Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom I/Część pierwsza/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Goliat nie mylił się... Franciszek Beaudoin, znany pod imieniem Dagoberta, prał bieliznę z niezachwianą powagą, jaką zachowywał we wszelkich okolicznościach. Zastanowiwszy się nad zwyczajami żołnierza podczas kampanji, nie będziemy dziwić się, że ten starzec sam wykonywał pracę, tak rzadko wykonywaną przez mężczyzn; zresztą, Dagobert myślal jedynie o oszczędzeniu chudej sakiewki sierot i uwolnieniu ich od wszelkiej pracy, wszelkich kłopotów; wieczorem przeto na noclegu, oddawał się różnym kobiecym czynnościom.
Dagobert prał więc bieliznę w sieni oberży, ku wielkiemu zdziwieniu kilku popijających piwo, którzy z dużej izby, gdzie siedzieli, spoglądali na niego z ciekawością.
W istocie, było to dość pocieszne widowisko.
Morok w tej chwili wszedł do sieni; spostrzegłszy żołnierza, przez kilka sekund nader bacznie wpatrywał się w niego; potem, zbliżywszy się, rzekł po francusku, żartobliwym tonem:
— Jak widać, kolego, nie macie zaufania do praczek Möckernskich?
Dagobert, nie przestając prać, zmarszczył brwi, obrócił trochę głowę, spojrzał przelotnie na Moroka, i nic nie odpowiedział.
Zdziwiony milczeniem, Morok mówił dalej:
— Nie mylę się... jesteś Francuzem, mój waleczny, zresztą świadczą o tem słowa, wykłóte na twojem ramieniu, a po wojskowej postawie zgadnąć łatwo, żeś stary żołnierz z czasów cesarstwa. Uważam przeto, żeś bohater... kończycie jednak na wrzecionie...
Dagobert milczał, ale przygryzł wąsa i z większą jeszcze szybkością mydlił bieliznę, bo twarz i słowa pogromcy zwierząt zrobiły na nim wrażenie przykszejsze, niżeli chciał pokazać. Nie zrażając się bynajmniej, Morok znowu się odezwał:
— Pewien jestem, mój waleczny, że nie jesteś ani głuchy, ani niemy; dlaczegóż więc nie chcesz odpowiadać?
Dagobert straciwszy cierpliwość, prędko odwrócił głowę, spojrzał na Moroka i rzekł grubjańskim tonem:
— Ja was nie znam! i znać nie chcę: dajcie mi pokój!
I wziął się znowu do roboty.
— Ależ zawiera się znajomość... przy kieliszku reńskiego wina pogadamy o naszych wyprawach... bo ja także widziałem wojnę, i ja... ostrzegam was i to może was uczyni trochę grzeczniejszym...
Na łysem czole Dagoberta żyły mocno nabrzmiały; w spojrzeniu i głosie upartego natręta upatrywał, że szuka zaczepki; ale jednak się wstrzymał.
Naigrawanie się było już otwartem; zuchwałość i chęć zaczepki dawały się widzieć w bezczelnem spojrzeniu Moroka. Sądząc, że z podobnym przeciwnikiem przyjść może do poważnej kłótni, Dagobert postanowił unikać jej wszelkiemi sposobami, wziął szaflik w ręce i przeszedł na drugi koniec sieni, spodziewając się tem zakończyć scenę, która na tak ciężką próbę narażała jego cierpliwość. Radość zabłysła w dzikiem oku pogromcy zwierząt. Biała obrączka otaczająca jego źrenicę, zdawało się, iż się rozszerzyła; zapuścił dwa lub trzy razy rękę swą w długą żółtawą brodę, na znak zadowolenia, potem zbliżył się powoli do żołnierza, w towarzystwie kilku ciekawych, którzy wyszli z izby gościnnej. Pomimo całej flegmy, Dagobert, zdziwiony i obrażony bezczelnem natręctwem Moroka, chciał zrazu palnąć go w łeb deską, na której prał bieliznę; lecz pomyślawszy o sierotach, pohamował się. Założywszy ręce na piersi, Morok rzekł mu suchym i pogardliwym tonem:
— Doprawdy, niegrzeczny jesteś... panie mydlarzu? Potem zwróciwszy się do widzów, mówił po niemiecku: — Powiadam temu Francuzowi z długiemi wąsami, że jest niegrzeczny... Zobaczymy, co odpowie; może wypadnie dać mu nauczkę: strzeż mię Boże, żebym miał być kłótnikiem — dodał ze skruszoną miną — ale Pan mię oświecił, Jego dziełem jestem, i przez cześć ku Niemu, winienem nakazać szacunek dla jego dzieła...
Ta mistyczna i urągliwa mowa wielce przypadła do smaku ciekawym: odgłos imienia Moroka doszedł aż do Moeckern. Spodziewali się jutro widowiska, a ten wstęp mocno ich bawił. Na tę zaczępkę przeciwnika, Dagobert nie mógł się wstrzymać od odezwania się po niemiecku:
— Rozumiem po niemiecku... mów po niemiecku, zobaczymy!
Nadeszli nowi widzowie i przyłączyli się do pierwszych; awantura stawała się coraz ciekawszą; otoczono dokoła rozmawiających, a Morok rzekł po niemiecku:
— Powiedziałem, że jesteś niegrzeczny, teraz powiem, że jesteś bezczelny grubjanin; cóż na to odpowiesz?
— Nic... rzekł Dagobert, biorąc się do drugiej sztuki bielizny.
— Nic... mówił dalej Morok — to niewiele, ja będę mniej krótkim, i powiem, że jeżeli uczciwy człowiek ofiaruje grzecznie kieliszek wina obcemu, ten obcy nie ma prawa odpowiadać po grubjańsku... albo...
— Albo? — przerwał Dagobert, nie patrząc na Moroka.
— Albo, winien mi jesteś dać satysfakcję... Powiedziałem już, że i ja znam wojnę; dziś wieczorem znajdziemy tu gdziekolwiek dwa pałasze, a jutro rano, o świcie, za murem, możemy zobaczyć jakiego koloru jest nasza krew... jeżeli ona płynie w twoich żyłach!...
To wyznanie trwożyć nieco zaczęło widzów, którzy nie spodziewali się tragicznego rozwiązania.
— Bić się? Otóż śliczna myśl — zawołał jeden... aby was obu wzięto do kozy; prawa o pojedynkach są bardzo srogie.
— Zwłaszcza kiedy rzecz idzie o biednych ludzi — odezwał się drugi. — Gdyby was przydybał z bronią w ręku burmistrz, posadziłby obu do kozy, i dwa lub trzy miesiące czekalibyście w więzieniu, nim wyrok zapadnie.
— Czyżbyście chcieli mas zaskarżyć? — zapytał Morok.
— Nie, bynajmniej! — rzekli widzowie — Pogódźcie się... dajemy wam przyjacielską radę... korzystajcie z niej, jeżeli chcecie...
— Mniejszać o więzienie, nie dbam o to! — zawołał Morok. — Niech tylko znajdę dwa pałasze... a zobaczymy, czy jutro rano ja pomyślę o tem, co zechce powiedzieć lub zrobić burmistrz?
— A cóż będziesz robił z dwoma pałaszami? — zapytał flegmatycznie Dagobert.
— Kiedy mieć będziesz jeden w ręku, a ja drugi, wtedy zobaczysz... Pan nakazuje bronić swego honoru.
Dagobert wzruszył ramionami, związał bieliznę w chustkę, otarł mydło, staranie zawinął je w ceratę, potem gwiżdżąc przez zęby ulubioną swoją piosnkę: „De Firlemont“, postąpił krokiem naprzód.
Morok zmarszczył brwi i zaczął lękać się, aby zaczepka nie skończyła się niczem. Posunął się ku Dagobertowi, stanął naprzeciw niego, jakby chcąc mu zamknąć drogę, a złożywszy ręce na piersiach, mierząc go okiem, rzekł z największą pogardą:
— Tak więc, stary żołnierz tego rozbójnika Napoleona zda się tylko na praczkę, a bić się nie chce!...
— Nie chce bić się... odpowiedział Dagobert mocnym głosem, ale okropnie bledniejąc.
Nigdy może żołnierz nie okazał sierotom, powierzonym swojej opiece, większego dowodu przywiązania i poświęcenia. Dla człowieka jego charakteru, dać się bezkarnie znieważać, i nie przyjmować wyzwania, było nadzwyczajnie wielką ofiarą.
— A więc, jesteś podły... jesteś tchórz... sam się przyznajesz...
Na te słowa Dagobert zacisnął pięści i już miał rzucić się na Moroka, gdy obezwładniła go myśl o dwojgu dzieciach, i o smutnych przeszkodach, jakie pojedynek, szczęśliwy lub nieszczęśliwy, mógłby nasunąć ich podróży.
Ale uniesienie gniewu żołnierza, lubo chwilowe, tak było znaczącem, wyraz jego surowej twarzy, bladej i oblanej potem, tak straszny, że Morok i ciekawi widzowie cofnęli się.
Głębokie milczenie panowało przez kilka sekund, a przez nagłą odmianę, życzliwość powszechna obecnych przechyliła na stronę Dagoberta. Jeden z widzów rzekł do otaczających:
— Nie, ten człowiek nie jest tchórzem...
— Nie, doprawdy — powtórzył drugi.
— Więcej mu potrzeba odwagi do odrzucenia wyzwania, niżeli do przyjęcia... Zresztą Morok niedobrze postąpił, szukając z nim kłótni; wszak to cudzoziemiec...
— I jako cudzoziemiec, gdyby się pojedynkował i został złapany, posiedziałby długi czas w więzieniu...
— A oprócz tego — dodał inny — on podróżuje z dwiema panienkami. Czyliż w takiem położeniu wypada mu bić się za lada fraszkę? Gdyby był zabity lub uwięziony, cóżby się stało z biednemi dziećmi?...
Dagobert obrócił się ku mówiącemu te słowa. Był to gruby mężczyzna, o szczerem i otwarłem obliczu; żołnierz podał mu rękę i rzekł wzruszonym głosem:
— Dziękuję ci, panie!
Niemiec uścisnął serdecznie rękę Dagoberta.
— No, panie — dodał, trzymając ciągle w swoich rękach rękę żołnierza — uczyń jednę rzecz... wypij z nami wazę ponczu, a zmusimy tego djabelskiego proroka, aby wyznał, że zanadto cię rozgniewał i abyście się stuknęli szklankami.
Pogromca zwierząt, straciwszy teraz nadzieję pożądanego rozwiązania sceny, spodziewał się bowiem, iż żołnierz przyjmie wyzwanie, z dziką pogardą patrzył na tych, którzy nie chcieli go popierać; powoli złagodziły się rysy jego twarzy, a uważając za przydatne do swych zamiarów ukrycie gniewu, zbliżył się ku żołnierzowi i rzekł dość grzecznie:
— No, posłuszny jestem tym panom, wyznaję, że zawiniłem, wasze złe przywitanie obraziło mnie, nie byłem panem siebie... powtarzam, iż zawiniłem — Pan nakazuje pokorę... Przepraszam was... rany, jakie tu widzę... na waszem ramieniu, przekonywują dostatecznie, że nie jesteście tchórzem... Raz jeszcze przepraszam.
Taki dowód umiarkowaniu i żalu zyskał poklask i pochwałę widzów.
— On was przeprasza, nie możecie zaprzeczyć, mój waleczny — rzekł jeden z widzów do Dagoberta — pójdźmy, wypijmy razem, zapraszamy was z całego serca, przyjmijcie to takiem sercem...
— Tak, przyjmijcie, prosimy was, w imieniu waszych pięknych panienek — rzekł gruby mężczyzna, chcąc tem nakłonić Dagoberta.
Ten, rozrzewniony serdeczną uprzejmością Niemca, odpowiedział:
— Dziękuję, panowie... jesteście zacni ludzie. Lecz kto przyjmuje zaprosiny do picia, musi także sam zapraszać zkolei...
— No! zgoda... ma się rozumieć... każdy po kolei... rzecz sprawiedliwa. My zapłacimy za pierwszą wazę ponczu, a wy za drugą.
— Bieda nie hańbi nikogo — rzekł Dagobert. — Otwarcie przeto powiem, że nie jestem w stanie zaprosić was po kolei; długą jeszcze drogę mamy przed sobą, i nie powinienem czynić niepożytecznego wydatku.
Żołnierz rzekł te słowa z godnością tak szczerą, ale przytem tak mocną, iż Niemcy nie śmieli wznowić zaprosin, pojmując, że człowiek o charakterze Dagoberta przyjąć ich nie może bez poniżenia się.
— No, szkoda... — rzekł gruby mężczyzna. — Chętniebym wypił razem z wami. Dobranoc, mój waleczny żołnierzu!... dobranoc... Już późno, gospodarz pod Białym Sokołem wypchnie nas za drzwi.
— Dobranoc, panowie — odpowiedział Dagobert, idąc do stajni, aby dać koniowi drugą porcję owsa.
Morok zbliżył się ku niemu i rzekł pokornym głosem:
— Przyznałem się do winy, przeprosiłem was... Nic mi nie odpowiedzieliście... czyliż jeszcze gniewacie się na mnie?
— Jeżeli kiedy spotkam się z tobą... gdy już dzieci moje potrzebować mnie nie będą — rzekł weteran głuchym i przytłumionym głosem — powiem ci dwa słowa, a te będą nie długie. — Potem obrócił się tyłem do Moroka, który powoli opuścił dziedziniec.
Oberża Pod Sokołem tworzyła równoległobok. W jednym jego końcu wznosił się główny budynek; w drugim oficyna, gdzie znajdowało się kilka tanich stancyj dla ubogich podróżnych; korytarz sklepiony prowadził stąd w pole; po obu stronach dziedzińca ciągnęły się stajnie i szopy, a nad niemi poddasza i składy.
Dagobert, wszedłszy do stajni, wziął porcję owsa przygotową dla swego konia; wsypał w kosz i potrząsnął, zbliżając się do Jowialnego.
Ku wielkiemu jego zdziwieniu, stary towarzysz drogi nie odpowiedział wesołem rżeniem na szelest owsa potrząsanego w koszu; niespokojny Dagobert zawołał przyjaznym głosem na Jowialnego; ale ten nie zwracając bynajmniej ku panu pojętnego oka i nie kopiąc przedniemi nogami z niecierpliwością, stał nieruchomy.
Coraz mocniej zdumiony żołnierz postąpił jeszcze bliżej: przy słabym blasku stajennej latarni ujrzał biedne zwierzę w stanie największej trwogi, nogi podkurczone, głowa zadarta do góry, uszy stulone, nozdrza wydęte; napinał postronek, jakby chcąc zerwać, aby móc się oddalić od przegrody, o którą opierał się żłób i drabinka na siano: obfity, zimny pot oblewał go sinawą barwą, zamiast lśniącej się i srebrzystej, sierść była najeżona; kiedy niekiedy konwulsyjny dreszcz przebiegał po nim.
— No!... no! stary Jowialny... — rzekł żołnierz, stawiając kosz na ziemi, aby pogładzić konia — jesteś więc, jak twój pan... boisz się? — dodał z goryczą, wspomniawszy na obrazę, jaką musiał znieść dla dobra sierot. — Boisz się... ty, który przecież nie jesteś tchórzem...
Bez względu na pieszczoty i głos pana, koń ciągle okazywał przestrach; mniej wszakże napinał postronek, posunął nozdrza ku ręce Dagoberta z wahaniem, i wąchając głośno, jakby powątpiewał, czy to on.
— Nie poznajesz mnie więc! — zawołał Dagobert — dziać się tu musi coś nadzwyczajnego!
I poglądał wkoło siebie z niepokojem. Stajnia była obszerna, ciemna, ledwie oświecona przez latarnię wiszącą u pułapu, zasnutego pajęczyna; w drugim końcu, oddzielone od Jowialnego tylko kilkoma przęsłami, stały trzy karę konie pogromcy zwierząt... o tyle spokojne, o ile Jowialny był drżący i przelękniony.
Dagobert, uderzony tak osobliwą sprzecznością, której rozwiązanie wkrótce miał znaleźć, pogłaskał swego konia, ten uspokoiwszy się powoli obecnością pana, polizał mu rące, oparł głowę swoją koło niego, zarżał zcicha i okazywał mu jak zwykle tysiączne dowody przywiązania.
— Dobrze dobrze... Takim lubię cię widzieć, mój stary Jowialny — rzekł Dagobert, biorąc koszyk i wsypując owies do żłobu. No, jedz... dobrego apetytu, długą mamy drogę przed sobą w dniu jutrzejszym. A nadewszystko nie lękaj się niewiadomo czego... Gdyby twój towarzysz, Ponury, tu się znajdował... byłbyś spokojniejszy... ale on tam na górze z dziećmi; to ich stróż w mojej nieobecności... No, jedz-że... a nie przypatruj się mnie. — Ale koń poruszywszy owies końcem ust, jakby przez posłuszeństwo dla pana, nie dotknął się więcej i zaczął przygryzać rękaw płaszcza Dagoberta.
— Ach! mój biedny Jowialny... Co się stało tobie, co zwykle spożywasz owies tak ochoczo... teraz go nie tykasz... Pierwszy to raz jemu się zdarza od czasu naszego wyjazdu — rzekł sam do siebie żołnierz, mocno niespokojny, bo pomyślny koniec podróży zależał po większej części od czerstwości i zdrowia konia.
Ryk okropny i tak bliski, iż zdawało się, że powstał w samej stajni, do tego stopnia przeraził Jowialnego, iż, zerwawszy nagle postronek, przeskoczył poręcz zagradzającą jego miejsce, i przez otwartą bramę uciekł na dziedziniec.
Dagobert nie mógł wstrzymać się od drgnięcia na ów ryk niespodziewany, potężny, dziki, który mu wytłumaczył przyczynę strachu konia.
Sąsiednia stajnia, zajęta przez wędrowną menażerję pogromcy zwierząt, oddzielona była forsztowaniem, o które żłób opierał się; trzy konie Moroka, przywykłe do owych ryków, stały spokojnie.
— Dobrze, dobrze — rzekł żołnierz, ochłonąwszy z obawy — teraz rozumiem; bez wątpienia, Jowialny usłyszał podobny ryk, poczuł zwierzęta tego bezczelnego hultaja; czegóż więcej trzeba, żeby się przestraszył — dodał żołnierz, wybierając starannie owies ze żłoba: — w drugiej stajni, a pewno znajdzie się tu jaka, nie zostawi swego obroku, i będziemy mogli wybrać się w drogę jutro bardzo rano.
Strwożony koń, wybiegłszy i pohasawszy na dziedzińcu, wrócił na głos żołnierza, i ten bez trudności wziął go za uzdę; stajenny, którego Dagobert zapytał, czy nie ma innej próżnej stajni, pokazał mu taką, gdzie tylko jeden koń mógł się pomieścić. Jowialny wygodnie tu stanął; uwolniwszy się od strasznego sąsiedztwa, uspokoił się, wesoło nawet bawił się kosztem płaszcza Dagoberta, który z powodu tych żarcików mógł dzisiejszego jeszcze wieczora, popisać się z talentem do krawiecczyzny; lecz podziwiał jedynie szybkość, z jaką koń jego pożywał obrok. Zupełnie przeto spokojny zamknął drzwi od stajni, prędko zjadł wieczerzę, aby udać się do sierot, które już tak dawno zostawił same, co go mocno martwiło.