Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział I

]]

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.
OBERŻA POD BIAŁYM SOKOŁEM.
ROZDZIAŁ I.
MOROK.

Październik 1831 roku zbliża się ku końcowi.
Chociaż jeszcze dzień, miedziana lampka oświeca odrapane ściany obszernego poddasza, którego jedyne okno zamknięte jest d!a światła; drabina, której koniec sterczy ponad otwór wnijścia, służy za schody. Tu i ówdzie leżą, porozrzucane bez ładu ma podłodze, kajdany, żelazne ostrokanciaste obręcze, zębate wędzidła, gwoździami najeżone kagańce, długie stalowe laski z drewnianą rękojeścią. W kącie stoi mała przenośna fajerka, podobna do tych, jakich używają konwisarze do topienia cyny; węgle ułożone tam są na suchych wiórach, dość jednej iskry, żeby w ciągu sekundy rozpaliło się wszystko. Niedaleko owego zbioru strasznych narzędzi, podobnych do sprzętów kata, znajduje się broń z wieków dawno minionych, żelazna koszula w oczka tak giętkie, tak delikatne i tak gęste, że robi wrażenie tkaniny ze stali, leży na kufrze, obok naramienników i nagolenników, dobrze zachowanych, przybranych rzemieniami; czekan, duże, długie, trójgraniaste włócznie o jesionowem drzewcu, mocne a lekkie, na których widać ślady świeżej krwi, dopełniają owej zbrojowni, nieco odmłodzonej dwoma tyrolskiemi karabinami, nabitemi, gotowemi do strzału.
Z takim zbiorem morderczego oręża, barbarzyńskich narzędzi, dziwnie mieszały się nader rozmaite przedmioty, jako to: pudełka oszklone, zawierające koronki, różańce, medaliki, Agnus dei, kropielnice, i ujęte w ramy obrazy świętych.
Jedno z owych malowideł na płótnie, jakiemi kuglarze przyozdabiają przód swych bud jarmarkowych, zawieszone było u poprzecznej belki dachu, prawdopodobnie dlatego, żeby się obraz nie psuł będąc zwiniętym przez długi czas.
Płótno to nosiło taki napis:
„Prawdziwe i pamiętne nawrócenie się Ignacego Moroka, przezwanego Prorokiem, w roku 1828 we Friburgu“.
Niedaleko od tych obrazów znajduje się kilka paczek z książkami, które opisują jakim to osobliwym cudem bałwochwalca Morok, nawróciwszy się, nabył naraz nadprzyrodzonej władzy, której oprzeć się nie mogą najdrapieżniejsze zwierzęta, o czem świadczą przedstawienia, dawane przez pogromcę, a będące najlepszym dowodem prawdziwości tego cudownego faktu.
Przez otwór w poddaszu bucha woń przykra, ostra, mocna i przenikająca. Niekiedy słychać głośne i mocne chrapanie, głęboki oddech, po którym następuje głuchy łoskot, jakby wielkich ciał przewalających się i wyciągających ciężko na podłodze. Jeden tylko człowiek znajduje się na poddaszu. Człowiekiem tym jest Morok, pogromca dzikich zwierząt, przezwany Prorokiem.
Liczy on lat przeszło czterdzieści; jest średniego wzrostu, nadzwyczajnie chudy i cienki, długie futro krwawo-czerwonego koloru, podbite czarnem, otula go całkowicie; cerę, białą z natury, powlekło barwą miedzianą życie wędrowne, jakie od dzieciństwa prowadzi, włosy jasno żółtawe, bez połysku, właściwe niektórym ludom krain podbiegunowych, spadają szorstkie i twarde, na ramiona; nos mały, ostry, zadarty; długa — nie jasna już, lecz prawie biała broda otacza wypukłe policzki.
Fizjognomję tego człowieka czynią osobliwszą jeszcze powieki bardzo rozwarte, bardzo podniesione, tak, iż dziką jego źrenicę, okrąża zawsze biała obrączka... Wzrok ten, nieruchomy i nadzwyczajny, wywierał na zwierzęta fascynujące wrażenie. Siedząc przy stoliku, otworzył on podwójne dno małego pudełka, pełnego koronek i innych podobnych drobiazgów, używanych przez osoby pobożne; w tem dnie podwójnem, pod skrytym zameczkiem, znajdowały się listy zapieczętowane, oznaczone jedynie numerem, tudzież, literą alfabetu. Prorok wziął jeden list, włożył do kieszeni futra, potem zamknąwszy tajemnicze podwójne dno, postawił pudełko na półce.
Scena ta odbywa się o godzinie czwartej po południu, w oberży pod Białym Sokołem, jedynej gospodzie w miasteczku Möckern, niedaleko Lipska. Po kilku chwilach ryk chrapliwy i podziemny wstrząsnął poddaszem.
— Judaszu! cicho bądź! — rzekł prorok groźnym tonem, obróciwszy głowę ku otworowi.
Drugie warczenie, głuche, ale równie straszne jak grzmot oddalony, dało się słyszeć znowu.
— Kainie! cicho bądź! — krzyknął Morok, podnosząc się.
Nagle ozwał się trzeci ryk, niewypowiedzianie dziki, straszliwy.
— Śmierć! czy ty nie umilkniesz! — zawołał Prorok i skoczył ku otworowi, przemawiając do trzeciego niewidzialnego zwierza, które nosiło ponure imię śmierci.
Pomimo zwykłej powagi swego głosu, pomimo powtarzanych pogróżek, pogromca zwierząt nie może nakazać milczenia; przeciwnie, wkrótce szczekanie kilku brytanów dołączyło się do tego ryku drapieżnych zwierząt.
Morok, schwyciwszy włócznię, zbliżył się ku drabinie, chciał zejść na dół, lecz wtem ujrzał kogoś wchodzącego przez otwór. Nowoprzybyły miał cerę śniadą i ogorzałą; kamasze skórzane, pyłem okryte, świadczyły, iż długą odbył drogę; na plecach miał torbę przywiązaną rzemieniem.
— Do licha zwierzęta! — zawołał stając na podłodze — możnaby powiedzieć że mnie nie poznają, po trzech dniach mej nieobecności...
Judasz wysunął łapę z klatki... a Śmierć skoczyła jak wściekła... czyż nie poznaje mnie już?
Było to powiedziane po niemiecku. Morok odpowiedział w tymże języku z lekkim okcentem obcym.
— Dobre czy złe nowiny, Karolu? — zapytał niespokojnie.
— Dobre nowiny...
— Spotkałeś ich więc?
— Wczoraj, o dwie mile od Wittenberga.
— Bogu dzięki! — zawołał Morok, składając ręce, z wyrazem wielkiej radości. — A rysopis, czy zgodny?
— Najzupełniej! dwie dziewczyny w żałobie, koń biały, starzec ma długie wąsy, furażerka granatowa, płaszcz szary... i pies sybirski za nim z tyłu.
— Zostawiłeś ich?
— O pół mili... za półgodziny tu staną.
— Czy mówiłeś ze starym?
— Niepodobna... Szedłem za nim aż do wczorajszego noclegu, udając, że spotkałem ich przypadkiem; odezwałem się do wysokiego starca po niemiecku, mówiąc to, co zwykle mówią do siebie piesi wędrowcy: Dzień dobry! i szczęśliwej podróży, kolego!“. Za całą odpowiedź, spojrzał na mnie z ukosa, i końcem kija pokazał mi drugą stronę drogi.
— A na noclegu... nie próbowałeś znowu wdać się w rozmowę?...
— Raz jeszcze... ale tak mnie po grubijańsku przywitał, że nie chcąc popsuć wszystkiego dałem mu pokój. Mówiąc między nami winienem cię ostrzec, że ten człowiek ma minę djablo złą, wierz mi, pomimo siwych wąsów, wygląda na tak krzepkiego jeszcze i tak śmiałego, że, chociaż wychudły jest jak szkielet, nie wiem kto: czy on czy mój towarzysz, Goliat, wziąłby pierwszeństwo w zapasach... Nie znam twoich zamiarów, ale strzeż się, mój panie.. strzeż się...
— Czy przez cały dzień szedłeś za starcem i dwiema dziewczętami? zapytał prorok po chwili milczenia.
— Tak ale z daleka; Wreszcie ponieważ szli wielkim gościńcem, a noc już nadchodziła, przyspieszyłem kroku, żeby ich wyprzedzić i przynieść ci to, co nazywasz dobrą nowiną.
— Bardzo dobrą... tak... bardzo dobrą... i będziesz wynagrodzony, bo gdyby ci ludzie mi się wymknęli...
Prorok zadrżał i nie skończył swych słów. Z wyrazu jego twarzy z tonu mowy, można się było domyślić jak wielką wagę miała dla niego nowina, którą mu przyniesiono.
— Rzeczywiście — podjął Karol — to musi być godne uwagi, przecież ów kurjer rosyjski przybył aż z Petersburga, aby cię, panie, odnaleźć.
Zapewne w celu.
— Któż ci powiedział, że przybycie kurjera ma związek jakiś z tymi podróżnikami? Mylisz się, zresztą jak ci już mówiłem, nie powinieneś się tem interesować!
— Słusznie, panie, wybacz mi. Nie mówmy już o tem.
A teraz muszę zrzucić moją torbę i pójść pomagać Goljatowi karmić zwierzęta, bo już zbliża się pora ich wieczerzy, a może nawet już minęła. Czy nie zapomniał o tem panie, mój gruby olbrzym?
— Goljat wyszedł, nie powinien wiedzieć, że już powróciłeś, nadewszystko nie trzeba, żeby wysoki starzec i młode dziewczęta widzieli cię tutaj, to obudzićby w nich mogło podejrzenia.
— Gdzie chcesz, abym poszedł?
— Idź do małej izdebki w głębi stajni, tam czekaj na moje rozkazy, bo może jeszcze tej nocy wyjedziesz do Lipska.
— Jak chcesz, mam w torbie resztę żywności, posilę się przeto w izdebce przez czas odpoczynku.
I Karol, wszedłszy na drabinę, zniknął powoli. Skinąwszy przyjaźnie swemu słudze na znak pożegnania, prorok przechadzał się czas jakiś w głębokiem zamyśleniu, potem, zbliżywszy się do pudełka z podwójnem dnem, gdzie znajdowały się papiery, wziął stąd dość długi list i przeczytał go kilkakrotnie z największą uwagą.
Od czasu do czasu wstawał, szedł do zamkniętej okiennicy, wychodzącej na zewnętrzne podwórze oberży, i z niepokojem nadstawiał ucha: niecierpliwie bowiem wyglądał przybycia trzech osób, o zbliżaniu się których odebrał wiadomość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.