Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część trzecia/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Oto jaka była scena, której odgłos tak mocno przestraszył Różę i Blankę: Najprzód sam jeden będąc w swym pokoju, marszałek Simon, rozjątrzony do najwyższego stopnia, zaczął w uniesieniu prędko i niespokojnie chodzić po pokoju. Jak lew zraniony, drażniony, dręczony, miota się, rzuca wściekle w klatce, tak właśnie marszałek Simon, ledwo chwytając oddech, prędko biegał po pokoju, albo raczej skakał; już to chodząc, uginał się, jakby go uciskał ciężar gniewu.
Wreszcie stanął, tupnął nogą w gniewie, przystąpił do kominka i tak gwałtownie zadzwonił, aż urwana taśma od dzwonka pozostała mu w ręku. Na to dzwonienie przybiegł z pośpiechem służący.
— Czy nie powiedziałeś Dagobertowi, że chcę z nim mówić? — zawołał marszałek.
— Dopełniłem rozkazu waszej książęcej mości, ale pan Dagobert odprowadził syna aż do bramy dziedzińca.
Służący wyszedł a jego pan znowu chodził po pokoju, mnąc ze złości list, który trzymał w lewej ręce. Ten list podał mu niewinnie Ponury, który widząc go wracająceg do domu, zabiegł mu drogę łasząc się. Nareszcie otworzyły się drzwi i wszedł Dagobert.
— Tak dawno kazałem cię wołać, a doczekać się ciebie nie mogę — zawołał marszałek gniewnie.
— Daruj mi, panie generale, bo ja tylko odprowadziłem mego syna... i...
— Czytajno to, mój kochany — rzekł porywczo marszałek, nie dając mu dokończyć i pokazując mu list.
— To nowa niegodziwość... po tylu innych — rzekł ozięble Dagobert, przeczytawszy uważnie i rzucił list w ogień, palący się na kominku.
— Ten list jest podły... ale mówi prawdę — rzekł marszałek.
— A wiesz, kto mi doręczył ten podły list? — to twój pies tak był usłużny.
— Mój pies, Ponury?...
— Tak — odrzekł marszałek z gorzkiem żalem — pewno to jakiś żarcik twego wynalazku?...
— Panie generale, nie mam wcale chęci do żartów — rzekł Dagobert — nie mogę pojąć, jak się to stać mogło... Ponury wprawdzie bardzo dobrze aportuje, musiał znaleźć list w domu i podał go... ale...
— A któż tu zostawił ten list? A więc okazuje się, że otoczony jestem zdrajcami? jak widzę, nie dajesz na nic baczności, ty, w którym ja położyłem całą ufność?
— Panie generale... chciej mnie wysłuchać... a dopiero wtedy...
Lecz marszałek, bynajmniej nie chcąc go słuchać, mówił dalej:
— Jakto?.. dwadzieścia pięć lat wojowałem, stawiałem czoło armjom walczyłem szczęśliwie z najnieprzyjaźniejszym czasem wygnania, oparłem się ciosom maczug a miałbym ulec od ciosów szpilek? Jakto? ścigany aż wewnątrz własnego domu, napastowany, dręczony w każdej chwili jakąś nieznaną mi, zawziętą nienawiścią! Mylę się, kiedy mówię nieznaną... tak, mylę się... Pewny jestem, że sprawcą tego wszystkiego jest d‘Aigrigny, renegat. Jednego tylko mam nieprzyjaciela na świecie.. a jest nim ten człowiek.. muszę przecie z nim skończyć...
— Ależ, niech pan generał wspomni, że to ksiądz, i że..
— Cóż z tego, że jest księdzem? widziałem go robiącego pałaszem; potrafię ja napędzić temu renegatowi wojskowego ducha!...
— Panie generale, nie mogę znieść w milczeniu tego, co pan generał powiedziałeś: że na nikim nie możesz polegać; możebyś nareszcie temu uwierzył, a co byłoby jeszcze boleśniejszem dla pana i dla tych, którzy umieją cenić swoje poświęcenie dla jego dobra i którzyby rzucili się w ogień dla pana, a... ja właśnie do nich należę... wiadomo panu o tem.
Te proste słowa, wyrzeczone przez Dagoberta z głębokiem wzruszeniem, uspokoiły trochę marszałka.
— Słusznie mówisz, nie powinienem powątpiewać o tobie; uniosłem się gniewem; ten niegodziwy list odjął mi władzę nad sobą samym... Przyznaję, żem postąpił niesprawiedliwie, jestem dziwak... niewdzięcznik, względem ciebie!...
Fizjognomja marszałka znowu się zasępiła.
— Do tego doszło... że mną pogardzają, że mnie mają za nic.
— Ależ... — chciał perswadować żołnierz.
— Tak jest, posłuchaj. Chciałem się o tem należycie przekonać; dziś rano idę do generała Havrincourt; był razem ze mną pułkownikiem w gwardji cesarskiej: jest to czysta prawość, nieposzlakowany honor.
— Cóż tedy, panie generale?
— Havrincourt okazał się obojętnym, nieczułym, zaczął robić ceremonje; na moje pytanie odpowiedział mi ozięble: „Nie słyszałem, panie marszałku, ażeby miała być puszczona jaka potwarz co do pana“. Ja mu o serdeczności, o zaufaniu, jakie mi dawniej okazywano, kiedy przeciwnie teraz postępują ze mną zupełnie jak z obcym. Zapytuję, skąd taka zmiana? On wciąż oziębły, ostrożny, odpowiada mi: „Są to rzeczy tak delikatne, panie marszałku, iż niepodobna mi dać panu w; tej mierze tłumaczenia“. Serce mi podskoczyło z oburzenia i żalu. Cóż było robić? wyzwać pana Havrincourt byłoby szaleństwem; przyzwoitość nakazywała mi przerwać tę rozmowę która aż nadto widocznie potwierdziła moją obawę. Czy znajduję przynajmniej jaki odpoczynek, jakie szczęście w mym domu? nie. Powracam do niego, już czekają na mnie bezimiennie, nikczemne listy, a nadto — dodał marszałek z bólem, — a nadto, zastaję własne dzieci, coraz bardziej dla mnie obojętne, ozięble... Tak — mówił, widząc zdumienie Dagoberta — a z tem wszystkiem nie wiedzą, jak mi są drogie.
— Panie generale!... pańskie córki... obojętne! — rzekł Dagobert osłupiały — pan im czynisz taki zarzut?
— Ty ich bronisz... słusznie czynisz, bardzo sprawiedliwie... bo też one bardziej kochają ciebie, aniżeli mnie — mówił marszałek z coraz większym żalem. — Tysiąc razy zazdrościłem ci, tak, boleśnie — zazdrościłem czułej ufności, jaką ci okazywały moje dzieci, kiedy tymczasem przy mnie są zawsze lękliwe, nieśmiałe. — Potem, widząc Dagoberta, biegnącego do drzwi, prowadzących do pokoju Róży i Blanki, zapytał go marszałek:
— Dokąd idziesz?
— Idę do córek pana generała.
— A to po co?
— Chcę je przyprowadzić przed pana generała i powiedzieć im wtedy: Moje dzieci, wasz ojciec myśli, że go nie kochacie... Prócz tego nic więcej im nie powiem... a wtedy przekonasz się, panie generale...
— Pozostań tu — rzekł marszałek tak stanowczym tonem iż przywykły do posłuszeństwa żołnierz spuścił oczy i z miejsca się nie ruszył. — Co chcesz uczynnić? powiedzieć moim córkom, iż zdaje mi się, że mnie nie kochają? wzbudzić w nich tym sposobem udawaną tkliwość, której te biedne dzieci nie czują... nie ich to wina... bezwątpienia ja temu jestem winien.
— Ach! dla Boga, panie generale — zawołał Dagobert — jeżeli tak traktujesz sprawę... racz zauważyć, że one są jeszcze poufalsze z Ponurym, niż ze mną.. jesteś ich ojcem... a jakkolwiek byłby dobry ojciec, zawsze wzbudza dla siebie uszanowanie. Poufałe ze mną? przez Bogi żywego! pięknaż mi to historja! Jakiegoż to żądasz od nich dla mnie uszanowania, dla mnie, który, wyłączywszy chyba me siwe wąsy i ze sześć stóp wzrostu, jestem dla nich prawie jak stara niańka, która je wykołysała... A potem, powiedzieć już trzeba wszystko; jeszcze przed śmiercią swego zacnego ojca, już pan generał był smętny.. zamyślony... dzieci spostrzegały to... i co pan generał uważa za oziębłość... z ich strony, pewny jestem, że to jest niepokojem o pana generała... Zdaje mi się, panie generale, że błędnie myślisz i postępujesz; użalasz się, że córki cię niezbyt kochają...
— Ja się użalam, bo cierpię — rzekł marszałek, z żałosnem uniesieniem — ja tyko sam... znam swoje cierpienia.
— Tak, zaiste! dosyć już na tem... rzekł Dagober; również z trudnością hamując wzruszenie — bo też rzeczywiście, na co się przyda bronić pańskich dzieci, które o niczem innem nie myślą, tylko żeby kochać pana generała... na co więc to się przyda i co to pomoże ich obroni przeciw tak nieszczęsnemu pańskiemu zaślepieniu?
Marszałek obruszył się niecierpliwie z gniewu, potem mówił, starając się nie tracić zimnej krwi:
— Muszę koniecznie przypomnieć sobie... wszystko, co ci winienem... i nie zapomnę tego... choćbyś nie wiem co robił...
— A jednak nie przestajesz, panie generale, dręczyć się jeszcze — zawołał Dagobert, już nie powściągając się — wiesz, panie generale, jaki będzie skutek takiego postępowania? Oto, pan, tak ciągle dręcząc smutkiem swe dzieci, śmierć ich przyśpieszysz, rozumiesz to, panie generale... a wcale nie po to przyprowadziłem tu je zdrowe z głębi Azji...
— Znowu przygany?...
— Tak, bo to prawdziwa niewdzięczność dla mnie ze strony pańskiej, kiedy swem postępowaniem, stajesz się sprawcą nieszczęścia swych dzieci...
— Wychodź natychmiast, wychodź, mówię ci — zawołał marszałek, nie posiadając się z gniewu, i tak straszny z oburzenia i boleści, iż Dagobert, spostrzegłszy z żalem, że tak daleko posunął się, rzekł:
— Panie generale, zbłądziłem... Uchybiłem panu... racz mi przebaczyć... ale...
— Niech i tak będzie, przebaczam ci i proszę, pozostaw mnie samego — odpowiedział marszałek, ledwo się mogąc uspokoić.
— Ale proszę, błagam pana generała — pozwól mi pan. na chwilkę tylko...
— Ponieważ żądasz koniecznie, przeto ja wyjdę, a ty pozostaniesz — rzekł marszałek, postąpiwszy parę kroków ku drzwiom.
Słowa te wymówił marszałek w taki sposób, iż Dagobert nie śmiał już więcej naprzykrzać się; zmartwiony, zrozpaczony, zwiesił głowę, patrzył jeszcze w milczeniu przez jakiś czas na marszałka z pokorną, błagalną miną; lecz gdy ojciec Róży i Blanki znowu uniósł się gwałtownie, żołnierz, widząc, że już nic swemi prośbami nie wskóra, oddalił się powolnym krokiem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ledwo kilka minut upłynęło po wyjściu Dagoberta, kiedy marszałek, długo pogrążony w milczeniu, kilka razy zbliżył się do drzwi, prowadzących do pokoju córek, wahając się i pasując z sobą w udręczeniu, nareszcie sam siebie przemógłszy, otarł zimnym potem zroszone czoło, usiłował pokryć swoje wzburzenie i wszedł do pokoju, gdzie schroniły się Róża i Blanka.