Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część druga/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
— Pani Franciszka Baudoin? — zapytał komisarz.
— Jestem... panie — rzekła Franciszka.
A zwracając się do Garbuski bladej, drżącej, wyciągnęła ku niej prawie z płaczem rękę i dodała:
— Ach! biedne dziecko!... przebacz... przebacz... to za nas tyle ucierpiałaś...
— Mój panie — rzekł surowo komisarz do agenta policyjnego — popełniłeś błąd nie do darowania... zdam o tem raport do władzy wyższej... idź precz!
A zwracając się do Garbuski:
— Ubolewam nad tem, coś ucierpiała bez żadnej winy...
Chciał wyjść, lecz Dagobert rzekł doń:
— Panie komisarzu, racz mnie wysłuchać... mam uczynić panu zeznanie...
— Słucham pana, jako urzędnik.
— Przybyłem tu od dwóch dni i przyprowadziłem z obcych krajów dwie młode panienki, które mi powierzyła ich matka... żona marszałka Simon...
— Marszałka, księcia de Ligny? — rzekł bardzo zdziwiony komisarz.
— Tak... wczoraj... zostawiłem je tu... otóż wypadła mi konieczna potrzeba wyjechania w nagłym interesie... Dziś rano, podczas mej chwilowej nieobecności, panienki znikły... i prawie pewien jestem, kto jest tego sprawcą...
— Panie — rzekł komisarz — zeznanie pańskie jest nader ważne... porwanie niepełnoletnich... to sprawa kryminalna. Chciej się pan zastanowić, zanim wniesiesz skargę... Przyjąwszy skargę, zniewolony będę przedstawić rzecz tę pod rozpoznanie sądu.
— Tego właśnie pragnę...
— Pojmuję, panie, ale powtarzam... gdybyś pomylił się, wynikłyby stąd dla pana bardzo złe skutki...
— Mój mężu, słyszysz? — odezwała się Franciszka. — błagam cię... więcej ani słowa...
Lecz żołnierz przekonany, że jedynie obcy wpływ na Franciszkę mógł ją zmusić do milczenia, rzekł:
— Oskarżam spowiednika mej żony, że jest sprawcą lub wspólnikiem porwania córek marszałka Simon.
Komisarz, słuchający Dagoberta z głębokiem zadziwieniem, rzekł surowo:
— Być może niesprawiedliwie obwiniasz człowieka nacechowanego świętobliwością... w pańskim wieku... lekkomyślność byłaby nie do darowania...
— Na Boga żywego! — odparł niecierpliwie Dagobert — w moim wieku ma się rozsądek; rzecz się przedstawia tak: Żona moja jest najlepszą, najszanowniejszą istotą... ale od dwudziestu lat patrzy tylko oczami księdza. Ubóstwia syna, mnie także kocha; ale nad nas... przekłada spowiednika...
— Panie, te szczegóły o domowem pożyciu...
— Są niezbędne... przekonasz się pan... powracam — niema panienek; pytam żonę, gdzie są?... ona pada na kolana, szlochając, i mówi mi: Zrób ze mną co chcesz... a nie pytaj mnie. Nic nie mogę powiedzieć... Otóż ja tak utrzymuję: żona moja nie ma w tem żadnego interesu, aby nikły te dzieci; ona ślepo jest posłuszna księdzu...
Komisarz przystąpił do Franciszki:
— Pani... słyszałaś zeznanie swego męża?
— Tak, panie.
— Cóż powiesz na usprawiedliwienie?
— Ależ panie, co pan czynisz? — zawołał Dagobert — ja nie żonę obwiniam... ja obwiniam księdza Dubois.
— Panie... udałeś się do mnie z zeznaniem, powinienem więc użyć wszelkich środków prawnych dla wykrycia prawdy... Powtarzam — dodał komisarz, zwracając się do Franciszki — co pani powiesz na usprawiedliwienie?
— Niestety, nic, panie.
— A cóż, panie — zawołał Dagobert — czy nie słusznie twierdziłem? Skoro dobra kobieta, jak ona, zawsze rozsądna, pełna poświęcenia i przywiązania, skoro ona tak mówi... Powtarzam jeszcze raz panu, że to sprawka księdza.
Komisarz, nie mogąc powściągnąć pewnego wzruszenia, rzekł do Franciszki:
— Cała ta sprawa jest tak ważną, iż zmuszony będę natychmiast zawiadomić o tem prokuratora królewskiego; przyznajesz pani, że dwie panienki były ci powierzone, a nie chcesz wyjawić, gdzie są... Jeżeli nie zechcesz dać objaśnienia... z wielkim żalem, zmuszony będę aresztować panią...
— Mnie!... — zawołała Franciszka przerażona.
— Ją! — wykrzyknął Dagobert — nigdy... Raz jeszcze powtarzam, że nie ją oskarżam, lecz księdza Dubois... Moją biedną żonę... aresztować!
I pobiegł do niej, jakgdyby chciał ją zasłonić.
— Zapóźno, mój panie — rzekł stanowczo komisarz.
— A ja oświadczam panu, że moja żona stąd nie wyjdzie! — zawołał porywczo Dagobert:
— Panie Baudoin — z zimną krwią odrzekł komisarz — pojmuję żal pański; ale dla dobra samej sprawy, usilnie proszę pana... nie opieraj się temu, do czego za dziesięć minut siłą byłbyś zmuszony.
— Mój mężu, daj spokój! nie troszcz się o mnie — rzekła udręczona kobieta z anielską rezygnacją. — Pan Bóg chce mnie doświadczyć, jestem niegodną Jego sługą...
— Panie komisarzu — próbował perswadować Dagobert — widzisz pan, że moja żona nie jest przytomną...
— Niema żadnej poszlaki przeciw osobie, którą pan oskarżasz, i którą nawet sam jej charakter broni. Pozwól mi zabrać żonę... Przykro mi — dodał komisarz z wyrazem współczucia — że muszę dopełnić tego obowiązku... w chwili, gdy przytrzymanie pańskiego syna...
— Co mówi pan komisarz?... mego syna...
— Jakto!... nie wiedziałeś pan!...
— Mój syn!... mój Agrykola aresztowany!
— Aresztowany w sprawie politycznej... zresztą sprawa małej wagi — uspokajał komisarz.
— A! tego za wiele... wszystko się naraz zwala na mnie!... — biadał żołnierz, padając na krzesło. I twarz rękami zakrył...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dagobert, odmówiwszy świadczenia przeciw żonie, nie chciał iść do prokuratora;
siedział przy stole, wsparłszy głowę na dłoniach; znękany tylu wstrząśnieniami, zawołał:
— Wczoraj... miałem przy sobie żonę... syna... dwie ukochane sieroty... a teraz... sam jeden... sam jeden pozostałem!...
Głos łagodny i smętny odezwał się za nim lękliwie:
— Panie Dagobercie... ja tu jestem... jeśli pozwolisz, ja będę ci służyć... pozostanę przy tobie...
Był to głos Garbuski.