Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom II/Część druga/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
KLASZTOR.

Wyjaśniamy zjawienie się Dagoberta.
Na twarzy jego malowało się tyle uczciwości, że dyrektor biura dyliżansów chętnie poprzestał na jego zapewnieniu, że należność uiści. Za powrotem posłańca, gdy dowiedział się, że pieniądze niebawem nadeślą, Dagobert, nie mając wątpliwości, że dotrzyma słowa, podziękował dyrektorowi i pośpieszył do domu. Łatwo więc sobie wystawić zdziwienie pani Grivois, gdy wszedłszy do izby, ujrzała Dagoberta, którego łatwo poznała. Nie mniejsze było zakłopotanie Franciszki, gdy spostrzegła panią Grivois. Łatwo domyśliła się, że przybyła jest tą, która miała dostawić dziewczęta do klasztoru.
Gdy weszła powiernica księżnej Saint-Dizier, Dagobert powstał i wzrokiem zdawał się pytać żonę, co znaczy ta wizyta.
Była to chwila krytyczna, stanowcza; lecz pierwsza pokojówka księżny Saint-Dizier nie darmo wychowała się w szkole swej pani; w jednej chwili przybrała rolę, a obracając na swą korzyść pośpiech z jakim, po nikczemnej denuncjacji Garbuski, wgramoliła się na czwarte piętro, odezwała się:
— W tej chwili byłam świadkiem przykrego wypadku...
— Na Boga! co się stało? — zapytała Franciszka drżącym głosem, bojąc się ciągle jakiej nieroztropności ze strony pani Grivois..
— Byłam tu niedawno, chcąc pomówić z panią w ważnym interesie... kiedym na panią czekała, ułomna, młoda dziewczyna, zabrała różne przedmioty w zawiniątko... widżąc, że pani nie wracasz, postanowiłam zajść tu w sąsiedztwie na moment... ale, gdym przybyła na ulicę Saint-Merry... ach! pani!... Spostrzegłszy zbiegowisko... wypytuję i... powiadają mi, że sierżant miejski aresztował dziewczynę, jako złodziejkę.
— Wielki Boże! — zawołała Franciszka.
— Cóż to było za zawiniątko? — zapytał żywo Dagobert.
— Nie mając w domu ani szeląga... prosiłam biedną Garbuskę, aby natychmiast zaniosła do lombardu różne przedmioty.
— A na nią padło podejrzenie, że je ukradła! — zawołał Dagobert — ona... najuczciwsza dziewczyna w świecie; to okropne!...
— Ona nie zniesie tego wstydu, — podchwyciła Franciszka.
— Co za nieszczęście!... — utyskiwała Blanka, patrząc łzawem okiem na siostrę.
— Nie mogąc jej w niczem pomóc — mówiła dalej pani Grivois — pośpieszyłam tu, aby zawiadomić państwa o tym przykrym wypadku, który zresztą da się naprawić...
Na te słowa Dagobert schwycił czapkę, a zwracając się do pani Grivois, rzekł porywczym tonem:
— Czy wiesz pani, gdzie jest ta biedna dziewczyna?
— Nie wiem, panie, ale jeżeli pan zechce zaraz się pofatygować... będziesz mógł dowiedzieć się...
— Co mi tam pani prawisz o fatydze?... Biedna dziewczyna, przytrzymana jako złodziejka... Pójdę do komisarza policji naszego cyrkułu, muszę ją znaleźć.
Wyszedł spiesznie. Franciszka, uspokojona o los Garbuski, dziękowała Bogu, że oddalił jej męża, którego obecność w tej chwili strasznego nabawiła ją kłopotu.
Pani Grivois zostawiła mopsa w dorożce i sama przyszła na górę, bo każda chwila droga była dla niej; rzucając badawczy wzrok na Franciszkę, gdy jej podawała list od księcia Dubois, rzekła, kładąc nacisk na każde słowo:
— Z listu tego wyczytasz pani, jaki jest cel mych odwiedzin.
Róża i Blanka spojrzały na siebie zdziwione.
Franciszka wzięła list ze drżeniem; w swej szczerości, nie wiedziała, jak powiedzieć dziewczętom, aby się udały z tą panią.
Pani Grivois odgadła ten kłopot, a zwracając się do sierot, rzekła:
— Kochane panienki! jakże się ucieszy wasza krewna, gdy was zobaczy!
— Nasza krewna? — odezwała się Blanka, coraz bardziej zdziwiona.
— Ależ tak; dowiedziała się o waszem tu przybyciu; że jednak po długiej chorobie jeszcze nie wychodzi i sama tu przybyć nie może, zobowiązała mnie, abym się tu udała i panienki do niej zaprowadziła... Nie będzie mogła dziś jeszcze zatrzymać panienek u siebie, za godzinę tu powrócicie; lecz jutro lub pojutrze przybędzie tu dla porozumienia się z panią Franciszką i jej mężem, co do zatrzymania panienek u siebie... gdyż przykroby jej było, gdybyście panie miały być ciężarem dla osób, które okazały dla was tyle życzliwości.
Ostatnie wyrazy pani Grivois sprawiły pożądane wrażenie na dziewczętach, usunęły ich obawę, aby nadal nie być ciężarem dla rodziny Dagoberta. Pani Grivois mówiła tylko o wizycie, godzinę trwać mającej. Żadnego więc nie miały podejrzenia i Róża rzekła do Franciszki:
— Wszak możemy odwiedzić naszą krewną, nie czekając powrotu Dagoberta.
— Bezwątpienia — odrzekła Franciszka.
— A więc pożegnajcie się panienki z panią Baudoin i chodźmy — dodała pani Grivois niespokojnie, obawiała się bowiem, aby lada chwila nie powrócił Dagobert.
Róża i Blanka ucałowały Franciszkę, która, ściskając w swem objęciu te miłe i dobre dziewczęta, zdradziecko wydawane, ledwo mogła powstrzymać łzy, choć wewnętrznie głęboko była przekonana, że czyni to dla ich zbawienia.
Siostry, trzymając się za ręce, wyszły za panią Grivois, nie wiedząc o tem że Ponury szedł za niemi, gdyż w nieobecności Dagoberta to zmyślne zwierzę nigdy ich nie opuszczało.
W kilka chwil pani Grivois z sierotami stanęły przy dorożce.
— O! pani, bez urazy — rzekł woźnica, otwierając drzwiczki — ten pani mops wcale nie jest łaskawy, odkąd go pani wsadziła do powozu, wyje, jak opętany, a taki zły, iż zdaje się, że wszystkich chciałby pożreć.
Istotnie, mops, niecierpiący samotności, cały czas skowyczał, jakby go kto ze skóry obdzierał.
— Cicho, Monsieur, już jestem — rzekła pani Grivois.
Róża i Blanka wsiadły do powozu.
Pani Grivois, zanim wsiadła, cichym głosem wskazała stangretowi drogę do klasztoru Panny Marji, wtem mops wściekle zaczął ujadać.
Przyczyna tego gniewu była bardzo naturalna: Ponury, dotąd nie spostrzeżony, jednym susem wskoczył do dorożki.
Mops, rozjątrzony tą śmiałością, uniesiony gniewem, skoczył na pysk Ponurego i tak go ukąsił, iż ten, rozzłoszczony, złapał go za kark i udusił jednem ściśnieniem potężnej paszczy...
Zanim przestraszone dziewczęta zdołały parę razy zawołać: Ponury!... już było po wszystkiem.
— Ach, mój Boże! — rzekła pani Grivois — znowu to potworne psisko... On mi skaleczy mego mopsa... Wypędźcie go panie... nie można go brać ze sobą...
Nie wiedziała jeszcze, jakiej zbrodni dopuścił się Ponury, bo Monsieur leżał już martwy pod ławką w dorożce; dziewczęta zawołały rozkazująco:
— Ponury, idź precz! idź precz!...
Wierne zwierzę wahało się zrazu, czy usłuchać. Smętny i błagający spojrzał na sieroty łagodnem okiem, jakgdyby im przyganiał, że go wypędzają, jego, jedynego teraz ich obrońcę. Lecz za nowym surowym rozkazem Blanki, Ponury wyskoczył powoli z dorożki.
Woźnica wgramolił się na kozioł, żywo ruszył z miejsca, kiedy tymczasem pani Grivois przez ostrożność zapuściła firanki w powozie.
Tak się zabezpieczywszy, mogła zająć się swym mopsem, którego kochała czułą miłością, jaką ludzie złej natury okazują częstokroć zwierzętom, odmawiając jej człowiekowi; przywiązana była namiętnie do złośliwego psa, może właśnie dla podobieństwa przymiotów; przywiązanie to trwało już od sześciu lat.
Gdy dowiedziała się o śmierci swego pieska, okrutne skutki jej rozpaczy, jej wściekłości miały uczuć biedne sieroty.
Dorożka toczyła się szybko już od kilku chwil, gdy pani Grivois zawołała mopsa.
Monsieur miał ważny powód, aby się nie odezwać.
— Nuże! złośniku... — rzekła łaskawie pani Grivois. — nie moja w tem wina, że ten wielki pies wpakował się do dorożki, chodź tu zaraz, pocałuj swoją panią.
Też same uporczywe milczenie mopsa.
Pani Grivois bardziej zdziwiona, aniżeli zaniepokojona schyliła się, chcąc go wyjąć z pod ławki, lecz jakież było jej przerażenie, gdy położywszy go na kolanach, spostrzegła, że się nie rusza!
— Apopleksja!... — krzyknęła — biedny zanadto się obiadł... tego się właśnie obawiałam.
Wtem z rozpaczą spostrzegła pięć czy sześć głębokich ran po silnych kłach, i to już wskazało jej niewątpliwą przyczynę tragicznej śmierci mopsa.
I rzewnie zaczęła płakać.
Łzy złych ludzi są złowrogie... i pani Grivois, uległszy na chwilę rozczuleniu, zapałała gniewem i głęboką nienawiścią do biednych sierot, mimowolnej przyczyny śmierci jej pieska; nienawiść ta odmalowała się żywo na jej twarzy.
— A, to wasz pies zadusił go...
— Wybacz pani... nie nasza w tem wina — odparła Róża.
— Pani piesek najpierw zaczął kąsać Ponurego — dodała nieśmiało Blanka.
Pani Grivois, widząc przerażenie, malujące się na twarzach sierot, powściągnęła uniesienie. Pojęła, jakie niebezpieczne skutki mógł pociągnąć za sobą jej niewczesny gniew; rękami sobie twarz zasłoniwszy głęboko westchnęła i niby zaczęła płakać.
— Biedna pani!... płacze — rzekła zcicha Róża.
— Tak, niestety! — odpowiedziała Blanka — i my także płakaliśmy, gdy zginął stary Jowialny...
Pani Grivois podniosła głowę:
— Darujcie mi, panie... nie mogłam wstrzymać się od gniewu, a raczej od gwałtownego żalu w pierwszem uniesieniu... tak byłam przywiązana do biednej psiny...
— Ubolewam nad stratą pani — odrzekła Róża.
— Dopiero co mówiłam do siostry — dodała Blanka, — iż i my miałyśmy starego konia, który nas przydźwigał z Azji i którego również opłakiwałyśmy.
— Wreszcie, moje kochane panny, nie myślmy już o tem... jam temu winna... nie powinnam była brać go z sobą... Dlatego odwołuję się do waszej, panie, tkliwości, abyście mi przebaczyły moje uniesienie.
— My, pani, już nie myślimy o tem... tylko przykro nam, że widzimy panią tak zmartwioną...
— To przeminie, moje kochane panienki... a widok radości, jakiej dozna wasza krewna, gdy was zobaczy, dopomoże mi do uspokojenia się. Jesteście tak miłe!... a przytem tak do siebie podobne.
— To rzecz bardzo naturalna — rzekła Róża — od urodzenia nigdyśmy się nie rozłączały, ani w dzień, ani w nocy... I jakże charaktery nasze nie mają być do siebie podobne?
— Czy być może... nie rozłączałyście się ani na chwilę?
— Nigdy, pani.
I siostry ścisnęły się za ręce.
— A więc, mój Boże! jakżebyście były nieszczęśliwe, gdyby wam przyszło rozłączyć się!
— O! pani, to niepodobna — rzekła z uśmiechem Blanka.
— Jakto?... niepodobna?
— Któżby był tak okrutny, żeby nas rozłączał?
— Bezwątpienia, kochane panienki, musiałby to być człowiek bardzo zły.
— Ach, pani — rzekła Blanka z uśmiechem — nawet bardzo złośliwi ludzie... nie mogliby rozłączyć nas. Trzy miesiące temu byłyśmy aresztowane. Nadzorca więzienia wydawał się człowiekiem bardzo nieczułym, rzekł jednak: chyba pragnąłby śmierci ich ten, coby je chciał rozłączyć... Pozostałyśmy więc razem i byłyśmy tak szczęśliwe, jak być można w więzieniu.
Dorożka zatrzymała się.
— Aha! jużeśmy przybyły — odezwała się pani Grivois.
Brama otworzyła się, a dorożka wtoczyła się po piasku na dziedziniec.
Pani Grivois podniosła firanki, widać było obszerny dziedziniec, ogrodzony wysokim murem.
Dalej widniał szczyt i front wysokiego budynku z ciosowego kamienia.
Blanka też rzekła do pani Grivois:
— Co za piękny dom!
— To jeszcze nic w porównaniu z tem, co panienki wewnątrz zobaczycie — odpowiedziała pani Grivois.
Woźnica otworzył drzwiczki; jakiż gniew ogarnął panią Grivois i jak się zadziwiły dziewczęta, gdy ujrzały Ponurego.
— Jakto! — zawołała pani Grivois, — to szkaradne psisko przybiegło aż tu za nami.
— Przeciwnie, dzielny to pies, — odpowiedział woźnica — ani na krok nie pozostał za mymi końmi...
Pani zduszonego Monsieura, podrażniona niewczesnemi pochwałami dla swego wroga, podeszła do małego przedsionka i zadzwoniła.
Kobieta w sukni zakonnej wyszła i ukłoniła się jej nisko.
— Przywiozłam dwie panienki; ksiądz d‘Aigrigny i księżna polecili, aby je zaraz rozłączyć i zamknąć w oddzielnych celach... surowych., rozumiesz mnie, siostro, w celach surowych, o chlebie i wodzie, jako zatwardziałe grzeszniczki — rzekła cicho pani Grivois.
— Zamelduję o tem wielebnej matce i tak się zrobi — rzekła, kłaniając się, furtjanka.
— Proszę ze mną, kochane panienki — rzekła pani Grivois do dziewcząt, które ukradkiem pieściły się z Ponurym — zaprowadzą was do waszej krewnej, a ja po was wrócę za pół godziny.
A zwracając się do dorożkarza, dodała:
— Woźnico, zatrzymaj tego psa.
Furtjanka, w połowie ukryta, stała za drzwiami.
Dlatego dziewczęta dopiero wtedy dostrzegły, że ich przewodniczka ma na sobie suknię zakonną, gdy przeprowadziła je przez próg, którego drzwi zaraz się za niemi zamknęły.
Ponury pobiegł do drzwi.
Pani Grivois rzekła do odźwiernego u zewnętrznej bramy:
— Dam ci dziesięć franków, Mikołaju, jeżeli tu zaraz zabijesz tego psa...
— Djabła tam, pani, zabić takiego ogromnego psa to nie tak łatwo.
— Dam ci dwadzieścia franków...
— Trzebaby fuzji, a ja mam tylko drąg...
— To dosyć...
Mikołaj poszedł po swoją żelazną pałkę.
— O gdybym ja miała tyle siły!... — pomyślała pani Grivois.
Odźwierny wrócił ze swym orężem i zdradziecko podchodził do Ponurego, trzymając pałkę za sobą ukrytą.
Ponury, zgadując złośliwe zamiary odźwiernego jednym skokiem umknął i stanął w przyzwoitej odległości.
— Zwąchał szelma — rzekł Mikołaj — nie dowierza.
— Niezdara z ciebie — rzekła pani Grivois zaperzona; — przynajmniej wypędź go stąd...
Ponury, ścigany, opuścił dziedziniec; lecz tam, na neutralnym gruncie, pomimo groźby Mikołaja, oddalił się od bramy o tyle tylko, ile potrzeba było dla uchronienia się przed jego pałką.
Z właściwą swej rasie zmyślnością, oczekiwał na dwie sieroty.
Tak więc Róża i Blanka zamknięte zostały w klasztorze, który przytykał do domu zdrowia, gdzie zamknięta była Adrjanna de Cardoville.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.