Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Już kilkakrotnie pogromca zwierząt niecierpliwie otwierał okiennicę w okienku swego poddasza, wychodzącego na dziedziniec oberży pod Białym Sokołem, wyglądając przybycia dwóch sierot i żołnierza; nie widząc ich, chodził znowu powoli, z rękami założonemi na piersiach, ze spuszczoną głową, obmyślając środki wykonania planu, jaki sobie ułożył.
Pomimo dzikiej powierzchowności, nie zbywało temu człowiekowi na pojętności; odwaga, jakiej dowód składał w czasie swych przedstawień, mowa niekiedy mistyczna i uroczysta, surowa hipokryzja nadawały mu pewien rodzaj wpływu na mieszkańców okolic, które często odwiedzał podczas swych wędrówek.
Niema wątpliwości, że na długo przed swem nawróceniem się Morok oswoił się z obyczajami dzikich zwierząt... Urodzony w północnej Syberji, był za młodu jednym z najśmielszych myśliwych na niedźwiedzie i renifery; później, w roku 1815 zostawszy przewodnikiem inżyniera rosyjskiego, wysłanego na zwiedzenie krain podbiegunowych, towarzyszył mu potem do Petersburga; tu przeżywszy różne zmiany losu zaliczony został w poczet kurjerów carskich. Dla tych ludzi nie istnieją niesprzyjające pory roku, ani przeszkody, ani trudy, ani niebezpieczeństwa, mają oni do wyboru dwie tylko rzeczy: paść w drodze, lub spełnić otrzymane rozkazy przybyć tam dokąd ich wysłano, łatwo więc pojąć śmiałość wytrwałość i rezygnację ludzi, nawykłych do podobnego życia.
Morok ciągle się przechadzał po poddaszu.
Noc nadeszła, a trzy osoby, na które z taką niecierpliwością oczekiwał, jeszcze nie przybyły. Chód jego stawał się coraz bardziej niespokojny i przerywany.
Wtem zatrzymał się niespodzianie, pochylił głowę ku oknu i słuchał. Miał słuch tak wrażliwy jak człowiek dziki.
— Otóż są!... zawołał.
I źrenice jego zabłysły szatańską radością. Posłyszał stąpanie człowieka i konia.
Podszedł do okienka poddasza, ostrożnie uchylił okiennicę i ujrzał wjeżdżające konno na podwórze oberży dwie dziewczyny, i prowadzącego je żołnierza. Będąc pewnym zdobyczy, zamknął okno.
Pomyślawszy jeszcze przez kwadrans, zapewne dla ostatecznego zdecydowania swych projektów, wychylił się przez otwór, gdzie stała drabina zamiast schodów, i zawołał:
— Goljat!
— Jestem... Przychodzę z jatek, niosę mięso.
Szczeble drabiny zachwiały się, i ogromna głowa pokazała się wkrótce narówni z podłogą.
Goljat, słusznie tak nazwany (miał przeszło sześć stóp wzrostu, a barczysty był jak Herkules), był szkaradny; zezowate oczy kryły się pod niskiem, a wydatnem czołem, w szerokich szczękach, opatrzonych zębami podobnemi do kłów, trzymał kawał surowego mięsa wołowego, wagi dziesięciu lub dwunastu funtów; uważał zapewne, iż wygodniej tak trzymać mięso, aby móc rąk używać do przytrzymywania się podczas wejścia na drabinę, która chwiała się pod jego ciężarem.
Stanąwszy, Goljat rozwarł swoje kły, otworzył gębę, upuścił na ziemię ćwiartkę wołu i oblizał skrwawione wąsy. Potwór ten, łącząc przyjemne z pożytecznem, występował podczas przedstawień Moroka, pożerając na oczach widzów kilka funtów surowego mięsa.
— Porcja Śmierci i moja są tam na dole, ta zaś będzie dla Kaina i Judasza — rzekł... a gdzie nóż? Zamiast odpowiedzieć, Morok zaczął go zapytywać:
— Czy byłeś na dole, kiedy ci nowi podróżni przyjechali do oberży?
— Tak, powracałem z jatek.
— Czy wiesz... gdzie dano mieszkanie tym podróżnym?
— Gospodarz zaprowadził dziewczyny i starego w dziedziniec, do budynku co wychodzi na pole! Straszliwe wycie, wstrząsnąwszy poddaszem, przerwało mowę Goljata:
— Czy słyszysz? — zawołał — zwierzęta z głodu aż wściekają się. Nigdy nie widziałem Judasza i Kaina tak złych, jak tego wieczora, skaczą po klatce, aż strach żeby nie podruzgotali... A oczy Śmierci iskrzą się bardziej niż kiedykolwiek... rzekłbyś dwie świece!
— Czy stary został z dziewczętami? — zapytał Morok.
Goljat zdumiony, że bez względu na jego nalegania pan nie myśli o wieczerzy zwierząt, patrzył na Moroka ze wzrastającem zadziwieniem.
— Pytałem się, czy stary został z dziewczętami?
— Nie, zaprowadziwszy konia do stajni, prosił o szaflik, wodę, i w sieni, przy świetle latarni... pierze... Teraz, kiedy odpowiedziałem, mistrzu, pozwól mi się zająć wieczerzą zwierząt.
Po chwili milczenia, Morok rzekł:
— Nie będziesz dzisiaj wieczorem karmić zwierząt.
Goljat nic nie odpowiedział, wytrzeszczył zezowate ogromne oczy, złożył ręce, i cofnął się o dwa kroki.
— No, cóż, czy słyszysz? — rzekł Morok z niecierpliwością. Czy powiedziałem wyraźnie?...
— Nie dać im jeść? Kiedy mięso jest tutaj, kiedy ich wieczerza już o trzy godziny spóźniła się!... Zawołał Goljat z coraz większem przerażeniem. — Chcesz więc, żeby stało się nieszczęście dziś wieczorem... zwierzęta poszaleją z głodu!
— Tem lepiej!
— Ależ do djabła ja też jestem głodny!
— To jedz, któż ci przeszkadza? Jadasz surowe mięso — więc masz tutaj gotową kolację!
— Nigdy nie jem, jeżeli moje zwierzęta nie jedzą.
— A ja powiadam ci, że, jeśli nakarmisz zwierzęta, to cię wypędzę.
Goljat wydał coś w rodzaju ryku niedźwiedzia, spoglądając na Moroka wzrokiem osłupiałym i zagniewanym. Morok, wydawszy te rozkazy, przechadzał się się wzduż i wszerz poddasza, pogrążony w zadumie. Potem obróciwszy się do Goljata, zatopionego wciąż jeszcze w głębokiem zdumieniu, rzekł:
— Czy pamiętasz dom burmistrza, gdzie byłem wieczorem dla pokazania mego pozwolenia, i którego żona kupiła książeczki i różaniec?
— Tak — odpowiedział olbrzym opryskliwym tonem.
— Idź, i zapytaj się służącej, czy mogę być pewny, iż zastanę burmistrza w domu jutro wczesnym rankiem. Może będę miał mu powiedzieć coś ważnego, a w każdym razie proszę, żeby nie wychodził z domu, nim się ze mną zobaczy.
— Dobrze... ależ zwierzęta... czy nie mógłbym dać im jeść, nim pójdę do burmistrza? Przynajmniej rysiowi... ten najgłodniejszy... No, mistrzu, przynajmniej Śmierci?
— Ależ właśnie rysia specjalnie zabraniam ci karmić, specjalnie jego.
— Na rogi djabelskie! — krzyknął Goljat. — Nie rozumiem nic a nic. Szkoda, że Karola tu niema, on taki dowcipny, pomógłby mi zrozumieć, dlaczego nie pozwalasz mi karmić głodnych zwierząt.
— Czy prędko Karol powróci?
— Już powrócił... i odjechał... po raz drugi.
— Cóż się więc tu dzieje? Jest w tem coś, Karol przyjeżdża, wyjeżdża... i...
— Nie o Karola tu idzie, lecz o ciebie; ty jesteś dowcipny, kiedy chcesz... tak dowcipny, jak on. — I Morok poufale poklepał po ramieniu olbrzyma, zmieniając nagle wyraz twarzy i sposób mówienia. Ot naprzykład można zarobić dziesięć florenów tej nocy a ty będziesz tyle dowcipny, że je dostaniesz... pewny tego jestem.
— W takim interesie, tak, jestem dowcipny — rzekł olbrzym, uśmiechając się z głupowatą i zadowoloną miną. — Cóż trzeba uczynić, żeby zarobić te dziesięć florenów?
— Zobaczysz... Naprzód pójdziesz do burmistrza, lecz pierwej jeszcze rozpalisz tę fajerkę (wskazał ją gestem Goljatowi).
— Tak, mistrzu... — rzekł olbrzym z głupowatą pokorą, wyrzekłszy się chęci zbadania przyczyn dziwnego postanowienia Moroka względem zwierząt, które głód mógł doprowadzić do szaleństwa.
— Włożysz w fajerkę tę laskę stalową, aby się rozpaliła do czerwoności, — dodał Morok.
— Tak, mistrzu.
— Zostawisz ją tam, pójdziesz do burmistrza i powróciwszy będziesz czekać tu na mnie.
— Tak mistrzu.
— Ciągle utrzymywać będziesz ogień w fajerce.
— Tak, mistrzu.
Morok miał już wychodzić; lecz obróciwszy się zapytał:
— Powiadasz, że stary pierze bieliznę w sieni?
— Tak, panie.
— Nie zapomnij niczego, laska stalowa w ogniu, do burmistrza, wrócisz tu czekać na moje rozkazy.
To rzekłszy, prorok wyszedł z poddasza i zostawił oszołomionego zdumieniem Goljata.