„Marcin Podrzutek“
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Pochodzenie | Okruszyny |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Drukiem Kornela Pillera |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Nigdybyśmy słowa rzec nie czuli się obowiązani o „Marcinie Podrzutku“ pana E. Sue, gdyby nie dwa ku temu skłoniły nas powody. Pierwszym jest, że czujemy potrzebę kilka słów odpowiedzieć coś na list Alberta Gryfa, sąd nasz o „Żydzie Tułaczu,“ tegoż autora rozbierającym, i powtóre, że „Marcin Podrzutek“ przez szczególną troskliwość dwóch współ-ubiegających się z sobą księgarzy warszawskich, aż dwa razy w jednej tylko Warszawie przetłumaczony został, zagrażając nas potopem makulatury humanitarnej.
Że we Francji, Niemczech i Anglji „Marcin Podrzutek“ uznany został dziełem chybionem, nie śmiemy nawet wspomnieć; bo A. Gryff wyrzuca nam, że w sądzie o „Żydzie Tułaczu“ poszliśmy za zagranicznemi. Ale cóż począć, kiedy się sumiennie tak myśli, jak świat cały? trzebaż wyrzec się przekonania dla oryginalności? Tego, tak sumienny człowiek, jak A. Gryff, wymagać po nas nie może. A zatem powiemy znowu to, co ziewając powiedziano za granicą: Marcin się nie udał. Pod względem sztuki jak dalece niższy jest od starszych braci, mówić i dowodzić byłoby zbytecznem. Jakkolwiek wedle słusznej uwagi pana Gryffa, my wszyscy powieścio-pisarze rodziwie, w sztuce, a zwłaszcza w zawiązaniu i prowadzeniu intrygi nie celujemy, poznać się nam jednak wolno na tem, gdy kto z nami się zrówna. U nas obrazy pojedyńcze, cel ogólny, tak dalece ceniony jest wyżej nad materjalną machinę książki, że aż do zbytku zapomnieliśmy, iż ogół czytelników nie może się obejść bez intrygi w romansie. Pan Sue, wprawny jak Francuz, jedynie przez jakieś lekceważenie czytelników, Marcina pozbawił tej ułudnej machiny, która w innych jego dziełach, tak zręcznie obmyślana bywa. My z naszem zaniedbaniem, on z odwagą godną lepszej sprawy, rzucił w oczy intrygą najdziwaczniejszą, nawiązał węzłów, które potem rozcina zamiast rozwiązywać, słowem, brodząc w nieprawdopodobieństwach, rzadko nawet usprawiedliwiać je raczy. Ale zapomniałem, że tu nam wcale nie o książkę pod względem sztuki i sztuczki nie chodzi, tylko o cel i myśl dzieła.
Pod tym względem jest to rozwinięcie coraz dobitniejsze, ale coraz bezsilniejsze myśli socjalistowskich, które już w Żydzie przeglądały.
Pan Sue w epilogu okazuje nam czego chce nareszcie; nieszczęściem gdyby najbiedniejszego z naszych kmiotków zamknąć do tego domu poprawy, który tak pięknie w romansie z daleka wygląda, nie usiedziałby w nim tygodnia. Nic to innego, jak rodzaj więzienia, w którem wygodny stół i dobra odzież osładza byt dla bydlęcia, ale dla człowieka ceniącego swobodę osobistą, przywykłego do życia, jakie się wyrobiło wiekami u nas, niepodobnaby zamknąć się w falansterze tego rodzaju. Jest bowiem coś nieznośniejszego nad nędzę, nawet i srogi niedostatek — to niewola w żywocie codziennym, wszystkich dni i godzin, to najprzód rozmierzone i odarte z nadziei życie, to pewność jutra taka, że jutro staje się bezbarwnem.
Człowiek więcej żyje duchem niż ciałem, nawet najmniej ukształcony opłaca daninę duchowemu pochodzeniu swojemu; tą aspiruje ku nieznanemu, tą wiekuistą w zawodach nadzieją, tem wejrzeniem w przyszłość mglistą, w której pałace Fata-Morgana upatruje. Dajcie nędzarzowi chleb, odzież i powiedzcie mu, żeby w rozmierzonych godzinach żył bez zmiany żadnej do śmierci, pewien jestem, że waszej ofiary nie przyjmie. Chcecie zrobić z ludzi machiny, i w wieku machin i pary, każdego z członków społeczeństwa kółkiem tylko machiny społecznej myślicie uczynić! — Falanstery wasze i socjalistowskie marzenia, są groźbą tak strasznej niewoli, obleczonej pozorem błyszczącym, jakiej od początku świata nie było.
Na tej drodze ustaćby musiał postęp wszelki, zatamowałoby się swobodne ludzkiego ducha rozwinięcie. Nędza, cierpienie i żywot pełen wypadków, a niepewności nie sąż stokroć wielkiem narzędziem wielkich czynów? Zapominacie, że dobry byt materjalny, o który jedynie wam idzie, ludzkość równa z karmnemi wieprzami. Nie, nie! nie pierwszym celem jest chleb i jadło, nie pierwszym celem byt dobry. Myślcie o pokarmie duszy dla klas wydziedziczonych, równo przynajmniej, jak o pokarmie ciała, a kształcąc je moralnie, uczynicie cud wielki, bo wzniesieni duchem, nawet głodu zapomną! Nigdy teorje oparte na celu materjalnym, na poszukiwaniu dobrego bytu, nic nie zrobią dla ludzkości.
Mogą utuczyć chudych, nakarmić głodnych, ale nie uszczęśliwią nieszczęśliwych.
Duch dokonywa wszystkiego co chce.
Myśl i życie myśli, panuje materji.
Wychowaniem duchowem sposóbcie przyszłość ludzkości, a nie zaprzątając się co jeść i pić będziemy.
Nie mówię, ażeby nie dbać o nędzę, ażeby nie starać się o podźwignięcie z niej całych klas społeczeństwa, ale do dziś dnia, jedyny cel socjalistów: nakarmić ciało, dać ciału do syta — a tego nie dosyć, a na to nie pora nawet.
Te klasy nieszczęśliwe, które tak czasem trafnie maluje pan Sue, klasy, z których wyszli Baskina i Bambosz i tyle innych zbrodniarzy i niegodziwców, gdyby do syta nakarmione zostały, nie przestałyby być czem są. Braknie im nie chleba i pracy, ale nauczycieli jak Klaudjusz Gerard.
Mimowolnie wpadliśmy na to imię, które postać najznośniejszą, ale blado zarysowaną u pana Sue oznacza. Klaudjusz Gerard jest tem, czem Gabryel w Żydzie, ale o ileż niższym od niego. Pan Sue stara się dowieść, że zbrodnia, występek, skażenie, zepsucie, niczyją nie są winą, tylko winą społeczeństwa, że towarzystwo, które nie czuwa nad każdym, nie daje chleba, (zawsze tu chleb na pierwszem miejscu), odpowiadać ma, za wszystko robactwo, które je pożera. Zgubna i fałszywa teorja!
Nie zaprzeczamy, że społeczeństwo więcej pewnie na każdego z swych członków zwracać powinno uwagi, niżeli dotąd; ale nie mniej zbrodzień swej zbrodni winę dźwiga, nie ono. Nie ma, powtarzam, nie ma niesprawiedliwości na świecie, gdy na świat wejrzemy z wysoka. Ten dokuczliwy brak chleba. ta nędza sroga, którą daje za powód zbrodni, nie szukając jak należy, w zarodach wychowania, w wychowania braku, nędza w innych wyrabia genjusz, wydobywa siły, spotęgowuje zdolności.
Nie tam, gdzie nie było wychowania, gdzie zaraźliwy oddech niewiary, bestjalstwa, owioną kolebkę, nędza rozwinie tylko robactwo, którego zarody leżą w zepsutym człowieku. Nie o chleb wołać potrzeba Francji, i o osuszenie Solonji, ale o wychowanie dla ludu, o pokarm dla duszy.
Mówiąc o proletarjuszach, pan Sue maluje stan swojego kraju po części prawdziwie — tak jest. We Francji proletarjusz uciśniony przez spekulanta, przez fabrykanta, często pracować nie jest w stanie, i praca mu nie płaci. Dla czego, że rewolucja francuska przed czasem, wprzód nim usposobić potrafiła do pracy i żywota swobodnego, uwolniła wieśniaków. Z tej to mniemanej swobody, która nie historycznie, ale racjonalnie narzuconą została nieprzygotowanym, wyrodziło się to złe. Ztąd to pochodzi, ze tłumy Lyońskich wyrobników nie mają chleba, przytuliska i jutra, i z rozpaczą chorągwie rozruchu podnoszą.
W kraju rolniczym administracja czuwać powinna, aby pracownicy mieli prace, mieli ziemię, którąby uprawiali; w kraju rękodzielni, do niej należy stanąć między przedsiębiorcą a wyrobnikiem i zastrzedz, żeby chciwy dorobkowicz nie korzystał z krwawego potu nędzy. Prawodawstwo francuskie w tym względzie, pod wpływem mieszczańskim od 1830 roku zostające, wyznać potrzeba, nie tylko niedostatecznem jest, ale całe na korzyść kapitalisty, przeciwko wyrobnikowi.
Ujmując się za proletarjusza, pan Sue ma zupełną słuszność, i tego mu zaprzeczyć nie możemy. Ale ani prawodawstwo złe, ani administracja niedbała i stronnicza, nie wymawiają występku i zbrodni. Myśl rzucona przez pana Sue prawodawcom, ażeby występkom starać się zapobiedz, więcej niżeli strzedz ukarania, gdy się już spełniły, jest piękną i to wyznajemy chętnie. Lecz czemuż myśl ta w „Żydzie Tułaczu,“ „Tajemnicach Paryża“ i „Marcinie Podrzutku“ powtarzająca się, ogranicza się czysto materjalnym względem, na chleb powszedni?
Socjaliści w tej mierze dali dowód powierzchowności swojej doktryny. Żaden w świecie system, w którego głębi nie ma myśli, ducha podnoszącej, pielęgnującej ducha, nie potrafi przerobić, ani nawet przyjąć się między ludźmi. Gdzie nie ma wielkiej idei duchownej, najponętniejsze obietnice dostatku i dobrego bytu, nie wstrząsną ludźmi, nie zajdą do ich duszy. Systematy takie przemawiać będą do rozumu i rachuby, ale nie do duszy i serca. Socjalizm przemawia do namiętności, i od namiętności zginie w pierwszej próbie. Były tego i będą dowody.
Rozpalając namiętności, rehabilitując ciało wedle wyrażenia właściwego, padnie od cielesnej materjalnej niemożebności urzeczywistnienia.
Takie myśli nastręczyło nam przeczytanie Marcina, który mniej wyraźnie niż Żyd, napastując wiarę, nie mniej przeto jest przeciwny wierze w ogólności. Wprawdzie doktor Clement żegna się z synem do zobaczenia, i Claude Gerard cytuje Ojców kościoła, ale to są tak ciemne ustępy, że z nich wiary pisarza wybadać trudno. Dla niego podobno chrześcjaństwo było pewną formą socjalizmu, która dziś ustarzała, nic więcej. Nie powiemy nic o tysiącu dzikich i niemoralnych pomysłów, których pełno w tej książce.
Claude Gerard dozwala w „pewnych wypadkach“ samobójstwa! Marcin, ten czysty i idealny kamerdyner, łamie pieczęci, podsłuchuje u drzwi. A pan Sue nakrzykując na jezuitów, daje mu w usta jezuicką całkiem maksymę, która wyrównywa sławnej zarzucanej synom Lojoli: „Nie zważać na środki, na cel patrzeć.“ Marcin kilkakrotnie tak samo postępuje, właśnie jak jezuici, sam się czyniąc sędzią, czy środki mniej uczciwe wiodące go do celu, użyte być mogą lub nie!
Gdy mowa o jezuitach, muszę nareszcie odpowiedzieć na zarzut pana Gryffa, który mnie całkiem nie zrozumiał. Wyrzuca on nam sprzyjanie jezuitom, gdy mu przecież wcale co innego w artykule o Żydzie powiedzieć chcieliśmy, nad to co on tam wyczytał. Chcieliśmy powiedzieć, że w XVI. wieku jezuici byli podporą kościoła i do utrzymania katolicyzmu silnie się przyczynili.
Ale nie chcieliśmy powiedzieć i nie powiedzieliśmy, żeby jezuici zawsze czyści byli, zawsze pożyteczni, i żeby ich towarzystwu słusznie zarzutów czynić, z późniejszych czynności je potępiając, nie było można. Jezuici, którzy w XVI. wieku stali murena przeciwko postępom protestantyzmu, nie bez przyczyny w XVIII. wieku przez głowę kościoła potępieni zostali. Ich późniejsze wskrzeszenie nie oddało im ani znaczenia, ani siły dawniejszej. Dziś strasznem w nich jest tylko imię. Oto cośmy panu Gryffowi, którego sumienność i młodzieńczy zapał oceniać umiemy, zbyt daleko posunionych zdań nie dzieląc, odpowiedzieć chcieli. Zresztą powtarzamy, że panu Sue w Żydzie nie chodziło o jezuitów, ale o wiarę. Tę to on usiłował wstrząsnąć, aby na gruzach jej wiarę w socjalizm i humanitarności przyszłość zbudował.
Ale Marcin, dalszy ciąg Żyda, pod względy pewnemi, jakże jest słabym wysiłkiem! Prócz pana Duriveau ojca i syna, charakterów w swoim sposobie prawdziwych, epoki naszej synów, nie ma podobno jednej postaci, w którejby żyłach krew płynęła, w żyłach ich płynie tylko atrament. Życia pełne postacie, które zajmowały w Żydzie mimowolnie, tu się już nie ukazują. Osoby wchodzą i znikają ze sceny coraz nowe; a autor o nie troszczyć się wcale nie zdaje. Chodziło mu widać przedewszystkiem o myśl główną, o socjalne prawdy.
Od Salamandry do Martin’a, mój Boże, jak ogromna przestrzeń, jaki upadek! od tej powieści na pozór bezmyślnej, która tak żywo odtwarza świat i życie, (co jest i winno być pierwszym celem artysty), do powieści celowej, do romansu socjalnego, jakie znużenie, jaki wysiłek, jaka talentu utrata.
Czemu to? czemu? Bo żaden prawdziwy artysta sługą i wyrobnikiem, choćby najszczytniejszej myśli, być nie może. Jeśli ta myśl tak nim owładła, że się sączy przez wszystkie pory jego utworów, jeśli sam nie wie jak żyje w tej atmosferze, dobrze! potrafi tworzyć i zostanie artystą; ale jak skoro myśl sobie narzuca i myśl przybiera na zimno i lepi nią jak klejem, to co nią nie przesiąkło, utwory jego będą słabe, liche i amfibia prawdziwe, w których ani sztuka, ani idea moralna światu objawić się w pełni nie potrafią.
Tak jest właśnie z panem Sue. On myśli, której dziś jest sługą, nie wyrobił z siebie, ale ją wziął od drugich gotową; żyje nią sztucznie, a nie zjednoczył się z nią tak, żeby w dziełach jego mięszaniny swojego i cudzego nie było widać. Co się tyczy wiary naprzykład, idea pana Sue tak jest niewyrobiona, tak niedecydowana, jak w ogólności francuskich myślicieli. Nikt nie odkryje, co pan Sue chce postawić na miejscu zwalonego katolicyzmu, dla ważnej przyczyny, że i pan Sue i jego nauczyciele sami o tem nie wiedzą. Przez grzeczność tylko dla tłumu, doktor Clement zdaje się wierzyć w nieśmiertelność duszy! Jeszcze dwa romanse, a przyjdziemy do tego.
Jednem z najciekawszych w Marcinie zasadniczych zdań jest to: „nikt nie ma prawa do zbytku, póki wszyscy nie osiągną koniecznie potrzebnego.“ Jest to paradoks, z pomocą którego możnaby zbytek wszelki, a z nim większą czczość umysłowych rozkoszy, odłożyć do sądnego dnia. Le nécessaire koniecznie zowie się u pana Sue — chleb, dach i suknie dobre. Ale to nie jest konieczne! konieczne, to udoskonalenie duszne, to ulepszenie moralne. A konieczne dla ciała, nigdy nie może być udziałem wszystkich. Społeczeństwo nie winno, że jego członkowie niektórzy dziś opatrzeni w konieczne, jutroby je stracili nieopatrznością, rozpustą, lenistwem. Socjaliści w takim razie zapewnie myślą w niewolą i kuratelę wziąć nieopatrznych swych członków. Radbym widzieć, jak ich naówczas biedni, których swobodna nędza życie stanowi, za ich postępowość błogosławić będą.
Piękne i wzniosłe są myśli, mające na względzie ulepszenie bytu klas upośledzonych, lecz opierając się na niebacznie określonych zasadach, nie mogą być płodne.
Wznieśmy do bytu moralnie i materjalnie wyższego, klasy społeczeństw upośledzone, ale nie kosztem innych; nie odbierajmy jednym dla dania drugim, bo niesprawiedliwość jednę, zastępujemy drugą tylko.
Dla wszystkich świat wystarczy. Można nadać byt dobry biednym, nie odbierając nic nikomu. Świat nie ma pewnej tylko sumy dobra, ale ma go tyle, ile sobie wyrobi, wypracuje. Tymczasem usposóbcie ubogich do zdobycia moralnej i materjalnej niezawisłości, usposóbcie ich nie w motyki i narzędzia pracy, ale w cnoty męztwa, łagodności, pokory i odwagi, miłości i cierpliwości. Oto są narzędzia osłodzenia! a gdy te dacie ludowi, wszystko mu dacie. Nie troszczcie się o strawę, bo tej nie zabraknie mu, gdy będzie mieć życie umysłowe i duszne, co go podniesie wyżej. Tysiąc razy lud i biedni giną, nie przez nędzę swą, ale przez ciemnotę i namiętności. Nie rehabilitujcie ciała, ale je poskromcie, a dajcie im dusze, których im tak często braknie!
Zajrzyjcie w Ewangelją, tam także znajdziecie socjalizm, ale oparty na podniesieniu dusznem, na udoskonaleniu wewnętrznem, i to jest jedyny, jaki zdolny jest świat przemienić i rany jego uleczyć.
Z wielką ostrożnością, z wahaniem, ale po dwakroć rzuca pan Sue myśl fałszywą, myśl niedorzeczną: „o niesprawiedliwości dziedzictwa.“ Jest to płód socjalizmu, który nie chce, aby człowiek miał po człowieku cokolwiekbądź dziedziczyć. Jakto? Moje mienie co reprezentuję. Moją pracę, lub przez dziada i ojca i t. p. Każda majętność niczem innem nie jest, tylko pracą ucieleśnioną (nie mówimy o wyjątkach). W stanie, który dawniej zwano stanem natury, a który jest jakby przeciwległym biegunem stanu cywilizowanego, na ostatnich szczeblach organizmu nawet, widzimy własność i pracę. Ptak, który gniazdo swoje ściele, przywłaszcza sobie, czyni własnością swoje gniazdo, które z zebranego pierza i słomy zbudował. Człowiek, który dobył gruntu zarosłego, nie jestże w pewien sposób jego twórcą i właścicielem? Znajdujecież niesłusznem, że gniazdo ptaka przekazuje się dzieciom? Człowiek, który nabywa pracą, czy nabytem ma prawo rozporządzić, jak mu się podoba? Tu prawa jednozgodnie przyznają mu władzę obrócenia pracy skutków, jak zażąda. Czemże jest dziedzictwo, jeśli nie pośmiertną ofiarą pracy? Gdzież niesprawiedliwość dziedzictwa? gdzie niesłuszność? Sprawiedliwiejże byłoby oddać zapracowane przezemnie, odebrawszy odemnie, na własność temu, który nie pracował?
Doktor Clement u pana Sue majątek zapracowany oddaje w większej części ubogim. Bardzo to pięknie, ale tym sposobem nie podniesie się ubóstwa, ani zaradzi niedostatkowi. Dajcie ubogim pracę dobrze płatną, dajcie przystęp wszędzie, gdzie ich wprowadzić może zasługa, talent, poświęcenie i t. p., rozłamcie przed niemi zapory proletarjatu, a dacie więcej niż wasze dziedzictwa — własność dana, nie była bez pracy, ani ocenioną, ani w pożytek obrócić się im może. Byłaby to zachęta do próżniactwa, i lep dla namiętności, bo ten sposób loicznie idąc, gdybyśmy świat wedle idei socjalnych przetworzyli na dzień jeden, jutro ci, co przez dzień więcej od drugich zapracowali, wezwani by być mogli do nowego obrachunku i wydziedziczenia.
Lecz tego rodzaju żądania, dłuższej rozprawy i daleko systematyczniej poprowadzonej, wymagałyby, niż te kilka słów rzuconych mimochodem.
Pan Gryff w jednem miejscu odpowiedzi na artykuł o Żydzie, na wyrzeczone przez nas słowo, że nauka Chrystusa odepchniętą została przez ludzi, odpowiada zaprzeczeniem i twierdzeniem, że tak nie jest. Szacowny recenzent nie zrozumiał głębokiego mythu Żyda i tego znaczenia, jakieśmy do niego przywiązali. My powtarzamy, tak jest, tak! Nauka Chrystusa nie została przyjętą, została odepchniętą!
Spójrzmy po świecie, a tysiączne tego będziemy mieli dowody. Gdzie jest żywot wedle Ewangelji i słów Chrystusowych? gdzie braterstwo? gdzie pokora? gdzie poświęcenie? gdzie miłość?
Cnoty to zasadnicze chrześcjańskie, których nic nie zastąpi. Odepchnęliśmy Chrystusa z dusz naszych, bo piersi, które codziennie krzyżem się Jego zbroją, są próżne miłości, braterstwa, pokory i poświęcenia! nasze obyczaje, nasze życie, nasze czyny, są-li ewangeliczne? O! pogan w nas jeszcze znać więcej niż chrześcjan w każdym kroku, w każdej myśli. W tem rozumieniu powiedzieliśmy i powtarzamy: Chrystusa odepchnęliśmy i dla tego podobni Żydowi tułaczowi błąkamy się w strapieniu, smutku, trwodze i krwawych przeczuciach jutra!
Przez odepchnięcie Ewangelji i Chrystusa, przyszliśmy do mętnych źródeł socjalizmu czczego i systematów, które kosztem jednych, chcą podnieść drugich; przez to przyszliśmy do zasadzania wszystkiego na dobrym bycie, na materjalnych potrzebach, na chlebie i soli. Lecz dziś jeszcze, jak zawsze czas spojrzeć w te prawdy, których nawet powierzchowne przyjęcie już tyle dla świata zrobiło — czas się poprawić i kajać. Miłością, miłosierdziem, pokorą, światby jeszcze mógł zakwitnąć i przemienić się, a jęki nieszczęśliwych, co na dnie towarzystwa ludzkiego gnieceni leżą, zmieniłyby się w głosy błogosławieństwa i radości.
Zakończymy wyrazami zdziwienia i zapytaniem panów księgarzy, co spowodować mogło aż dwukrotne tłumaczenie Marcina? Godziż się ludziom, co choćby dla własnego zysku, ale przecie stoją u wrót, któremi oświata przechodzi i drzwi jej odmykają; godziż się ludziom, co tyle użytecznych dzieł wydali i wydają, puścić się na spekulowanie w tłumaczeniach takich dzieł, i puszczanie ich przez niedorzeczne współzawodnictwo, w cenie tak niskiej, jakaby ledwie najlepszemu, najświętszemu dziełu, w widokach jakiejś propagandy przystała? Godziż się tłumaczenie aż dwa razy powtarzać i niem karmić za bezcen tych, co książkę często byle tanią kupują, bo innej nad tanią nie mogą. Jeśli panowie potrafiliście Marcina ośm tomów dać za rubla, czemu nie spróbujecie innych nakładowych dzieł waszych równie tanio sprzedawać? Bylibyśmy wam bardzo wdzięczni! bardzo wdzięczni! A! powiecie zapewne — honorarja! Moi panowie, znamy honorarja wasze, słowo w słowo równają się one honorarjom dobrych kopistów za granicą. One was nie zrujnują pewnie. Ale zrujnuje was nieopatrzność własna, tłumaczenia, któremi zalewacie księgarnie, niedowarzone kompilacje, które sypiecie na nas. Zrujnuje was cena ogromna książek, które wyjąwszy Marcina, niesłychanie są drogie. Jeśli potrafiliście wyjść na Podrzutku, bądźcie loiczni, spróbujcie zniżyć ceny innych dzieł także, a chętnie wam przebaczy czytająca polska publiczność, nawet tłumaczenia, któremi ją obdarzyliście.