Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część piąta/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Poeta-kowal był młodzieńcem około dwudziestu czterech lat. Zwinny, silny, miał oczy i włosy czarne, nos orli, oblicze śmiałe, wyraziste, otwarte. Tem bardziej podobny był do swego ojca Dagoberta, że według ówczesnej mody, nosił duże czarne wąsy, brodę ostro przystrzyżoną tak, że ledwie mu zakrywała podbródek. Zresztą twarz miał ogoloną aż do skroni; spodnie z oliwkowego pół-aksamitu, błękitną bluzę, dymem kowalskim zasmoloną, od niechcenia zawiązaną chustkę na szyi, sukienną, z małym daszkiem czapkę na głowie. Taki był ubiór Agrykoli; w ręku trzymał wspaniały kwiat wielki ciemno-purpurowy, ze srebrno-białą szypułką.
— Dobry wieczór, kochana matko... — rzekł wchodząc i zbliżając się zaraz dla ucałowania matki potem, przyjacielsko skinąwszy głową młodej dziewczynie, dodał: — dobry wieczór Garbuseczko.
— Zdaje mi się, że dziś bardzo się spóźniłeś, moje dziecko, — odezwała się Franciszka, idąc do małego rondelka, w którym mieściła się skromna wieczerza syna, — zaczynałam już być niespokojna...
— O mnie, matko, byłaś niespokojna... czy o moją wieczerzę... — odrzekł wesoło Agrykola, — że też mama zawsze niespokojna, skoro tylko zrobi dla mnie wieczerzę, i boi się, ażeby jedzenie, dłużej stojąc, nie stało się mniej smacznem... O! jaka z ciebie łakotnisia, moja mamo...
I, mówiąc to, kowal chciał jeszcze raz pocałować matkę.
— No dosyć już... jeszcze mi rynkę wywrócisz...
— O! tego nie zrobię, moja mamo, taki zapach... Pozwól, mamo, zobaczyć, co tam jest.
— Zaczekaj, później zobaczysz...
— założyłbym się, że to kartofle ze słoniną, które tak lubię.
— A sobota! zapomniałeś, czy co! — odrzekła Franciszka tonem łagodnej nagany.
— A prawda! — rzekł Agrykola, — ale i ja przypomniałem sobie — dodał — i oto, moja matko, mój tygodniowy zarobek.
— Dziękuję ci, moje dziecko, włóż go do szafy.
— Dobrze, mamo.
— Ach, co ja widzę! — rzekła nagle młoda wyrobnica w chwili, kiedy Agrykola niósł do szafy pieniądze, — jakiż to piękny kwiat masz w ręce, Agrykolo, nigdy podobnego nie widziałam, i to jeszcze wśród zimy... Czy widzicie, pani Franciszko?
— O! mamo — odezwał się Agrykola, przystępując do matki, dla pokazania jej kwiatu. — Obacz, mamo, powąchaj, jaki zapach... bo pachnie, jak wanilja z kwiatem pomarańczowym.
— Prawda, moje dziecko, o! jak pachnie, i jak piękny — rzekła Franciszka, składając ręce z podziwu.
— Skąd-że go wziąłeś?
— Ja wziąłem, moja matko? — odrzekł Agrykola ze śmiechem. — Alboż to można znaleźć coś podobnego, idąc od rogatki Maine na ulicę Brie-Miche?
— No, to któż ci go dał? — spytała Garbuska, równie ciekawa, jak Franciszka.
— Aha! ja wiem, że ciekawe jesteście dowiedzieć się... ano, więc powiem... to zarazem dowiecie się, dlaczego wracam tak późno... bo jeszcze inna rzecz zatrzymała mnie: o! to prawdziwy wieczór przygód...
Wracałem spiesznym krokiem i byłem już na początku ulicy Babilońskiej, aż wtem słyszę szczekanie małego pieska; jeszcze było dość widno... patrzę... a tu śliczna, jak tylko wystawić sobie można, suczka, wielkości pięści, czarna, uszki i sierść długa aż do ziemi.
— Pewnie się zabłąkała — wtrąciła Franciszka.
— Nieinaczej. Biorę więc biedną psinę, a ta zaczyna mnie lizać po ręku; na szyi miała czerwoną wstążkę, związaną w dużą kokardę; z tego nie mogłem dowiedzieć się o nazwisku jej pana; patrzę pod wstążkę aż tu mała obróżka z łańcuszków złotych czy pozłacanych, z małą blaszką... dobywam z zapalniczki zapałkę; zapalam i wyczytałem: Lutyna — należy do panny Adrjanny Cardoville, przy ulicy Babilońskiej Nir. 7.
— A właśnie znajdowałeś się na tej ulicy — zauważyła Garbuska.
— Słusznie; biorę więc pieska pod pachę, szukam, gdzieby to być mogło, idę obok muru ogrodowego — długi bez końca — i nareszcie przychodzę do bramy małego pawilonu, który zapewne należy do wielkiego pałacu na drugim końcu parku, bo ogród podobny był do parku... patrzę się w górę, spostrzegam Nr. 7, świeżo namalowany nad furtką; dzwonię; po chwili otwierają mi... Odtąd już z pewnością... uwierzyć mi nie zechcecie.
— A dlaczegóżby, mój kochany?
— Bo będzie się wam zdawało, że opowiadam historję o czarach... Tak, dotąd... jeszcze stoi mi przed oczyma wszystko, com widział... a zdaje się, że coś podobnego mogłem widzieć tylko we śnie.
— Słuchamy więc, co to było — podchwyciła matka, tak zaciekawiona, iż nie spostrzegła, że wieczerza syna zaczynała się w rynce przypalać.
— Najprzód — mówił dalej kowal, śmiejąc się z wielkiej ciekawości, jaką obudził — otwiera mi młoda panna; piękna, ale tak piękna, tak zalotnie, tak ładnie ubrana, iż rzekłby kto, że to śliczny portret z dawnych czasów! Jeszcze słowa nie wymówiłem, a ona już zawołała: „Ach, panie! to Lutyna; znalazłeś ją pan i przynosisz, jakże ucieszy się panna Adrjanna! Chodźże pan, natychmiast chodź pan; żałowałaby, gdyby nie mogła sama panu podziękować“.
I, nie dając mi czasu do odpowiedzi, ta panna dała mi znak, abym szedł za nią.. Ach, moja matko, byłoby mi trudno opowiedzieć ci dokładnie wszystko, com widział, przechodzę przez mały, nawpół oświetlony salon, jaki tam był zapach! Młoda panna szła bardzo prędko; otwierają się drzwi.
Ach! tu wcale co innego!... Wtedy taki uderzył mnie blask, iż tylko przypominam sobie teraz migotanie złota, światła, kryształów i kwiatów, a w pośród tego blasku młoda panna, tak piękna, ach! taka piękna, jak tylko sobie wystawić można: miała włosy rude, albo raczej świecące, jak złoto... Było to przecudnie; jak żyję, nie widziałem podobnych włosów!... A przytem czarne oczy, usta różowe, śnieżna białość, otóż wszystko, co pamiętam... bo powtarzam wam jeszcze, byłem tak osłupiały, tak uderzony blaskiem, iż widziałem wszystko jak przez mgłę...
— Proszę pani — odezwała się młoda dziewczyna, — a ja nigdybym nie uwierzył, że to pokojówka, tak wytwornie była ubrana, — Lutyna jest, ten pan znalazł ją i przynosi.
— Ach! panie — wyrzekła do mnie słodkim głosem ta pani ze złotemi włosami — jakże panu mam podziękować?... Niezmiernie przywiązana jestem do Lutyny..
Potem, sądząc pewno po mym ubiorze, że może powinna inaczej podziękować mi, aniżeli słowami, wzięła mały jedwabny woreczek, przy niej leżący, i powiedziała:
— Przyznać muszę, że pan zadałeś sobie wiele fatygi przynosząc mi Lutynę; straciłeś pan może czas dla siebie drogi... pozwól więc — i podała woreczek.
— Ach! Agrykolo — rzekła smętnie Garbuska, — jak się nie wstydziła! Jak można kogo tak krzywdzić!
— Czekaj tylko końca... a przebaczysz tej pani.. Widząc pewno po mojej minie, że ofiarowanie woreczka z pieniędzmi obraziło mnie do żywego, wzięła z przepysznego porcelanowego wazonu, przy niej stojącego, śliczny kwiat i, zwracając się do mnie z wdziękiem i uprzejmą dobrocią, z której domyślać się było można, iż żałowała, że mnie obraziła, rzekła mi:
— Przynajmniej pan zechcesz przyjąć ten kwiat...
— Słusznie mówisz, Agrykolo — odrzekła Garbuska melancholijnym głosem, — trudno lepiej naprawić błąd, mimowolnie popełniony.
— Ta panna — wtrąciła Franciszka, obcierając oczy — odgadła mego Agrykolę.
— Nieprawdaż, kochana matko? Lecz w chwili, kiedy brałem kwiat, nie śmiąc podnieść oczu, bo chociaż nie jestem bojaźliwy, panna ta, obok dobroci, miała w sobie coś takiego, co we mnie wzbudzało uszanowanie, drzwi się otworzyły i inna, także piękna, młoda panna, brunetka, dziwnie a wytwornie ubrana, odezwała się do rudowłosej:
— Proszę pani, on tam jest...
Ta natychmiast wstała i rzekła do mnie:
— Przepraszam pana, nie zapomnę nigdy, żem mu winna przyjemną chwilę... Chciej pan w każdej okoliczności pamiętać o moim adresie i mojem imieniu, jestem Adrjanna Cardoville.
Potem znikła.
Ja nie mogłem znaleźć słowa, żeby jej odpowiedzieć; młoda panna odprowadziła mnie i ślicznie mi się ukłoniła w bramie.
Wyszedłem na ulicę Babilońską tak olśniony, tak, mówię wam, zdziwiony, jakgdybym wyszedł z zaczarowanego pałacu...
— Ach! to prawda, moje dziecko, to tak, jak w czarodziejskich powieściach, nieprawdaż, Garbusko?
— O tak, pani Franciszko — odrzekła biedna dziewczyna z roztargnieniem i zamyślona, czego nie spostrzegał Agrykola.
— Najbardziej zaś wzruszyło mnie to — dodał tenże — iż ta panna, choć bardzo uradowana odzyskaniem swego pieska, wcale z tego powodu nie zapominała o mnie, jakby, to uczyniły inne, nie zajmowała się nim w mojej obecności; dowodzi to, że ma dobre serce i jest delikatna, nieprawdaż, Garbusko? W końcu, uważam tę pannę za tak dobrą, tak szlachetną, iż w żadnej okoliczności nie wahałbym się udać do niej...
— Tak... słusznie mówisz — odpowiedziała Garbuska, coraz bardziej roztargniona.
Biedna dziewczyna mocno się zmartwiła... nie czuła ona żadnej zawiści, żadnej zazdrości względem nieznanej młodej panny, która swoją pięknością, bogactwem, delikatnem obejściem, należała do sfery wysokiej i świetnej. Lecz jednocześnie biedaczka czuła bardziej niż kiedykolwiek ciężar swej szpetności i nędzy.
A jednakże tak pokorna i spokojna była rezygnacja tej szlachetnej istoty, że chyba to tylko obrażać ją mogło w Adrjannie Cardoville, że ofiarowała Agrykoli pieniądze, lecz uprzejmy sposób naprawienia tego uchybienia głęboko wzruszył Garbuskę.
Bądź co bądź serce jej się ściskało. Nie mogła powściągnąć łez, patrząc na przepyszny, pachnący kwiat, który dany miłą ręką tak szacownym musiał być dla Agrykoli.
— Teraz, kochana matko — odezwał się z uśmiechem kowal, nie spostrzegając przykrego wzruszenia Garbuski — skorom powiedział jedną historję... powiem i drugą, która także była przyczyną mego opóźnienia... Wchodząc do domu, spotkałem na dole farbiarza, z rękoma ślicznie ufarbowanemi na zielono; zatrzymawszy mnie, rzekł mi z miną przestraszoną, że widział dość porządnie ubranego człowieka, włóczącego się tu około domu, jakgdyby coś podsłuchiwał i śledził...
— A i cóż ci to szkodzi, ojcze Loriot? — odrzekłem mu. — Czy się boisz, aby ci nie wykradł sekretu przyrządzania tak pięknego zielonego koloru, z którego zrobiłeś sobie takie wykwintne rękawiczki aż po łokcie?
— Ależ bo czego ten człowiek chce tu, Agrykolo? — zapytała Franciszka.
— Na poczciwość, nic nie wiem, kochana matko, i wcale mnie to nie obchodzi, powiedziałem ojcu Loriot, zapamiętałemu gadule, aby wrócił do swego sklepu, gdyż, czy kto będzie go podsłuchiwał, czy nie, tyle jemu, co mnie z tego przyjdzie.
Agrykola, mówiąc to, wstał, aby schować swój własny woreczek z pieniędzmi w środkowej szufladce szafy.
W chwili, kiedy Franciszka stawiała rynkę z jadłem na rogu stołu, Garbuska ocknąwszy się z zamyślenia, nalała na miskę wody i podała młodemu kowalowi, mówiąc dźwięcznym, nieśmiałym głosem:
— Agrykolo, do umycia rąk.
— Dziękuję, moja Garbusko... jesteś bardzo uprzejmą.
I głosem, pełnym wdzięcznej prostoty, dodał:
— Oto mój piękny kwiat za twoją przysługę...
— Oddajesz mi go!... — zawołała wyrobnica zmienianym głosem, a żywy rumieniec okrył jej bladą twarz. — Oddajesz mi ten przepyszny kwiat... który ci dała tak piękna, dobra, bogata i uprzejma panna?...
I zdziwiona Garbuska raz jeszcze powtórzyła:
— Oddajesz mi ten kwiat?!
— A cóż chcesz, abym z nim zrobił.. żebym go do piersi sobie przypiął, lub w szpilkę oprawił, co? — podchwycił Agrykola ze śmiechem. — Prawda, że bardzo mnie wzruszył sposób, w jaki mi ta ładna panna podziękowała. Mocno jestem z tego kontent, żem znalazł jej ulubioną małą suczkę, ale jestem również bardzo szczęśliwy, że ci mogę dać ten kwiat, kiedy ci się podobał... Widzisz, że dobry był dzień dzisiejszy.
I to mówiąc, kiedy Garbuska brała kwiat, drżąc z radości i zdziwienia, młody kowal mył ręce, zaczernione w kuźni przy robocie. Potem, widząc wodę czarną, jak atrament, pokazał ją Garbusce, mówiąc:
— Będziemy mieli tani atrament do naszych bazgranin. Wczoraj skończyłem wiersze, z których niebardzo jestem kontent; przeczytam ci je.
Rozmawiając tak, Agrykola obtarł ręce o bluzę z przodu, a Garbuska, postawiwszy kubek na komodę, włożyła w niego kwiat.
— Nie możesz-to mówić, ażebym ci dała ręcznik? — odezwała się matka do syna, wzruszając ramionami, — a nie obcierać ręce o bluzę!
— Napaliła się ona cały dzień... nic to nie szkodzi, że się teraz trochę ochłodzi. Ale, kochana matko, wiesz, że ja nie chcę ci być nieposłusznym i jeżeli chcesz się przekonać...
Za całą odpowiedź, matka objęła rękami głowę syna, popatrzyła na niego przez chwilę z uczuciem dumy macierzyńskiej i serdecznie pocałowała go kilka razy w czoło.
— Siadaj-że... nastoisz się cały dzień w kuźni... a już też późno. Masz twoje krzesełko.
— O! jak widzę, cały wieczór będziemy się spierali; ty weź je, matko; dobrze mi będzie i na stołku...
— Wcale nie, trzeba przynajmniej, ażebyś wypoczął po tak ciężkiej pracy.
— Ach! co tu korowodów, moja kochana Garbusko... — rzekł wesoło Agrykola, siadając, — ależ mi wybornie w twojem krześle...
Franciszka Baudoin, Stojąc przy stole, krajała dla niego chleb, z drugiej strony stołu Garbuska, wziąwszy butelkę, nalała mu do srebrnego kubka.
W posługach tych dwóch dobrych kobiet widać było coś tkliwego dla tego, którego obiedwie kochały tak czule.
— Nie chcesz jeść ze mną? — odezwał się Agrykola do Garbuski.
— Dziękuję ci — odrzekła szwaczka, spuszczając oczy, — dopiero co jadłam.
— Ja też mówiłem ci tylko dla formy, gdyż wiem, że za nic w świecie nie jadłabyś ze mną... Zupełnie tak, jak moja matka, która sama tylko lubi jeść... a żałując sobie, krzywdzi się sama, a ja tego nie mogę widzieć...
— Ależ nie, moje dziecko, mało jadam, bo to dla mnie zdrowiej... i również dla zdrowia jadam wcześniej... A cóż, czy ci smakuje?
— Wybornie... to stokfisz... z rzepą... a ja przepadam za stokfiszem; urodziłem się doprawdy na rybaka z Nowej-Ziemi i tylko przez omyłkę zostałem kowalem.
W rzeczywistości dobry ten syn po ciężkiej pracy wcale nie uważał za stosowny posiłek z tego ckliwego przysmaku, który nawet przypalił się nieco podczas jego opowiadania historji o piesku, lecz dla zadowolenia matki, bynajmniej nie dał poznać po sobie, że mu ryba nie smakuje.
Poczciwa kobieta dodała więc z ukontentowaniem:
— Zaraz widać, jak ci ta potrawka smakuje... zrobię ci ją jeszcze w przyszły piątek i sobotę.
— Bardzo dziękuję kochanej mamie... tylko proszę, aby jej przez dwa dni zrzędu nie robiła, gdyż sprzykrzyćby mi się mogła.
— A! prawdę mówisz. A teraz pomyślmy, co będziemy robili jutro, w niedzielę.
— Będziemy się bawili; od kilku dni uważam, że ty, kochana matko, smucisz się czegoś... a ja nie znam powodu... Zdaje mi się, że matka chyba nie jest ze minie zadowolona.
— Co! z ciebie?... moje dziecko... z ciebie... ty jesteś wzorem...
— Dobrze! dobrze!... Skoro tak, musisz dowieść mi, matko, żeś ze mnie kontenta, zabawimy się razem trochę, a może także i pani raczy mam towarzyszyć, jak ostatnim razem — rzekł Agrykola, kłaniając się Garbusce.
Ta zarumieniła się i spuściła oczy; twarz jej przybrała wyraz smutku i nic nie odpowiedziała.
— Moje dziecko, ty wiesz, że przez cały dzień modlę się — odpowiedziała synowi matka.
— Wybornie, to przynajmniej w wieczór?... Nie będę namawiał matkę, ażeby szła do teatru, ale powiadają, że jakieś tam przedziwne pokazują sztuki.
— Dziękuję ci.. mój kochany, zawsze to pewien rodzaj widowiska...
— Nie, kochana matko, przesadza ten, kto to mówi.
— Moje dziecko, alboż ja przeszkadzam robić innym, co im się podoba?
— To prawda.., przebacz mi, matko, a więc, jeżeli będzie pogoda, pójdziemy przejść się na bulwary z naszą Garbuską, wszak to już blisko trzy miesiące, jak z nami nie chodziła... a bez nas... nigdzie nie wychodzi.
— Nie, przejdź się sam, moje dziecko... użyj przynajmniej niedzieli.
— No, moja Garbusko, dopomóż mi namówić matkę.
— Wiesz, Agrykolo — odrzekła Garbuska, rumieniąc się i spuszczając oczy — wiesz, żem już wychodzić nie powinna... z tobą, i z twoją matką...
— A dlaczegóż to? Czy mógłbym spytać o przyczynę? — podchwycił wesoło Agrykola.
Dziewczyna smętnie uśmiechnęła się i odpowiedziła mu.
— Dlatego, że nie chcę już narażać cię na przykrości z mego powodu...
— O!... daruj... daruj — rzekł kowal, z szczerym żalem i uderzył się w czoło.
Odmowa Garbuski miała następujący powód: Czasami, bardzo rzadko, (była bowiem zawsze bardzo trwożliwa) biedna dziewczyna chodziła na spacer z Agrykolą i jego matką; dla szwaczki była to rzadka uroczystość; wiele ona musiała nie spać nocy, wiele pościć dni, aby sobie sprawić jaki taki czepeczek, jaką taką chusteczkę, aby nie zrobić wstydu Agrykoli i jego matce; przechadzki, odbywane z tym, którego potajemnie ubóstwiała, były dla niej jedyną radością.
Podczas ostatniego spaceru jakiś mężczyzna, rubaszny, prostak, grubjanin tak ją potrącił łokciem, iż biedna dziewczyna nie mogła powstrzymać okrzyku bólu... Na krzyk ten brutal odpowiedział...
— Dobrze ci tak, Garbusie!
Agrykola, jak ojciec, obdarzony był ową cierpliwą dobrocią, jaką siła i śmiałość nadają ludziom uczciwym i szlachetnego serca; ale gwałtowny był, gdy chodziło o ukaranie nikczemnej zniewagi.
Oburzony złośliwością i grubjaństwem przechodnia Agrykola puścił rękę matki, a zwróciwszy się do napastnika, takiegoż jak on wieku, wzrostu i siły, wymierzył mu dwa potężne policzki.
Grubjanin chciał mu oddać, lecz Agrykola raz jeszcze uderzył go w twarz, ku wielkiemu zadowoleniu obecnego tłumu. Przeciwnik uciekł wykrzyczany i wygwizdany.
O tym przypadku wspomniała Garbuska, mówiąc, że nie chce wychodzić z Agrykolą aby go nie narazić na nieprzyjemności.
Łatwo pojąć, jak przykro było kowalowi, że mimowoli przypomniał to zajście... niestety! boleśniejszem jeszcze było to dla Garbuski, niż przypuścić mógłby Agrykola, bo dziewczyna namiętnie go kochała... a dzięki ułomności stała się powodem kłótni.
Pomimo wielkiej siły i odwagi, Agrykola tkliwy był, jak dziecko; gdy pomyślał jak to wspomnienie przykrem być musiało dla młodej dziewczyny, łzy stanęły mu w oczach i, podając rękę, rzekł do niej:
— Daruj mi moje głupstwo, pocałuj mnie, jeżeli się nie gniewasz...
I dwa razy ucałował blade, wychudłe policzki Garbuski.
Na to serdeczne przeproszenie, usta młodej dziewczyny zbielały, a biedne jej serce bić zaczęło tak mocno, iż musiała oprzeć się o róg stołu, ażeby nie upaść.
— Więc przebaczasz mi, nieprawdaż?.. — zapytał ją Agrykola.
— Tak, tak, — odrzekła, usiłując przezwyciężyć wzruszenie, — ale przebacz mi także moją słabość... gdyż na wspomnienie owego wypadku słabo mi się zrobiło... tak się o ciebie zlękłam... bo gdyby się tłum był za nim ujął....
— Ach! dla Boga!... — rzekła Franciszka, bezwiednie śpiesząc na pomoc Garbusce, — i ja nigdy w życiu tak się nie przestraszyłam.
— O! jeżeli o to... moja matko, — odezwał się Agrykola, chcąc zmienić przedmiot rozmowy, niemiły dla niego i dla szwaczki, — ty, matko, będąc żoną żołnierza... grenadjera Napoleońskiego... wcale nie jesteś mężna... O! mój dobry ojciec! Myśleć o tem nie śmiem, że on wkrótce przybędzie; głowę tracę, skoro o tem sobie przypomnę.
— Wkrótce przybędzie?... Bóg wie!... już od czterech miesięcy nie odebraliśmy listu.
— Ale w ostatnim, który podyktował komuś, gdyż, jak nam mówił z właściwą mu żołnierską otwartością, czyta dosyć dobrze, ale kiedy idzie o pisanie, to rzecz wcale inna; w tym liście mówił nam, abyśmy byli spokojni, że przybędzie do Paryża przy końcu stycznia; a na trzy lub cztery dni wprzód da nam wiadomość, przez którą przybędzie rogatkę, abym mógł wyjść na jego spotkanie.
— To prawda, moje dziecię... a tymczasem już luty i nic jeszcze nie słychać.
— Tem prędzej spodziewać się go możemy, a nawet nie zdziwiłbym się, gdyby właśnie w tym czasie przybył także Gabrjel... Tak mi się każe spodziewać jego ostatni list z Ameryki. Coby to było za szczęście... moja matko, gdyby się cała rodzina zebrała!
— Bóg-by to dał, moje dziecko!... byłby to szczęśliwy dzień dla mnie...
— I wierz mi, matko, że ten dzień niezadługo nastąpi, a gdy przybędzie mój ojciec... nie chcę innych nowin... bo to będzie najlepsza nowina.
— Czy ty pamiętasz ojca, Agrykolo? — spytała Garbuska.
— Prawdę mówiąc, najlepiej pamiętam jego wielką kudłatą czapkę i wąsy, których się okropnie bałem. Podobała mi się tylko czerwona wstążka na białych wyłogach munduru i błyszcząca rękojeść szabli, nieprawdaż, matko?... Ale cóż ci to, matko?... płaczesz...
— A! biedny Baudoin... ile on musiał wycierpieć, od czasu, jak się z nami rozłączył... w jego wieku, lat przeszło sześćdziesiąt... Ach! moje kochane dziecko.... serce mi pęka, kiedy pomyślę.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę wejść — rzekł Agrykola.
Lecz osoba, która zapukała, zamiast wejść, uchyliła tylko drzwi, i widać było jej zielono ufarbowaną rękę, dającą jakieś znaki kowalowi.
— Widzicie, to ojciec Loriot... wzór farbiarzy przeszłych, teraźniejszych i przyszłych, — rzekł wesoło Agrykola, — proszę, proszę bez ceremonji, ojcze Loriot..
— Niepodobna, mój przyjacielu, od stóp do głowy zafarbowany jestem... zafarbowałbym na zielono pani Franciszce całą podłogę.
— Tem lepiej, będzie wyglądała, jak murawa, a ja bardzo lubię wieś.
— Bez żartów, Agrykolo, mam ci coś powiedzieć, i to prędko.
— Może o człowieku, który podgląda?... daj mu pokój, cóż to nas może obchodzić?
— Nie, zdaje mi się, że odszedł, a przynajmniej mgła tak gęsta, iż nic nie widać... ale nie o tem chcę ci mówić... chodź więc prędko... bo.., bo to o ważną rzecz idzie — dodał farbiarz z tajemniczą miną — jest tu interes, który dotyczy ciebie samego...
— Co, mnie samego? — spytał Agrykola, wstając zadziwiony — cóż to może być?
— A idź, zobacz, moje dziecko, — wtrąciła Franciszka.
— Dobrze, pójdę, ale ani się domyślam, o co tam idzie.
I kowal wyszedł, zostawiwszy matkę z Garbuską.