Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
PODRÓŻNI.

W czasie gdy opisana poprzednio scena odbywała się w oberży pod „Białym Sokołem“ w Möckern, trzy osoby, których przybycia Morok, pogromca zwierząt dzikich, tak gorąco oczekiwał, zbliżały się spokojnie do tejże oberży, mijając zwolna powabne łąki.
Ścieżką, wydeptaną wśród trawy na łące, jechały zwolna na białym koniu, dwie młode dziewczyny, prawie dwoje dzieci, bo liczyły piętnasty rok, siedząc na szerokiem siodle z łąkiem, gdzie obie trzymały się wygodnie. Wysoki mężczyzna o smagławej twarzy, z długiemi siwemi wąsami, prowadził konia za cugle, i często obracał się ku dziewczętom z wyrazem troskliwości iście rodzicielskiej i pokorą wiernego sługi; podpierał się on długim kijem, na krzepkich jeszcze ramionach miał żołnierski tornister; zakurzone obuwie, chód nieco powolny, świadczyły, iż oddawna wyruszył w drogę. Pies, z rodzaju takich, które ludy północne zaprzęgają do sanek, mocne zwierzę, wzrostu, kształtu i sierści wilka, szedł pilnie za przewodnikiem małej karawany, nie odstępując ani na krok swego pana.
Zwano go Ponurym.
Dwie te siostry bliźnięta, dzięki słodkiemu kaprysowi matki, nosiły imiona Róży i Blanki; były teraz sierotami, o czem świadczyło ich smutne żałobne ubranie, dość zniszczone już. Nadzwyczajnie podobne do siebie, jednego wzrostu: trzeba było stale na nie patrzeć, aby rozróżnić jednę od drugiej. Jedna tylko zachodziła między niemi różnica w dniu, w którym je poznajemy: Róża czuwała nad siostrą, i pełniła dzisiaj obowiązki Starszej, obowiązki dzielone pomiędzy niemi, według pomysłu ich przewodnika; stary żołnierz z czasów cesarstwa, fanatyk karności wojskowej, uważał za stosowny kolejny rozdział między dwiema sierotami, subordynacji, i zwierzchnictwa. Greuze‘a natchnąłby widok tych dwóch ślicznych twarzyczek dziewcząt, w aksamitnych czarnych czapeczkach, z pod których wymykały się obficie duże kędziory jasno-kasztanowatych włosów, spływając na szyję, i na ramiona, i otulając okrągłe, rumiane, atłasowe, świeże ich twarze; czerwony goździk, zwilżony rosą, nie miał bardziej aksamitnego szkarłatu, nad ich kwitnące usta, błękit pierwiosnka wydawałby się ciemnym, obok wilgotnego lazuru ich dużych oczu, czyste i białe czoło, mały, kształtny nos, dołek na brodzie, nadawały tym powabnym twarzyczkom przedziwny wyraz niewinności i miłej dobroci.
Przewodnik sierot, mężczyzna lat około pięćdziesięciu pięciu, o wojskowej postawie, należał do nieśmiertelnego typu żołnierzy Republiki i Cesarstwa, tych dzielnych dzieci narodu, które w ciągu jednej kampanji przekształciłyby się w najdzielniejszych żołnierzy świata; niegdyś grenadjer konny gwardji cesarskiej, przezwany był Dagobertem; poważne i surowe jego oblicze, nosiło wydatne cechy; siwe, długie, gęste wąsy, całkiem zakrywały dolną wargę i łączyły się z brodą; chude policzki, ceglastego koloru, zgrubiałe jak pergamin były starannie wygolone; gęste brwi, jeszcze czarne, prawie zakrywały jasne, błękitne oczy; złote kolczyki spadały aż na wojskowy kołnierz z białą wypustką; skórzany pas obwiązywał płaszcz wojskowy z szarego grubego sukna, a granatowa furażerka z czerwoną obwódką, przechylona na lewy bok, okrywała mu łysą głowę.
Niegdyś obdarzony Herkulesową siłą, ale zawsze ze lwiem sercem, dobry i cierpliwy, ponieważ był odważny i silny, Dagobert, pomimo surowego oblicza, odnosił się do sierot z niezwykłą troskliwością, uprzedzając ich chęci z osobliwą, prawie macierzyńską czułością...
Kiedy niekiedy, nie zatrzymując się wszakże, obracał się, aby pogładzić lub powiedzieć dobre słowo białemu konikowi, dźwigającemu sieroty, a którego kresy nad oczyma i długie zęby zdradzały wiek podeszły; dwie głębokie blizny, jedna na boku, druga na piersiach, świadczyły, że koń ten znajdował się w gorącym ogniu, dlatego też nie bez pewnej dumy potrząsał niekiedy starym wojskowym munsztukiem; chód jego był regularny, uważny i pewny; maść gładka; nie był chudy, obfita piana, pokrywająca wędzidło, świadczyła o zdrowiu, jakiego nabywają konie przez ciągły, ale umiarkowany trud, długiej, lecz nie śpiesznej podróży; chociaż był w drodze od sześciu miesięcy, dzielny konik niósł wesoło, jak przy wyjściu, dwie sieroty i dość ciężki tłómoczek, przywiązany do siodła.
Konik ten nosił imię: Jowialny, był też istotnie krotochwilny i popisywał się żarcikami, których ofiarą był pies.
Ten ostatni, zapewne dla kontrastu, nazwany Ponurym, nie odstępując na krok swego pana, szedł blisko Jowialnego, który czasem brał go zlekka za grzbiet, podnosił w górę i tak trzymał przez chwilę; pies opatrzony gęstemi kudłami, i oddawna zapewne nawykły do żartów swego towarzysza, poddawał się temu ze stoicyzmem; niekiedy tylko, gdy zabawa trwała zbyt długo, Ponury obracał głowę, warcząc. Jowialny wówczas natychmiast spuszczał go na ziemię. Mała karawana postępowała niecierpliwie pragnąc zdążyć przed nadejściem nocy do miasteczka Möckern, które widniało na górze.
Dagobert kiedy niekiedy spoglądał wokoło siebie, i zdawało się, że coś sobie przypominał; powoli jego oblicze zasępiło się, gdy już znajdował się blisko młyna, którego łoskot zwrócił jego uwagę, zatrzymał się pokilkakroć kręcąc długie wąsy, dwoma palcami, wielkim i małym: był to jedyny znak, którym objawiał wzruszenie mocne i ukryte.
Jowialny zatrzymał się nagle za panem, Blanka uniosła głowę; spojrzenie jej zwróciło się na siostrę, do której słodko się uśmiechnęła, potem obie spojrzały po sobie z zadziwieniem, widząc Dagoberta nieruchomego, z rękami założonemi na długim kiju, wzruszonego boleśnie i głęboko...
Sieroty znajdowały się wówczas u stóp małego pagórka, którego wierzchołek ginął śród gęstych liści ogromnego dębu, posadzonego w połowie tego wzgórza. Rózia, widząc Dagoberta nieruchomego i zamyślonego, pochyliła się z siodła, i oparłszy drobną białą rękę o ramię żołnierza, stojącego tyłem, rzekła mu łagodnie:
— Co ci jest, Dagobercie?
Weteran obrócił się; z wielkiem zadziwieniem obie siostry spostrzegły dużą łzę, która skreśliwszy wilgotną brózdę po zgrubiałej twarzy, zniknęła w ogromnych wąsach. Po chwili wahania, żołnierz przeciągnął spracowaną ręką po oczach, i rzekł do sierot głosem wzruszonym, pokazując dąb, przy którym zatrzymał się.
— Zasmucę was, biedne moje dzieci... ale, to rzecz tak święta... to co wam powiem... A więc! lat osiemnaście minęło... od dnia przed wielką bitwą pod Lipskiem, kiedy to zaniosłem ojca waszego pod to drzewo... dwa razy szablą cięty był w głowę... kulą raniony w ramię... tutaj, on i ja, co także dwie rany piką odebrałem, zostaliśmy wzięci do niewoli, i przez kogóż jeszcze, przez renegata... tak, przez francuza, zdrajcę, markiza, emigranta, pułkownika w nieprzyjacielskiej służbie... a który później... Wreszcie kiedyś... dowiecie się o wszystkiem...
Słysząc to dwie sieroty, jedną myślą przejęte, zsunęły się z konia, trzymając się za ręce, poszły ku staremu dębowi i uklękły. Potem, tuląc się jedna do drugiej, zapłakały, a stojący za niemi żołnierz, założywszy ręce na kiju, opierał na nich obnażone czoło.
— Pójdziemy... pójdziemy, nie trzeba martwić się — rzekł łagodnie po chwili — może też odnajdziemy generała Simon, w Paryżu — dodał; — powiem wam o tem dzisiejszego wieczora na noclegu... Umyślnie odkładałem dotąd opowiedzenie wam wielu rzeczy o waszym ojcu; miałem przyczynę po temu... bo dzień dzisiejszy jest niejako rocznicą.
— Płaczemy, bo myślimy także o naszej matce — rzekła Rózia.
Żołnierz podniósł sieroty, wziął je za rękę, i patrząc kolejno to na jednę to na drugą, z wyrazem najszczerszego przywiązania:
— Nie smućcie się moje dzieci — rzekł. Matka wasza była najpoczciwszą kobietą, to prawda... Gdy mieszkała w Polsce, nazywano ją Perłą Warszawy, nazwać ją należało perłą świata całego... Bo na całym świecie trudno znaleźć coś podobnego... Cóż wam matka zaleciła umierając? Abyście często o niej myślały, lecz nie martwiły się, na to wam nie pozwoliła.
— Masz słuszność, Dagobercie. — Nie będziemy się już smuciły.
Sieroty otarły łzy. Stary żołnierz, widząc je mniej smutne, odrzekł:
— Dobrze, moje dzieci, wolę widzieć was szczebiocące, jak dziś rano i wczoraj... śmiejące się ukradkiem, kiedy niekiedy nie odpowiadałyście na to, co mówiłem... takeście się zagawędziły...
Tak, tak, moje panienki... Ha tak, odpocznijcie jeszcze przez kilka chwil, a potem w drogę, bo już późno, a musimy być w Möckern przed nocą... abyśmy jutro bardzo rano wybrali się w dalszą podróż.
— Mamy jeszcze daleką, bardzo daleką drogę? — zapytała Rózia.
— Żeby dostać się do Paryża?... Tak, dzieci moje, ze sto popasów... Nie jedziemy szybko — ale przecież postępujemy naprzód, i odbywamy podróż tanim kosztem, boć nie mamy wiele pieniędzy; dla was izdebka, dla mnie siennik u waszych drzwi, Ponury na moich nogach, trochę świeżej słomy na podściółkę dla starego Jowialnego, otóż nasze koszta podróży; o jedzeniu nie wspominam, bo razem jecie tyle, co jedna mysz, a ja nauczyłem się w Egipcie i Hiszpanji być głodnym wtedy tylko, kiedy sobie mogę na to pozwolić...
W drodze każdy grosz oszczędzony jest zyskiem, zwłaszcza dla ubogich, jak my, ludzi, bo trzeba przecież, abyśmy mieli za co dostać się do Paryża... dla pokazania waszego medaljonu, strzeżcie go więc, z największą pilnością, od czasu do czasu spojrzyjcie, czy go macie przy sobie.
— Święta to dla nas rzecz, boć dostałyśmy go od umierającej matki.
— Słusznie, i powtarzam, strzeżcie go pilnie, aby go nie zgubić przypadkiem.
— Oto jest!
I Blanka wyjęła z zanadrza bronzowy medalik, który miała zawieszony na szyi na łańcuszku z takiegoż metalu.
Medalik ten nosił na dwóch stronach następujące napisy:


Ofiara
L. G. D. J.
Módlcie się za mnie
Paryż
dnia 13 lutego
1682



W Paryżu
ulica Ś-go Franciszka Nr. 3
będziecie
po upływie półtora wieku
dnia 13 lutego
1832
Módlcie się za mnie


— Co to znaczy, Dagobercie? — rzekla Blanka. — Matka nam tego nie mogła powiedzieć.

— Pomówimy o tem wszystkiem dziś wieczór na noclegu — odpowiedział Dagobert — już późno, jedziemy: schowaj dobrze medaljon i w drogę; mamy blisko godzinę drogi do Möckern... Nuże, biedne moje dzieci, raz jeszcze rzućcie okiem na ten pagórek, gdzie waleczny wasz ojciec upadł... a potem na koń! na koń! Dwie sieroty rzuciły ostatnie, pobożne spojrzenie na miejsce, które obudziło tak smutne wspomnienia w ich przewodniku, i przy jego pomocy wsiadły znowu na konia.
Wkrótce przybyli do miasteczka.
Wszedłszy do Möckern Dagobert zapytał o najtańszą oberżę, odpowiedziano, że jest jedna tylko: oberża pod Białym Sokołem.
— Idźmy więc do oberży pod Białym Sokołem — rzekł żołnierz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.