Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część piąta/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Ktoś zcicha zapukał do drzwi.
Franciszka odpowiedziała:
— Proszę.
Drzwi się otworzyły.
Osoba, która po zapukaniu weszła do żony Dagoberta, była to dziewczyna lat około osiemnastu, niskiego wzrostu i strasznie upośledzona przez naturę; nie była ona w rzeczywistości garbata, ale kibić jej była dziwnie połamana, plecy wypukłe, pierś wklęśnięta, a głowa cofnięta między ramiona; twarz, dosyć kształtna, ściągła, chuda, bardzo blada, dziobata, wyrażała wielką łagodność i głęboki smutek; w błękitnych oczach przebijał rozsądek i dobroć. Dziwacznem zrządzeniem natury, najpiękniejsza kobieta w świecie chlubićby się mogła takiemi długiem, ślicznemi ciemnemi włosami, jak jej, zwiniętemi w wielki warkocz na głowie.
W ręku trzymała starą kobiałkę. Lubo biednie odziana, jednak czystością ubioru, o ile można, pokrywała ubóstwo; choć było zimno, miała na sobie perkalikową sukienkę, koloru trudnego do nazwania, gdyż od częstego prania wypełzł zupełnie.
Na smutnej twarzy biednego dziewczęcia widać było nawyknienie do wszelkiego niedostatku, wszelkich zmartwień i poniżenia; od samego urodzenia pośmiewisko nie przestało jej ścigać; nazywano ją Garbuską, a przezwisko to przylgnęło do niej tak, że nazywali ją tak nietylko szydercy, ale i tacy nawet życzliwi dla niej, jak Franciszka i Agrykola.
Garbuska, bo i my tak ją nadal będziemy nazywać, urodziła się w tym samym domu, w którym żona Dagoberta od dwudziestu lat już mieszkała; dziewczyna wychowała się prawie wespół z Agrykolą i Gabrjelem.
Garbuska miała bardzo piękną siostrę, której matka, wdowa po upadłym kupcu, okazywała ślepe i nierozsądne przywiązanie, gdy jednocześnie córkę upośledzoną od natury traktowała z wyraźną nienawiścią i wzgardą.
Biedaczka przychodziła zwykle z płaczem do Franciszki, która ją pocieszała, zachęcała do cierpliwości i, dla rozrywki, uczyła ją szycia i czytania.
Za przykładem matki, Agrykola i Gabrjel, zamiast naśladować inne dzieci, skore do wyśmiewania i dokuczania Garbusce, kochali ją, wspierali i bronili.
Miała lat piętnaście, a jej siostra Cefiza siedemnaście, gdy umarła ich matka, zostawiając obiedwie w największej nędzy.
Cefiza, sprytna, pojętna i zręczna, lecz z charakteru zupełnie niepodobna do siostry, była jedną z istot żywych, niespokojnych, w których nadto jest życia, które potrzebują otwartego powietrza, ruchu, rozrywek; w gruncie natury może niezła, lecz nierozsądnie popsuta przez matkę.
Z początku Cefiza słuchała mądrych rad Franciszki, nauczyła się szyć i pracowała, jak jej siostra, przez rok; lecz później, nie mogąc dłużej znosić niedostatku, któremu wobec nader małych zarobków, zaradzić nie mogła, gdy, pomimo usilnej pracy, głód i zimno dały się jej we znaki, młoda, piękna, hoża, otoczona zewsząd pokusami, dała im się wreszcie uwieść.
Usłuchała najprzód namów dependenta od adwokata, który ją później porzucił; potem przywiązała się do subjekta kupieckiego, którego, nauczona przykładem poprzednika, ona znów porzuciła; potem serce swe oddawała kolejno różnym ludziom.
Słowem, tak przebierając i zmieniając, Cefiza we dwa lata stała się bożyszczem studentów, dependentów i kupczyków, zyskała taką wziętość na balach zarogatkowych swoją śmiałością, prawdziwie oryginalnym dowcipem, niepohamowaną żądzą uciech, a nadewszystko burzliwą wesołością, iż otrzymała przezwisko Bachantka, na które zasługiwała ze wszystkich względów.
Biedna Garbuska rzadko już odtąd słyszała o siostrze, lecz żałowała jej zawsze i sama nie przestawała pracować usilnie. Szyła grube koszule dla prostych ludzi i dla wojska, zarabiając po trzy franki od tuzina, a, pracując po dwanaście do czternastu godzin dziennie, ledwie zdołała uszyć czternaście do szesnastu koszul na tydzień.
Za tyle roboty dostawała co tydzień przeciętnie po cztery franki.
Żyła tylko chlebem i jarzynami; dla oszczędzenia węgli, przyrządzała sobie najwyżej dwa lub trzy razy na tydzień zupę z jarzyn na ciepło, w inne zaś dni jadła ją na zimno. Pomimo takiej oszczędności, na jedzenie, świece, nici, igły, wydawała trzy franki dziewięć centymów na tydzień.
Dzięki rzadko zdarzającemu się szczęściu, położenie tej dziewczyny było wyjątkowe, Agrykola, aby nie obrażać jej wielkiej drażliwości, porozumiał się z odźwiernym, a ten najmował dziewczynie za dwanaście franków rocznie mały alkierzyk, pod dachem, gdzie ledwie pomieścić się mogło łóżko, stołek i stolik.
Agrykola za lokal ten płacił osiemnaście franków dla uzupełnienia trzydziestu franków rzeczywistej ceny komornego za alkierzyk, pozostało więc dziewczynie około jednego franka siedemdziesiąt centymów miesięcznie na odzież i inne potrzeby.
Garbuska zatem była nierównie szczęśliwsza od wielu innych robotnic.
Są szwaczki, które, nie mając ani mieszkania, ani familji, kupują sobie kawałek chleba i trochę kartofli lub innych jarzyn, i za zapłatę dwóch lub trzech centymów za noc, śpią w jednem łóżku, po dwie w izbie, gdzie stoi zwykle po pięć lub sześć łóżek, z których kilka częstokroć zajmują mężczyźni. Tak więc nieszczęśliwa dziewczyna, uczciwa i skromna, musi sypiać w jednej izbie z mężczyznami. Inaczej niepodobna... na własny lokal potrzeba najmniej trzydziestu lub czterdziestu franków. A jakże zebrać, jak oszczędzić tę kwotę przy czterech lub nawet pięciu frankach tygodniowego zarobku? Przy takiem wspólnem pomieszkaniu powoli zaciera się instynkt wstydliwości; to uczucie wrodzonego wstydu, które jedynie może je bronić od rozpusty, słabnie. Dalsze następstwa łatwo odgadnąć.
I gdzież podobna panuje nędza między klasą robotniczą? W Paryżu!
A gdy zabraknie roboty dzień, dwa, trzy?
A gdy przypadnie choroba? choroba, którą sprowadza niedostatek pożywienia lub niezdrowe mieszkanie... Cóż wtedy? Strach pomyśleć!
Biedna Garbuska, pomimo dobrodziejstw, które, o czem nie wiedziała, winna była wspaniałomyślności Agrykoli, żyła jednak bardzo biednie; zdrowie jej, słabe z natury, bardzo już nadwątliło się takim niedostatkiem. Skutkiem wszakże wielkiej delikatności, lubo nie wiedziała, że Agrykola czyni dla niej ofiarę, utrzymywała, że zarabia więcej, aniżeli w istocie zarabiała, ażeby właśnie uniknąć pomocy, która byłaby dla niej dwakroć przykrzejszą.
Rzecz bardzo rzadka, w ciele tak niekształtnem kryła się zacna, szlachetna dusza i umysł wzniosły, nawet poetyczny; dodajmy, iż te zalety zawdzięczała Agrykoli Baudoin, z którym się wychowała, i w którym poetyczny instynkt objawiał się sam przez się, z natury.
Biedna dziewczyna była najpierwszą powiernicą prób poetyckich młodego kowala; a gdy się jej zwierzał, jaką mu sprawiały uciechę, jaką dla niego były rozrywką, po ciężkiej całodziennej pracy marzenia poetyckie, biedna wyrobnica, obdarzona z natury zdolnościami, uczuła również, że tego rodzaju rozrywka byłaby dla miej ulgą w jej poniżeniu i samotności.
Pewnego dnia ku wielkiemu zdziwieniu Agrykoli, który jej przeczytał wiersze, poczciwa Garbuska zarumieniła się, coć wyrzekła niezrozumiałego — i nawzajem zwierzyła mu się ze swoją poezją.
Zapewne brakowało tym wierszom rytmu i harmonji, ale były one nacechowane prostotą, tkliwe, jak żal bez goryczy, powierzony sercu przyjaciela.
Od owego dnia naradzała się wspólnie z Agrykolą i zachęcali się nawzajem; lecz prócz niego, nikt z ludzi nie wiedział o poetyckich próbach Garbuski, która zresztą, z przyczyny lękliwości, uchodziła za głupią.
Widać było, że dusza tej nieszczęśliwej była wzniosła i piękna, gdyż w jej nieznanych nikomu pieśniach nie było ani jednego wyrazu gniewu lub nienawiści przeciw nieszczęsnemu losowi, którego była ofiarą; brzmiał tylko żal smętny, ale miły, żal bez nadzieji, ale spokojny, cierpliwy, wyrazy nieskończonej tkliwości, chrześcijańskiego współczucia, ognistej dążności ku wszystkiemu, co jest szlachetne i piękne, wyrazy anielskiej miłości dla wszystkich biednych skazanych, jak ona, na dźwiganie dwojakiego brzemienia brzydoty i nędzy.
A nawet w wierszach tych często objawiał się naiwny i szczery podziw dla piękności, i zawsze bez zawiści, bez goryczy; Garbuska podziwiała piękność, jak się podziwia słońce....
Niestety!... wiele było wierszy Garbuski, o których Agrykola nie wiedział wcale i o których nie miał nigdy się dowiedzieć.
Młody kowal, nie będąc pięknym, miał jednakże twarz męską, prawą, był zarówno dobry, jak dzielny, posiadał serce szlachetne, ogniste, umysł niepospolity, wesołość łagodną i szczerą.
Młoda dziewczyna, razem z nim wychowana, kochała go tak, jak kochać może nieszczęśliwa istota, upośledzona od natury, która, z obawy pośmiewiska, zmuszona jest taić miłość w głębi swego serca....
Zniewolona do tej powściągliwości, do tego ukrywania, Garbuska nie unikała takiej miłości.
Poco? któżby się o niej mógł kiedy dowiedzieć? Jej braterskie przywiązanie ku Agrykoli, dostatecznie tłomaczyło jej zajmowanie się nim; syn zaś Dagoberta nawet nie domyślał się namiętnej miłości Garbuski ku niemu.
Taką to była młoda, ubogo ubrana dziewczyna, która weszła do izdebki, gdzie Franciszka zajmowała się przyrządzaniem wieczerzy dla syna.
— To ty, moja biedna, — rzekła, — nie widziałam cię rano; czy byłaś słaba?... Chodźże do mnie, niech cię pocałuję.
Dziewczyna pocałowała matkę Agrykoli i odpowiedziała:
— Miałam bardzo pilną robotę, proszę pani, i nie chciałam stracić ani chwili czasu, dopiero com ją skończyła... Pójdę teraz po węgle, czy nie potrzebuje pani czego?
— Nie, — moje dziecko... dziękuję ci.. ale jestem bardzo niespokojna... Już wpół do dziesiątej... Agrykola jeszcze nie przyszedł...
Poczem dodała z westchnieniem:
— On się zamęczy tą pracą dla mnie! Ach! nieszczęśliwa jestem, moja Garbusko... zupełnie straciłam wzrok... ledwie kwadrans mogę patrzeć... a już potem nie widzę nic a nic... nawet tych worków nie mogę szyć... Być ciężarem synowi... to mnie okropnie martwi....
— Ach! pani Franciszko, gdyby to Agrykola usłyszał.
— Ja wiem, kochane dziecko, on o mnie tylko myśli... i to jeszcze bardziej mnie martwi... zwłaszcza gdy pomyślę, że aby mnie nie opuścić, wyrzeka się przyjemności, które mają wszyscy jego towarzysze u pana Hardy, tego zacnego pana. Zamiast mieszkać tu, w tej brudnej izbie, mógłby mieć, jak inni robotnicy, małym kosztem piękną stancję, widną, dobrze opaloną w zimie, z czystem powietrzem w lecie, z widokiem na ogród, on, co tak lubi drzewa; nie mówię już nic o tem, że ma tak daleko do warsztatu, który jest za Paryżem, a to dla niego wielkie utrudzenie tak daleko chodzić...
— Lecz zapomina o tych trudach, gdy pocałuje matkę, a przy tem tak przywiązana jesteś do tego domu, gdzie się on urodził. Zresztą pan Hardy oświadczył pani, że ją pomieści w Pelssy, w gmachu rzemieślniczym razem z Agrykolą.
— Tak, moje dziecko, lecz musiałabym opuścić moją parafję... a tegobym nie mogła.
— A! już idzie... słyszę go, — rzekła Garbuska zarumieniona.
Istotnie śpiew męski, wesoły dał się słyszeć na schodach.
— Oby mnie przynajmniej nie zobaczył plączącej, — rzekła dobra matka, ocierając pełne łez oczy, — on po pracy ma tę jedynie spokojną godzinę... nie trzeba mu jej marnować.