Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część piąta/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Następujące sceny odbywają się w Paryżu, nazajutrz po rozbiciu się okrętów i przybyciu wyratowanych do zamku Cardoville.
Trudno znaleźć coś bardziej odrażającego i ponurego nad widok ulicy Brise-Miche.
Uliczka, nie szersza nad osiem stóp, ciągnie się między dwoma ogromnemi czarnemi, zabłoconemi, poodpadanemi murami, których nadzwyczajna wysokość pozbawia ją światła i czystego powietrza; zaledwie podczas najdłuższych dni w roku słońce może tam rzucić cokolwiek promieni; dlatego, w czasie wilgotnej pory zimowej, zimna i przejmująca mgła zaciemnia ten zaułek.
Była blisko ósma godzina wieczorem; przy bladem świetle latarń, których czerwone światło zaledwie przedzierało się przez mgłę, dwaj mężczyźni, zatrzymawszy się w kącie jednego z ogromnych murów, taką wiedli między sobą rozmowę:
— Zgoda na to, — mówił jeden, — ty pozostaniesz na ulicy dopóty, aż ich zobaczysz wchodzących pod Nr. 5.
— Dobrze, dobrze...
— A gdy zobaczysz ich wchodzących, dla lepszego jeszcze upewnienia, wejdziesz do Franciszki Baudouin...
— Niby dla zapytania o siostrę Bachantki...
— Bardzo dobrze, i postaraj się dokładnie dowiedzieć o jej adresie od garbatej, bo to rzecz bardzo ważna; kobiety tego rodzaju zmieniają mieszkanie, jak ptaki, a już zgubiono jej ślad.
— Bądź spokojny... Postaram się dowiedzieć od garbatej, gdzie mieszka jej siostra.
— A dlatego, żebyś nabrał większej śmiałości, ja będę na ciebie czekał w szynku, naprzeciw klasztoru, i gdy wrócisz, wypijemy po szklance ciepłego wina.
— Tego się nie odmawia; bo dziś wieczorem djabelnie zimno.
I rozeszli się.
Jeden udał się na plac Klasztorny, drugi przeciwnie na koniec ulicy i, prędko znalazłszy dom Nr. 5, którego szukał, zaczął się przed nim przechadzać.
Z odrażającą powierzchownością domu licowało zupełnie jego wnętrze smutne, opustoszałe i nader brudne.
Woda, ściekająca po murach, spływała na ciemne zabłocone schody; na drugiem piętrze leżało na zakręcie, przy wąskich schodach kilka garści słomy, do wycierania nóg; lecz słoma ta już w gnój się zamieniła i powiększyła jeszcze obrzydliwą woń miejsca, gdzie brakło świeżego powietrza, a panowała wszędzie wilgoć i zgnilizna, gdyż kilka otworów w klatce schodów bardzo mało przepuszczało światła.
W tej najludniejszej dzielnicy Paryża domy owe brudne, zimne, niezdrowe, zamieszkane są przeważnie przez klasę wyrobniczą.
Takiem też było mieszkanie, o którem mowa.
Farbiarz zajmował dół; niezdrowe wyziewy z jego warsztatu zwiększały jeszcze szpetność tej rudery.
Drobne gospodarstwa rzemieślnicze, kilku rzemieślników, pracujących w domu, zajmowało wyższe piętra, w jednej izdebce na czwartem piętrze mieściła się Franciszka Baudoin, żona Dagoberta.
Jedna świeca oświetlała to ubogie mieszkanie, składające się z izdebki i alkierza. Agrykola zajmował małą stancyjkę pod dachem.
Stary papier siwego koloru, tu i owdzie rozdarty na rozpadlinach muru, okrywał tę jego część, przy której stało łóżko; małe firanki, zawieszane na żelaznym pręcie, zasłaniały okno; posadzka nie malowana, ale myta, zatrzymała ceglasty kolor; w jednym końcu izby stał piec lany, żelazny, okrągły, a w nim kociołek, w którym gotowano jedzenie; na komodzie, żółto pomalowanej, zwracał uwagę domek w miniaturze, arcydzieło cierpliwości i zręczności Agrykoli Baudoin.
Krucyfiks gipsowy, zawieszony na murze i otoczony kilku gałązkami poświęconego bukszpanu, kilka obrazków świętych, niezgrabnie malowanych, świadczyły o pobożności żony żołnierza; wielka orzechowa szafa, skrzywiona, poczerniała od starości, stała między oknami; stare krzesło z poręczami, obite zielonym utrechckim aksamitem, (pierwszy podarek Agrykoli dla matki), kilka stołków, wyściełanych słomą i stół robotniczy, na którym widać było kilka worków płóciennych, oto było umeblowanie tego mieszkania; w alkierzu stały naczynia i narzędzia kuchenne i gospodarskie.
Jakkolwiek smutne i ubogie było to mieszkanie, przecież pomimo to dostępnem być mogło tylko dla małej liczby zamożniejszych rzemieślników.
Łóżko zasłane było dwoma materacami, białem prześcieradłem i ciepłą kołdrą; w wielkiej szafie znajdowała się bielizna; wreszcie żona Dagoberta sama zajmowała taką izbę, w jakiej liczne rodziny rzemieślników mieszczą się i razem śpią, bardzo szczęśliwe, gdy mają kołdrę lub prześcieradło, nie zastawione w lombardzie.
Franciszka Baudoin, siedząc przy małym żelaznym piecu, który w tej zimnej, wilgotnej porze mało dawał ciepła źle zamkniętej izbie, zajmowała się przyrządzaniem wieczerzy dla swego syna, Agrykoli.
Żona Dagoberta miała około pięćdziesięciu lat; ubrana była w kaftanik z niebieskiego w białe centki perkalu, w spódnicę z pół-merynosu i biały czepek na głowie, pod brodę zawiązany.
Twarz jej, blada, wychudła, odznaczała się rysami regularnemi, wyrażała rezygnację i wielką dobroć. W rzeczy samej trudno było znaleźć lepszą i energiczniejszą kobietę. Bez niczyjej pomocy, dzięki własnej pracy, wychowała nietylko syna, Agrykolę, ale nadto Gabrjela, biedne dziecko, opuszczone, które przybrała za swoje.
Po dwunastu wszakże latach pracy nader ciężkiej, nadwyrężyła sobie zdrowie, wyczerpała siły; ale dzieciom jej niczego nie brakło, odebrały wychowanie, jakie tylko dać mogą dzieciom ludzie prości; Agrykola przyjęty został na naukę do fabryki Franciszka Hardy, a Gabrjel wstąpił do seminarjum, za usilnem wstawieniem się Rodina, który od 1820 r. zawiązał ścisłe stosunki ze spowiednikiem Franciszki Baudoin, nadzwyczaj pobożnej.
Oddawna już osłabione zdrowie Franciszki, a nadewszystko wzrok, zniewalały ją do mimowolnego odpoczynku, gdyż ledwo dwie do trzech godzin dziennie mogła pracować.
Po niejakim czasie Franciszka wstała, sprzątnęła z połowy stołu worki z grubego płótna, i z macierzyńską starannością nakryła stół dla swego syna.
Otworzyła szafę, wzięła z niej mały skórzany woreczek w którym był stary srebrny kubek i lekkie już wskutek zużycia wytarte srebrne nakrycie stołowe. Obtarła, wyczyściła wszystko starannie i położyła przy talerzu syna to srebro, ślubny jeszcze podarek Dagoberta.
Był to u Franciszki najdroższy sprzęt, już to dla wielkiej, w jej przekonaniu wartości, już to jako szacowna dla niej pamiątka; nieraz go oblała gorzkiemi łzami, gdyż w ostatniej potrzebie, z przyczyny choroby lub z braku sposobności do zarobku, zmuszona była zanosić te klejnot do lombardu.
Potem Franciszka wzięła z górnej półki w szafie karafkę z wodą i drugą z winem, postawiła je przy nakryciu syna i wróciła dla doglądania gotowanej wieczerzy.
Lubo Agrykola niebardzo jeszcze spóźniał się z powrotem, jednakże na twarzy Franciszki malował się już niepokój i smutek, a po jej zaczerwienionych oczach widać było, że wiele płakała.
Biedna kobieta, po dręczącej i długiej niepewności, nabyła przekonania, że jej wzrok, oddawna osłabiony, wkrótce nie dozwoli jej pracować, nawet przez trzy godziny dziennie, jak to dotąd czyniła.
Była wyborną szwaczką bielizny, ale w miarę jak jej wzrok słabł, trudniła się coraz grubszem szyciem, a stąd zarobek jej zmniejszał się: nareszcie musiała szyć worki z grubego płótna, których szew wynosił dwanaście stóp; za uszycie takiego worka płacono jej po pięć groszy, a nadto obowiązana była szyć własnemi nićmi. Była to przykra praca, którą mogła ledwie piętnaście groszy dziennie zarobić.
Szczęściem miała w synu godną podporę. Wyborny rzemieślnik, korzystając z odpowiedniej zapłaty za robotę i dodatkowego wynagrodzenia, zapewnionego mu przez pana Hardy, zarobić mógł dziennie pięć do sześciu franków, to jest więcej niż dwa razy tyle, ile zarabiali rzemieślnicy w innych zakładach przemysłowych.