Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część druga/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwie sieroty oddaliły się od żony Dagoberta, kiedy ta, uklęknąwszy, gorąco zaczęła się modlić; łzy, długo wstrzymywane, obficie popłynęły.
Po chwili drzwi się otworzyły.
Wszedł Dagobert.
Twarz żołnierza była surowa, smutna.
— Biedne dziewczynisko... Widziałem ją, ale w jakim stanie!... aż serce się krajało, upomniałem się o nią, prosiłem, ale powiedziano mi: Najpierw musi być u pana komisarza dla...
Potem rzuciwszy zdziwiony wzrok po izbie:
— A toż co... gdzie są dzieci?...
Franciszkę zimny dreszcz przebiegł.
— Jakżeś ty zbladła! Co ci jest... czyś słaba?
I Dagobert wziął z czułością Franciszkę za rękę.
Wzruszona całowała męża w rękę.
Żołnierz coraz niespokojniejszy, czując gorące łzy, padające na rękę, zawołał:
— Płaczesz... nie odpowiadasz mi... powiedz mi przecie... czego się martwisz, moja biedna żono. Uspokój się, ty znasz mnie; przy mym surowym głosie, jednak w gruncie rzeczy dobrym jestem człowiekiem. Więc to dzieci prosiły cię, abyś im pozwoliła przejść się trochę z Ponurym?...
— Nie... mój kochamy... ja...
— Jakto nie?... Gdzież się więc podziały? — kiedy wrócą?
— Nie wiem... — odrzekła stłumionym głosem.
— Nie wiesz! Cóż to jest! — krzyknął Dagobert, tupnąwszy nogą — mów przecie...
Postanowiła znieść cały ciężar gniewu swego męża, jak pokorna ofiara, ale wierna obietnicy, którą przed Bogiem zaprzysięgła swemu spowiednikowi.
— Zrób ze mną, co chcesz... a nie pytaj mnie, co się stało z dziećmi... bo nie mogłabym odpowiedzieć ci...
Gdyby piorun padł pod nogi żołnierza, nie wywarłby na nim gwałtowniejszego wstrząśnienia, niż to wyznanie. Gwałtownie skoczył, pochwycił żonę za ramiona i podniósłszy jak piórko, postawił na nogi przed sobą:
— Gdzie są dzieci?...
— Daruj!... wyszeptała omdlałym głosem.
— Gdzie dzieci?! — powtórzył Dagobert, wstrząsając silnemi rękoma to wątłe, biedne ciało.
— Zabij mnie., lub przebacz mi... rób co chcesz... ja nie mogę ci odpowiedzieć — odrzekła nieszczęśliwa.
— Nieszczęsna!... — zawołał żołnierz.
Podniósł żonę, jakgdyby chciał ją rzucić i zdruzgotać o podłogę... Lecz po tym zapędzie mimowolnego szału, puścił...
Osłabiona upadła na kolana; słabe poruszanie ust wskazywało, że się modli...
Dagobert jakby na chwilę postradał zmysły; nie mógł zebrać myśli. Jego żona, ów anioł dobroci, wiedząc, czem są dla niego córki marszałka Simon, powiedziała mu:
— Nie pytaj o ich los, nie mogę odpowiedzieć.
Odzyskawszy nieco spokoju, wziął krzesło, podał drugie żonie, ciągle klęczącej:
— Usiądź.
Posłuszna usiadła przy nim.
— Słuchaj mnie, moja żono. Pojmujesz dobrze... że tak się rzeczy skończyć nie mogą... wiesz... że ja cię bić nie będę... Ale wreszcie... ja muszę wiedzieć, gdzie są te dzieci... ich matka powierzyła mi je... ja nie poto je aż z tak daleka przyprowadziłem tutaj... abyś mi dziś powiedziała: „Nie pytaj... ja nie mogę ci powiedzieć, com z niemi zrobiła!...“ Przypuść, że marszałek Simon przybywa w tej chwili i mówi do mnie: „Dagobercie, gdzie są moje dzieci?!“ Cóż mu odpowiem?... słucham... spokojny jestem...
— Oskarż mnie przed nim... ja zniosę wszystko... powiem wszystko.
— Cóż powiesz?
— Na nieszczęście nie będę mogła powiedzieć więcej... ani jemu... ani tobie... nie... choćbym miała umrzeć, nie.
Dagobert podskoczył na krześle.
Franciszka, łzami zalana, wlepiła oczy w krucyfiks.
Dagobert rzekł:
— Czy je kto uprowadził?
— Na rany Chrystusa!... mój mężu, na co mnie pytasz?... kiedy ja ci nic odpowiedzieć nie mogę.
— Czy powrócą tu?
— Nie wiem.
Dagobert zerwał się; już, już zbraknąć mu miało cierpliwości.
Przeszedł się znowu po izbie i znowu usiadł.
— Posłuchaj mnie uważnie — wyrzekł żołnierz wzruszonym głosem: — Jeśli te dzieci nie zostaną mi zwrócone w wilję 13 lutego, a widzisz, że czas nagli... uczynisz ze mnie względem córek marszałka Simon człowieka, co je okradł, złupił, rozumiesz to, okradł — rzekł żołnierz głęboko zmienionym głosem; potem z wyrazem udręczenia, które rozdzierało serce Franciszki, dodał: — A przecież ja zrobiłem wszystko, co tylko zrobić może człowiek uczciwy... Ty nie wiesz pewno, co ja w drodze wycierpiałem... ile przebyłem trosk, trudów, ile wycierpiałem, aby dopełnić przyjętego obowiązku... i gdy sądziłem, że w nagrodę za to wszystko będę mógł powiedzieć ich ojcu: „Marszałku, masz swoje dzieci“.
Tu żołnierz zamilkł... zapłakał.
Na widok łez, wolno spływających na siwe wąsy Dagoberta, Franciszka rzekła tylko tkliwym głosem:
— Czyż można obwiniać cię o okradzenie dzieci?
— Więc dowiedz się — odrzekł Dagobert, — że tu idzie dla nich o majątek bardzo wielki... i że jeżeli nie stawią się w dniu 13 lutego... tu... w Paryżu, przy ulicy Ś-go Franciszka... wszystko zginie... i to z mojej winy... Bo ja odpowiadam za to, co ty zrobiłaś!
— Na 13 lutego... przy ulicy Ś-go Franciszka — rzekła, patrząc na męża ze zdziwieniem — to tak jak Gabryel...
— Co mówisz... Gabryel?
— Kiedym go znalazła... biedny sierota... miał na szyi medaljon... bronzowy...
— Medaljon bronzowy — zawołał zdumiony żołnierz — z napisem: w Paryżu bądźcie na 13 Lutego 1832, na ulicy Ś-go Franciszka.
— Tak jest... Skąd ty wiesz?
— Gabryel także! — mówił sam do siebie żołnierz; potem żywo dodał: — A czy Gabryel wie, że na nim był ten medaljon?
— Mówiłam mu o tem dawniej, miał w kieszeni, gdym go wzięła do siebie, pugilares, pełen papierów, zapisanych obcym językiem; oddałam go księdzu Dubois, memu spowiednikowi, do przejrzenia. Powiedział mi potem, że te papiery są małej wagi; później, po niejakim czasie, gdy pewien miłosierny jegomość, nazwiskiem Rodin, podjął się wychowania Gabryela i umieszczenia go w seminarjum, ksiądz Dubois oddał te papiery i ten medaljon panu Rodin; potem już nic o nich nie słyszałam.
Gdy Franciszka wspomniała o swym spowiedniku, promień światła ogarnął nagle umysł żołnierza, chociaż daleki był odgadnięcia intryg, knowanych oddawna względem Gabryela i sierot; rzekł surowo do żony, wpatrując się w jej oczy:
— Ty działasz nie według własnej woli?
— Co przez to rozumiesz, mężu?
— Powiadam ci, że to sprawka twojego księdza! — odrzekł Dagobert. — Dowiem ja się, gdzie on mieszka... i niech we mnie piorun trzaśnie!... potrafię po swojemu zmusić go do gadania!
— Boże! — zawołała Franciszka, — księdza!...
— Ksiądz, który mi cały dom przewraca!... Knują się tu jakieś niegodziwości, do których ty należysz, nic nie wiedząc o tem, nieszczęsna...
— Mój mężu — rzekła Franciszka łagodnym głosem; — ksiądz Dubois jest czcigodnym starcem.
— To mnie nic nie obchodzi!...
— Boże!... dokąd ty idziesz?...
— Idę do twego parafjalnego kościoła... Spytam, gdzie mieszka ksiądz Dubois...
— Mój mężu... błagam cię!
Dagobert wyrwał się jej z rąk i już miał wyjść, gdy wtem drzwi się otworzyły.
Wszedł komisarz policji, a za nim Garbuska i agent policyjny, niosąc zawiniątko, odebrane młodej szwaczce.
— Komisarz! — zawołał Dagobert, — ha! tem lepiej, nie mogłeś pan przyjść w lepszą porę.