
— Jak? spytał Baworow.
— Tak! dodał machinalnie Radzca, ale się zaraz zakaszlał, widząc że nie w porę się odezwał.
— W bardzo prosty sposób, mówił Jakób — Polska domaga się pewnych swobód zapewnionych jéj traktatami, do których z saméj natury rzeczy, ze swéj przeszłości, ma słuszne prawo; dla czegoż nie uznać ich, czemu panowie chcecie wszystko siłą i terroryzmem pokonywać?
Radzca aż się cofnął ze strachu i pochwycił za żołądek, w którym poczuł boleści jakie zawsze sprawiało w nim głębokie wzruszenie.
Baworow ruszył ramionami.
— Connu! zawołał, na zły grunt pan wstępujesz.... My nie uznajemy Polsce praw żadnych, ani nawet praw przyrodzonych człowieka. My jesteśmy państwem, siłą; dla nas pierwszém, główném, jedyném jest nie dać się zmódz i pokonać. Czy idzie o prawdę czy o fałsz my musimy zwyciężyć — to nasze dzisiejsze zadanie. Żyjemy przez siłę, stojemy siłą, jesteśmy pięścią, ustępując na jednę linią uznajemy się słabymi. Naówczas Rosya nie ma na świecie raison d’être, nie jest sobą, straciła główny materyał swojego bytu, to co stanowi że istnieje.
— Tak, rzekł pocieszony Pikuliński i odetchnął.
— Przyznajesz pan, odezwał się Jakób, największą słabość Rosy i, dając jéj za podstawę tę siłę zwierzęcą....
— Ale my dotąd nie mieliśmy ani czasu ani sposobności innéj się dorobić, rzekł zimno Baworow, musimy przyjąć to co jest i tém żyć. Może się kiedy do innéj jakiéj podniesiemy missyi, dziś naszém posłannictwem — kułak.
Sofronow oburzył się na ten cynizm.
— Panie Hrabio, rzekł, ja tego nie uznaję co mówisz. Mamy przecież tradycye słowiańskie....
Radzca rzekł znowu pocichu: tak; z przywyknienia do wciskania tego wyrazu w próżnie rozmowy, ale zjadł go zaraz i obrócił się tabakę zażywając ku oknu, znajdując że się nieco zaryzykował.
Jakób nie wiedział już co powiedzieć przeciw tak sromotnie obnażonéj teoryi.
— Panie Hrabio, rzekł, zdaje mi się że przesądzasz nieco czyniąc Rosyą tak ubogą i tak słabą; państwa co stoją siłą samą są kruche. To co stanowi istotną ich potęgę, to duch który spaja; wy nie rachując na inne żywioły spójni jak na materyalne węzły ślepego posłuszeństwa..... źle rachujecie.
— Jak to? przerwał Hrabia, posłuszeństwo ślepe u nas jest naprzód czemś więcéj niż gdzieindziéj, bo jest dogmatem narodowym. Podnieśliśmy je do godności religijnego aforyzmu. Daléj jeszcze liczymy na coś więcéj, liczym na to co najlepiéj działa na ludzi, na strach, na pieniądze, na ordery, na rangi i ambicyą....
— A więc na słabości ludzkie? spytał Jakób.
— Bo przez słabą stronę tylko bierze się człowiek, przez Achillesową piętę, rzekł śmiejąc się Baworow. Wszystkie wasze piękne teorye moralne, idealne, duchowe, są to zabawki dla dzieci. Politycy i mężowie stanu winni się pilnować i trzymać tylko rzeczywistości. Rzeczywistością są więcéj wady ludzi niż cnoty.... Cnoty są komedyą chwilową, wady podstawą życia....
Muza się nareszcie obruszyła.
— A! panie Hrabio, rzekła, to okropna teorya.
— Panie jéj słuchać nie powinnyście! odpowiedział grzecznie Baworow.
— Tak! rzekł głośno Pikuliński który się rozsmakowywał w przybyszu i czuł że głośno mu potakując nie skompromituje się.
Sofronow był zafrasowany, skłopotany widocznie, Muza odpowiedziała.
— Ale Hrabia chyba nie wiesz, że my teraz się do wszystkiego mięszamy, przywykłyśmy słuchać wszystkiego i wpływać na wszystko.
— To nieszczęście! to nieszczęście! odparł Baworow, na cóż wam pięknemi białemi rączkami grzebać w tych życia śmieciskach? po co uperfumowane wchodzicie do tych zadusznych kuchni w których się smażą niewonne lekarstwa na choroby ludzi?
— Tak! rzekł radzca, tak!
— Z tego co Hrabia mówisz płynie, odparł Jakób, że — w rządzeniu krajem i światem, nie ma moralności.
— Dawno to powiedziano... moralność jest zupą rumfordską, bonne pour le peuple, w polityce nie ma moralności.
— A! a! zawołał Jakób, jak skoro tak nie mamy już co dłużéj rozprawiać. Ja wierzę w moralność zawsze i wszędzie, a ilekroć widzę zadany jéj gwałt spodziewam się wymiaru kary Bożéj.
— Kary? Bożéj?? urągliwie uśmiechając się podchwycił Baworow. Jakto? Pan Bóg u was jeszcze....
I nagle spytał:
— Pan jesteś katolik?
— Nie, panie, ja jestem... żyd, odparł Jakób kłaniając się.
Baworow który takiego żyda jeszcze jak żyw nie widział, spojrzał zdumiony i z trochą źle ukrytego wstrętu zapytał.
— Zapewne z Niemiec?
— Nie — Polak jestem....
— Polska ma takich jak pan Izraelitów?
— Nie rozumiem pytania? rzekł Jakób spokojnie.
— Nic w nim nie ma uwłaczającego panu... chciałem powiedzieć, równie wykształconych i światłych, grzecznie dodał Hrabia.
— A! panie, kłaniając się odparł Jakób, ma daleko wyżéj wykształconych nademnie.
— Cieszyłbym się bardzo z tego, mówił daléj Baworow, panowie przynajmniéj powinniście wpłynąć na kraj, aby się raz wyrzekł swego niedorzecznego patryotyzmu i — odrzuciwszy feudalizm, a nadewszystko katolicyzm — szedł z nami ręka w rękę.
— Przepraszam pana Hrabiego, odezwał się Jakób, ale jeśli kto to żydzi co tysiące lat pielęgnowali swój patryotyzm i religią, walczyli zań, ginęli, cierpieli i jak iskrę świętą zachowali go po dziś dzień — w innym narodzie zganić nie mogą, co ich samych ocaliło.
— A! zacinając usta i mierząc go okiem ostrem, rzekł Baworow lekko skłaniając głowę... widzę że mam zapewne do czynienia z krańcowym rewolucyonistą... więc porachujmy jakie są widoki Polski....
— Wcale rewolucyonistą nie jestem, przerwał Jakób. Ale są wypadki w których ludzie najprzeciwniejsi rewolucyom w ogóle, stają się rewolucyonistami, gdy ich do tego zmuszą....
— Wy tak wszyscy mówicie, przerwał z kolei Sofronow, ale czyż kiedy Polskę czém zadowolniono? gdyby jéj dano udzielność, zechce być całą; gdyby jéj oddano wszystko co miała, zapragnęłaby więcéj jeszcze....
— Nie wiem, zawołał Jakób, ale to pewna że nigdy szczerze nie probowano nawet zadowolnić Polski.
— No, a Aleksander I.? spytał Baworow.
— Aleksander I. obiecał jéj wiele, dał trochę i tę odrobinę natychmiast rękami brata odbierał, odpowiedział Jakób.
Pikuliński prędko odwrócił się do okna, żałował że nie wyszedł, czuł niebezpieczeństwo oddychania jedném z takim herezyarchą powietrzem; myślał już czyby nie można przypuścić że mu krew z nosa poszła... ale się powstrzymał jeszcze.
— Co to, o tém mówić próżno? rzekł Hrabia, Rosya zbłądziła, powinna była od razu wykorzenić polszczyznę, katolicyzm a szczepić prawosławie i ruskiego ducha.
— Ale pan Hrabia sam przyznałeś, zarzucił Jakób, że Rosya siłą stoi nie duchem.... Jak szczepić to czego nie ma?
— Tak, powiedziałem i nie przeciwię sobie, nasz duch to zabicie wszelkiego ducha... powinniśmy byli iść siłą, mocą, grozą a nie pochlebiać, zwodzić i obiecywać. W tém był błąd żeśmy kłamali. Między nami a Polską walka śmiertelna... bić i zabijać potrzeba....
— A cóż na gruzach i ruinach? spytał Jakób.
— Rosya ogromna, Rosya pół-świata, odparł Baworow, starosłowiańska, demokratyczno-socyalna z carem na czele! Rzeczpospolita, jeśli chcecie democ-soc, jak mówiono w 48, z prezydentem dziedzicznym obleczonym w powagę dyktatorską, a dla tłuszczy w kapłański charakter Ja jestem sam szlachcic, dodał, ale u nas właściwie szlachty nie było, nie ma, nie będzie — wszyscy równi w obec knuta!
Jakób już nie odpowiedział; a radzca Pikuliński wyjął chustkę i przysposabiał się do krwiotoku, który go lada chwilę już mógł napaść.
Sofronow był widocznie niekontent z toku rozmowy, trącił łokciem Baworowa, obrócili się do Muzy; Jakób przeszedł się parę razy po salonie i wyśliznął cicho. Radzca mu pozazdrościł, ale został potrzebując jeszcze parę razy taknąć.
— Za pozwoleniem, spytał Baworow, kto to jest ten pan co wyszedł, czy istotnie żyd?
— Istotnie, odezwała się Muza, a wielu podobnych znajdziecie w Warszawie.
— I z takiemi zasadami?
— O! różnie! to zresztą jest idealista, marzyciel, reformator, człowiek zupełnie wyjątkowy, który za przykład służyć nie może, odparł Sofronow znający go lepiéj.
— Najniebezpieczniejsze plemię, szepnął hrabia, naprzód musi być uparty jako człowiek zasad i przekonań, powtóre ma ponętny w sobie mistycyzm, obleka się spirytualizmem, wywiesza sztandar prawa i moralności!! Wszystko to działa na słabych których jest większość, na kobiety... na massy.... Szczęściem że nie katolik, bobym go jednéj chwili posłał gdzieś daleko.... Ale żyd!... Niedokończył.
— Czy pan wiesz czém są Izraelici w Warszawie? odezwała się Muza śmiało, ile oni tu znaczą? czy pan nawet potrafisz ich wyróżnić wśród na pozór jednolitego społeczeństwa?
— Zawsze słyszałem że feudalni tutejsi zajadły spór z nimi wiedli.
— To w téj chwili zupełnie ustało.
— O! ustało? to źle, rzekł Baworow, to potrzeba koniecznie odnowić, głaszcząc Izraelitów, wyróżniając ich, stare divide et impera zawsze dobrze służy.
— Dziwny z ciebie polityk, przerwał Sofronow, wszystko mówisz głośno....
— Jak Taleyrand, tym tylko sposobem ludzi oszukać jeszcze można, bo zawsze się zwykli domyślać czego innego.... Niechże się domyślają.
Trochę się uśmiechnięto, radzca powiedział: Tak! tak! i wyszedł.
— Słuchaj-no Sofronow, szepnął po cichu hrabia gdy pożegnawszy się wyszli razem w ulicę, powiedz tam komu potrzeba, aby mi tego żyda miano na oku. Mnie się on nie podoba... nadto jasno widzi wszystko.... Albo go trzeba użyć i ująć, zużytkować gdzieś, mianować czémś aby był z nami, albo no... rozumiesz... Do Penzy!
— E! cóż znowu, rzekł Sofronow, to istota niewinna. Z niego się tu wszyscy śmieją, wpływu nie ma żadnego, siedzi w talmudzie, choruje na proroka... nie ma się o co obawiać.
— No, ja takich ludzi nie lubię, odparł Baworow, bogaty??
— Bardzo, rzekł Sofronow.
— Tém gorzej.
— Ambitny?
— Wcale nie.
— Coraz gorzéj.... Czémże go ująć? Może tchórz?
— Nie zdaje mi się.
— O! to do Penzy! do Penzy!
— Ale on wcale nie jest rewolucyonistą....
— Nic nie szkodzi, tém bardziéj do Penzy... rewolucyonistą prędzéj późniéj będzie nasz, my z nimi o ścianę... ale to liberał, moralista, najszkodliwsza bestya! legalista... prawo! prawo! — Dałbym ja mu prawo! To człowiek pewnych zasad, zawsze w nim gryząc, dogryzie się do twardéj pestki, któréj nie skruszyć. Mnie dziś takich jak Pikuliński dawaj! to ludzie... kilku jak my u góry, w środku kupę takich jak on, a dołem szuja.... Wszystko będzie dobrze! Hurra!