Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część druga/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część II.
NĘDZA.
I.
WYSTĘPEK I CNOTA.

Już dwa dni upłynęło, od chwili kiedy Rodin został przywrócony do życia.
Jest około trzeciej godziny popołudniu; żywy płomień słonecznego światła, przedzierający się okrągłym otworem przez drzwi nawpół w ziemię zapuszczonego sklepiku, zajmowanego przez matkę Arseni, handlarkę węgli i zieleniny, dziwną przedstawiał sprzeczność z ciemnością w tej piwnicy.
Promień ten padał prosto na okropny przedmiot...
Wpośród wiązek drzewek, powiędłych legumin, tuż przy stosie węgli, stało stare łóżczysko; pod okrywającem je prześcieradłem, widać było postać skrzepłego trupa. Są to zwłoki matki Arseni, zmarłej na cholerę; onegdaj jeszcze zakończyła życie; ponieważ mnóstwo pogrzebów było, przeto dotąd jeszcze nie przyszła kolej na jej pochowanie.
W tej chwili ktoś usiłował wyłamać drzwi od korytarzyka, prowadzące do sklepiku; drzwi te niebardzo się opierały; weszła kobieta i przez chwilę stała nieruchoma Po chwilowem wahaniu postąpiła kilka kroków, jasny promień oświecił jej rysy twarzy, była to Bachantka. Od czasu śmierci Jakóba, twarz Cefizy jeszcze bardziej zmieniła się; była blada jak trup, jej piękne, czarne włosy były w nieładzie, rozczochrane, nogi bose, podarta spódniczyna, ledwie za kolana okrywała jej nagość, a na piersiach miała tylko kawałek chustki. Przystąpiwszy do łóżka, Bachantka rzuciła nieulęknionem, prawie okrutnym okiem na prześcieradło.
Wzięła koszyk i napełniła go węglami; popatrzywszy jeszcze tu i owdzie, spostrzegła w kącie glinianą fajerkę porwała ją z dzikiem ukontentowaniem.
— To jeszcze nie wszystko... jeszcze nie dosyć tego — mówiła sobie Cefiza, szukając znowu naokoło, niespokojna.
Wreszcie zobaczyła przy małym żelaznym piecyku puszkę blaszaną, w której było krzesiwo i zapałki. Wziąwszy tę puszkę, włożyła ją do koszyka, wzięła go jedną ręką, a drugą zabrała fajerkę.
Przechodząc obok zwłok biednej węglarki, Cefiza rzekła z wymuszonym uśmiechem:
— Okradam cię... biedna Arseni... ale moja kradzież nie na długo mi posłuży.
Cefiza wyszła ze sklepiku, przymknąwszy drzwi jak mogła najlepiej, poszła korytarzykiem; przebiegła małe podwórko, oddzielające korpus frontowy od budynku, w którym miał swoją kryjówkę Rodin.
Bachantka weszła na schody, prowadzące do mieszkanka, niegdyś zajmowanego przez Rodina. Dom ten był tak zniszczony, iż w wielu miejscach nietylko przez dach, ale, przez dziury w pułapie deszcz do izby padał, do izby ledwie dziesięć stóp długiej i szerokiej, do której światło jednem tylko dochodziło oknem w dymniku. Garbuska, odziana tylko w łachmany, siedziała na sienniku, podparta łokciami na kolanach, cienkiemi zwiędłemi rękami zakrywszy twarz. Za wejściem Cefizy przybrana siostra Agrykoli podniosła głowę; jej blada, łagodna twarz wydawała się jeszcze bardziej niż pzedtem wynędzniałą, zbladłą cierpieniami, zmartwieniami, nędzą; oczy zapadłe, od łez zaczerwienione, wlepiła w siostrę z wyrazem melancholijnej tkliwości.
— Mam już, czego nam potrzeba... moja siostro — rzekła Cefiza przytłumionym głosem. — W tym koszyku jest koniec naszej nędzy.
Potem pokazując garbusce rzeczy, złożone na podłodze, rzekła:
— Pierwszy to raz w mem życiu... dopuściłam się... kradzieży... i to mnie przejęło wstydem i bojaźnią... Już to pewne, że nie jestem stworzona ani na złodziejkę, an też na coś gorszego jeszcze. Szkoda — dodała z gorzkim uśmiechem.
Po chwilowem milczeniu, Garbuska rzekła tkliwie do starszej siostry:
— Cefizo... moja dobra Cefizo... chcesz więc umrzeć koniecznie?
— Jakże wahać się? — odpowiedziała Cefiza stanowczym tonem.
— Kiedy chcesz, zastanówmy się jeszcze, rozpatrzmy raz jeszcze moje położenie; choćbym nawet chciała zapomnieć o swej hańbie i o wzgardzie umierającego Jakóba, cóż mi pozostaje? Żyć... to jest umierać powoli, z niedostatku, zmam to już dobrze... wolę umrzeć odrazu... Drugi zaś wybór jest ten, aby dla utrzymania życia, bawić się dalej haniebnem rzemiosłem, jakiego już spróbowałam... a tego właśnie nie chcę... to dla mnie jeszcze gorsze....
Potem, nie dając mówić siostrze, dodała:
— Przychodzi cholera... zabija wszystkich w domu a nas... zostawia. Widzisz tedy, że lepiej będzie samej o sobie pomyśleć — dodała, uśmiechając się znowu z goryczą. Potem mówiła dalej: — A zresztą i ty, choć inaczej mówisz, moja siostro... biedna siostro... ty również masz chęć skończyć tak samo jak ja... Czy wolisz raczej umierać.... oddzielnie?...
— Egoistko! — rzekła Garbuska z uśmiechem, rozdzierającym serce — jakieżbym miała powody bardziej niż ty lubić życie? czyjże pozostawiłabym żal po sobie.
— Z tem wszystkiem jednak pełniłam aż do końca wszystko, co było moją powinnością — dodała Garbuska miłym głosem. — Agrykola już mnie nie potrzebuje — on się ożenił... on kocha, on jest kochany... jego szczęście jest pewne.. pannie Cardoville nic nie pozostaje do życzenia. Piękna, bogata, szczęśliwa, a ja uczyniłam dla niej wszystko, co taka jak ja istota uczynić mogła. Ci, co byli dobrzy dla mnie, są szczęśliwi... dlaczegóżbym więc nie miała teraz odpocząć... jestem tak skołatana... A kiedym nareszcie mogła udać się do pałacu panny Adrjainny de Cardoville, jej tam nie było!... Oh! jakie to nieszczęście!
Garbuska nie mogła skończyć i ze drżeniem zakryła twarz rękami.
— A ja zaprzedałam się, jak tyle nieszczęśliwych, gdy im zabraknie roboty lub gdy zarobek nie wystarcza... a głód zbyt gwałtownie dokuczać zacznie... — odpowiedziała Cefiza drżącym głosem — tylko zamiast żyć, jak tyle innych żyje z hańby, ja z niej umieram... bo hańba moja dręczy mnie... Jakób skonał na mem ręku, pogardzając mną... a wiadomo ci, jak go kochałam! — dodała Cefiza z namiętnem uniesieniem — kochałam go tak, jak tylko raz w życiu kochać można!...
— Niech więc spełni się nasz los!... — rzekła zamyślona Garbuska.
— Moja siostro, nigdy mi też nie powiedziałaś przyczyny twego oddalenia się od panny Cardoville... — rzekła Cefiza po chwili milczenia.
— Jeden to będzie tylko sekret, który poniosę z sobą do grobu, moja dobra Cefizo — rzekła Garbuska, oczy spuściwszy.
I z gorzką radością myślała, że wkrótce uwolnioną zostanie od tej obawy, która zatruwała ostatnie dni jej smutnego życia.
— Siostro... uściskajmy się — rzekła Cefiza — i — odwaga!
Garbuska, wstawszy, rzuciła się w objęcia swej siostry.
Obie długo trzymały się w objęciach...
Na chwilę zapanowało głębokie, uroczyste milczenie; przerywały je tylko łkania dwóch sióstr.
— Oh! mój Boże! tak się kochać... i rozstać się... nazawsze — rzekła Cefiza — jednak to okrutnie.
— Rozstać się... — zawołała Garbuska, i jej blada, łagodna, łzami oblana twarz nagle zajaśniała boską nadzieją — rozstać się, siostro, o! nie, nie. Idźmy tam wysoko, moja siostro... niczem tam są ludzie, tam Bóg sam panuje... idźmy tam, siostro, lepiej nam tam będzie... idźmy prędko... nie zwłóczmy.
To mówiąc Garbuska wskazała na czerwony blask zachodzącego słońca, padający na szyby okna.
Cefiza, przejęta religijnem uniesieniem, schwyciła siostrę za ręce i, wpatrując się w nią z tkliwem uczuciem zawołała:
— O! siostro, jak piękna jesteś teraz!
— Za późno przychodzi mi piękność — rzekła Garbuska ze smutnym uśmiechem.
— Nie, siostro, bo wyglądasz na tak szczęśliwą... iż tracę teraz wszystkie skrupuły, jakie dotąd jeszcze miałam względem ciebie.
— A więc śpieszmy się — rzekła Garbuska, pokazując siostrze fajerkę.
— Bądź spokojna, moja siostro... to nie potrwa długo — rzekła Cefiza.
I poszła wziąć fajerkę, nałożoną węglami, którą postawiła w kącie izdebki, a teraz wystawiła ją na środek.
Potem, uśmiechając się z ową gorzką ironją, tak często napadającą w smutnych okolicznościach, dodała:
— Cóż powiesz... siostro, poobtykamy drzwi i okna, żeby się nie dostało powietrze... co to za zbytki!... pieścimy się jak panie!
— W tej chwili możemy sobie pozwolić na wygody — rzekła Garbuska, usiłując równie jak Bachantka, być żartobliwą.
I obie siostry z niewymownie zimną krwią zaczęły skręcać słomę w powrósła tak tylko grube, iżby niemi można było pozatykać szpary we drzwiach i w oknie, tudzież w pułapie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.