Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część druga/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
PRZESTROGA.

Adrjanna de Cardoville ściślej jeszcze była zamknięta w domu doktora Baleinier od czasu, jak Agrykola z Dagobertem w nocy dom ten i klasztor naszedłszy, chcieli ją uwolnić; wówczas żołnierz, dość ciężko raniony, tylko dzięki poświęceniu młodego kowala i nieustraszonej odwadze Ponurego zdołał wydostać się małą furtką ogrodową i wspólnie z synem uciec przyległemi bulwarami.
Była godzina czwarta popołudniu; Adrjanna od dwóch dni przeprowadzona była do izby na drugiem piętrze w domu zdrowia.
Młoda dziewczyna, od czasu widzenia się z Garbuską, z dnia na dzień spodziewała się, że za staraniem swych przyjaciół zostanie uwolnioną; lecz bardzo była niespokojna i martwiła się o Agrykolę i Dagoberta, nie wiedząc, jaki był koniec ich wyprawy.
Te nowe zdarzenia bardziej jeszcze jątrzyły gniew panny de Cardoville na księżnę Saint-Dizier, księdza d’Aigrigny i ich wspólników.
Lekka bladość na pięknej twarzy panny de Cardoville, jej żywe, a teraz nieco zmęczone oczy, świadczyły o nowych zmartwieniach; siedząc przed małym stolikiem i oparłszy czoło na dłoni, czytała książkę.
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł doktór Baleinier. Doktór, jezuita, uległe i do wszystkiego gotowe narzędzie zgromadzenia, jak powiedzieliśmy, posiadał tylko połowę tajemnic księdza d’Aigrigny i księżnej Saint-Dizier. Nie wiedział on o celu przytrzymania panny de Cardoville; wczoraj odebrał rozkaz od księdza d’Aigrigny (już wtedy podległego zleceniom Rodina), aby ściślej jeszcze strzegł panny de Cardoville, żeby podwoił surowość względem niej.
Na widok doktora, panna de Cardoville nie mogła ukryć odrazy i pogardy.
Doktór, przeciwnie, zawsze uśmiechający się, zawsze słodziuchny, wesoło przystąpił do Adrjanny, spokojniuteńki, zatrzymał się przed nią o kilka kroków, potem, jakgdyby był zadowolony z poczynionych spostrzeżeń, odezwał się:
— Przecież nieszczęsne wypadki przedostatniej nocy mniej szkodliwy wywarły wpływ, aniżelim się obawiał... Jak widzę, masz się pani lepiej, cera twarzy prawie normalna... oczy jeszcze cokolwiek za żywe, ale już nie widać w nich niezwykłego blasku. Jużeś pani była na tak dobrej drodze!... gdy nieszczęsne wypadki zaprzeszłej nocy wprawiły panią w tem zgubniejszą egzaltację, żeś się ich nie spodziewała. Lecz, przy pomocy naszych starań, wyzdrowienie pani nie o wiele później nastąpi.
Panna de Cardoville nie mogła powstrzymać się od pogardliwej odpowiedzi:
— Jakże bezczelna jest ta pańska poczciwość! Jak podła gorliwość w zarabianiu pieniędzy!... Zawsze szalbierstwo, kłamstwo u pana w ustach. Prawdziwie, jeśli ta haniebna komedja trudzi pana do tego stopnia, do jakiego mnie napełnia obrzydzeniem, przyznać trzeba, że nie dosyć jesteś za nią wynagrodzony.
— Niestety! — odrzekł doktór tonem politowania — zawsze taż sama nieszczęsna wyobraźnia, toż samo uprzedzenie, że nie potrzebujesz naszej pomocy!... że ja gram komedję... Lecz, prócz tej małej oznaki upornej chorobliwości, stan umysłu pani znacznie się polepszył; szybko zbliżasz się do zupełnego wyzdrowienia. Później, dobre serce pani odda mi sprawiedliwość.
— Spodziewam się tego, mój panie; tak, zbliża się chwila, w której zostaniesz osądzony, jak na to zasługujesz — rzekła Adrjanna.
— Zawsze to samo marzenie — odparł doktór pewnego rodzaju tonem politowania. — Ale przecie bądźże pani rozsądna... Pozbądź się tak dziecinnych myśli...
— Wyrzec się domagania się zadośćuczynienia dla siebie, a kaźni dla ciebie, mój panie... och! nigdy... przenigdy!
— Pomówmy serjo: czy pani rzeczywiście masz zamiar udać się do sądów? — zapytał poważnym tonem doktór.
— Bezwątpienia... Pan wiesz, że, jak co postanowię, to się nie cofam.
— A więc, proszę panią, zaklinam, abyś zaniechała tego zamiaru! — rzekł doktór tonem pewnej urazy, — a proszę panią o tę łaskę dla jej własnego dobra...
— Zdaje mi się, że pan zanadto mieszasz swój interes z moim...
— Jakto! — odparł doktór z udaną niecierpliwością — jakto?... miałabyś tyle okrucieństwa i odwagi, aby pogrążyć w rozpacz dwie osoby pełne dobroci i szlachetności?...
— Tylko dwie?... Żart byłby zupełniejszym, gdybyś policzył trzy: siebie, moją stryjenkę i księdza d’Aigrigny...
— Co za przypuszczenie?... Nie idzie tu wcale o mnie, ani też o księżnę Saint-Dizier i księdza d’Aigrigny.
— O kogóż więc chodzi, mój panie?
— Idzie tu o dwóch biedaków, którzy, bezwątpienia, wysłani przez ludzi, których pani nazywasz swymi przyjaciółmi, zakradli się zaprzeszłej nocy do przyległego klasztoru, z klasztoru zaś dostali się do mego ogrodu. Jeden z nich został raniony, ale niezbyt niebezpiecznie, tak przynajmniej się zdaje, gdyż mógł umknąć przed ścigającymi go ludźmi.
— Chwała Ci, Panie Boże!
— Nic chwalebniejszego nad radość, jaką pani okazujesz; lecz dlaczego chcesz popełnić tak dziwną sprzeczność i narazić ich na ściganie sprawiedliwości?...
— Co pan mówisz?
— Bo, jeśli zostaną przytrzymani, ponieważ stali się winnymi przełażenia przez mur w nocy i gwałtownego włamania się, czekać ich będą za to galery.
— O nieba!... i to z mego powodu!
— A co gorsza, że przez panią zostaliby wskazani.
— Jakto przeze mnie?
— Tak, niezawodnie, jeżeli wytrwasz w zamiarze mszczenia się na swej stryjence i na księdzu d’Aigrigny.
— Tłómacz się jaśniej!
— Co też za dziecko z pani — zawołał jezuita pewnym tonem — czy pani sądzisz, że skoro sprawiedliwość zajmie się jaką sprawą, można będzie wstrzymać jej bieg gdzie i jak się podoba? Wyszedłszy stąd, wniesiesz skargę do sądu na mnie i na swą rodzinę, nieprawdaż?... Dobrze!... cóż stąd wyniknie? Ten nocny napad, który, dla uniknięcia zgorszenia, przełożona klasztoru miała pokrywać milczeniem, ten nocny napad, mówię, któregom i ja także rozgłaszać nie chciał, rozgłosić się musi; a, ponieważ tu idzie o wielką zbrodnię, o hańbiącą karę, sprawiedliwość ścigać będzie nieszczęśliwych; w Paryżu, prędzej czy później zostaną wykryci i aresztowani.
— Ależ to byłoby okrutne!... to niepodobna...
— Przeciwnie, niezawodnie, — odrzekł Baleinier — i, kiedy przełożona klasztoru i ja staramy się o przytłumienie wieści o tej sprawie... pani... dla której ci nieszczęśliwi narazili się na niebezpieczeństwo galer, chcesz ich wydać w ręce sprawiedliwości.
W rzeczy samej Rodin, którego instrukcyj, nic o tem nie wiedząc, trzymał się doktór, był zanadto przebiegłym, aby miał pozostawić Adrjannie wybór, mówiąc: Jeśli odezwiesz się w sądach z jaką skargą, my zaraz wniesiemy zażalenie na Dagoberta i jego syna; można było dojść do tego samego celu, wpajając w pannę de Cardorille przekonanie, iż wytoczenie sprawy będzie niebezpieczne przedewszystkiem dla jej wybawców, aby ją odwieść od zamiaru wszelkiego poszukiwania.
A, jednak, pomyślawszy o tem, co wycierpiała w tym domu, policzywszy słuszne urazy, jakie przypominało jej serce, okrutną wydało się Adrjannie rzeczą wyrzec się przykrej rozkoszy i wykrycia i pomieszania tylu niegodziwych intryg.
— Nareszcie, panie Baleinier — rzekła Adrjanna, nie mogąc ukryć swego niepokoju — przypuśćmy, że dla jakichbądź powodów skłonię się do zaniechania wszelkich skarg, że zechcę zapomnieć o wyrządzonych mi krzywdach, kiedyż przecie stąd wyjdę?
— Nic o tem nie wiem, gdyż nie mogę wiedzieć, kiedy pani będziesz zupełnie wyleczona — odrzekł łagodnie doktór. — Obecnie jesteś pani na wybornej drodze... lecz...
— Ciągle taż sama bezczelna, głupia komedja — przerwała mu z gniewem Adrjanna. — Proszę przynajmniej powiedzieć mi, jak długo jeszcze mam być trzymaną w tym obmierzłym domu?... bo przecież... spodziewam się, że kiedyś stąd wyjdę?
— O! tak, i ja mam nadzieję! — odrzekł jezuita z politowaniem — ale kiedy, o tem nie wiem. Zresztą, otwarcie muszę panią przestrzec, że przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, aby zapobiec takim napaściom, jak zaprzeszłej nocy... A wszystko to dla dobra pani, aby ta nieszczęsna główka znowu nie wpadła w jaki szał.
— A więc, panie, — zapytała zaniepokojona Adrjanna — w porównaniu z tem, co mnie czeka, upłynione dni były jakby swobodne.
— Chodzi tu przedewszystkiem o pani dobro.
Panna de Cardoville, widząc, jak bezsilnemi są jej gniew i rozpacz, boleśnie westchnęła i zakryła twarz rękami.
W tej chwili dały się słyszeć szybkie kroki w korytarzu; miejscowa dozorczyni, zapukawszy do drzwi, weszła.
— Panie doktorze! — rzekła z pewnem zaniepokojeniem — przyszli jacyś panowie i pragną widzieć się natychmiast z panem doktorem i z tą panią.
Adrjanna żywo podniosła głowę; oczy jej były zalane łzami.
— Jakże nazywają się ci panowie? — zapytał bardzo zdziwiony Baleinier.
— Jeden z nich rzekł do mnie — objaśniała dozorczyni: — Idź i powiedz doktorowi, że jestem urzędnikiem i że przychodzę tu dopełnić polecenia sądowego, dotyczącego panny de Cardoville.
— Urzędnik! — zawołał jezuita, zaczerwieniwszy się i nie mogąc przytem ukryć zdziwienia i niepokoju.
— Dzięki Ci, Boże! — zawołała Adrjanna, żywo zrywając się z miejsca, a na twarzy jej, pomimo łez, zajaśniały radość i nadzieja — widocznie moi przyjaciele zostali nareszcie zawiadomieni... nadeszła godzina wymiaru sprawiedliwości!
Doktór Baleinier, po niejakim namyśle, rzekł do dozorczyni:
— Poproś tych panów.
Potem, z widocznym niepokojem, zbliżywszy się do Adrjanny, rzekł zcicha, tonem ostrym, niemal groźnym, zupełnie odmiennym od tego, jakim przemawiał zwykle;
— Strzeż się, pani!... cieszyć się przedwcześnie!...
— Już teraz nie boję się ciebie! — odpowiedziała Adrjanna żywo i wesoło. — Pan de Montbron, powróciwszy do Paryża, dowiedział się o wszystkiem, i zapewne to on przybywa obecnie z urzędnikiem, aby mnie stąd uwolnić.
Potem dodała uszczypliwym tonem.
— Żal mi cię, mój panie, i twoich wspólników.
— Słuchaj, pani! — zawołał Baleinier z coraz większą obawą — powtarzam, strzeż się!... Los, honor tego żołnierza i jego syna od ciebie zależą... Zastanów się dobrze... idzie tu o galery. Powtarzam to pani raz jeszcze, że, jeśli się poważysz zanieść skargę, już będzie po tych ludziach.
Zachwiana Adrjanna zawołała:
— Ależ, mój panie, jeśli urzędnik ten mnie będzie pytał, czy sądzisz, że będę kłamać?
— Odpowiesz mu, co jest prawdą... powiesz, że przed kilkoma dniami byłaś w takiej egzaltacji umysłu, iż osądzono za rzecz przyzwoitą, dla twego własnego dobra, przyprowadzić cię tu, pomimo twej woli, ale że dziś stan twego umysłu tak dalece polepszył się, iż sama przyznajesz, że słuszny był środek, którego chwycono się względem ciebie, dla twego własnego dobra. Zresztą tak było i jest rzeczywiście.
— O! nigdy! — zawołała z oburzeniem panna de Cardoville — nigdy nie popełnię takiego haniebnego kłamstwa.
— Otóż i urzędnik — zawołał Baleinier, usłyszawszy kroki za drzwiami. — Powtarzam, strzeż się!
W rzeczy samej drzwi się uchyliły i, ku ogromnemu zdziwieniu doktora, wszedł Rodin, a z nim mężczyzna w czarnym ubiorze, poważnej fizjognomji i postawy.
Wystawić sobie możemy podwójne zdumienie doktora, gdy ujrzał sądownika, którego niespodziewane przybycie i nakazująca fizjognomja już go mocno zaniepokoiły, tembardziej, gdy go ujrzał przybywającego z Rodinem, najpokorniejszym, najniższym sekretarzem księdza d’Aigrigny.
Rodin, jak zwykle, niechlujnie odziany, zaraz ode drzwi gestem, pełnym szacunku, a przytem wyrażającym współczucie, wskazał urzędnikowi pannę de Cardoville. Potem cofnął się o kilka kroków, gdy tymczasem urzędnik, nie ukrywając podziwu na widok rzadkiej piękności dziewicy, przypatrywał się jej ciekawie i z pewnem zajęciem.
Doktór Baleinier, do najwyższego stopnia zdziwiony i pomieszany, sądząc, że go Rodin zrozumie, mrugnął na niego i kiwał, chcąc się dowiedzieć o powodach niespodziewanego zjawienia się urzędnika.
Drugą przyczyną zmieszania się doktora Baleinier było to, że Rodin zachowywał się, jakby go nie znał i nie rozumiał jego znaków, i tylko spoglądał na niego z udanem zdziwieniem.
Nakoniec, w chwili, kiedy zniecierpliwiony doktór podwajał swoje migi, Rodin postąpił kilka kroków naprzód, wyciągnął szyję i zapytał dobitnym głosem:
— Czego pan chcesz, panie doktorze?
Na te słowa, które do reszty zmieszały doktora i które przerwały od kilku chwil panujące milczenie, urzędnik obrócił się.
Rodin, ani na chwilę nie tracąc zimnej krwi, dodał:
— Od czasu naszego tu przybycia, pan doktór daje mi jakieś znaki... Sądzę, że musi mieć coś bardzo ważnego do udzielenia mi. Ja zaś, nic nie mając tajemnego, proszę go, aby się głośno tłómaczył i otwarcie powiedział, co ma do powiedzenia.
Tą odprawą, udzieloną w sposób napastniczy, a przytem spojrzeniem zimnem, Rodin w taki kłopot wprawił doktora Baleinier, iż ten niesłychanie zdumiony, osłupiały, stał przez chwilę, nie mogąc nic odpowiedzieć.
Musiał także zdziwić się sądownik, gdyż surowem okiem spojrzał na doktora.
Panna de Cardoville, również spodziewając się, że ujrzy przybywającgo hrabiego Montbron, mocno się zdziwiła, gdy ujrzała kogo innego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.