...i pieśń niech zapłacze/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | ...i pieśń niech zapłacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszyscy obrócili twarze w stronę, z której nadbiegały coraz bliższe dźwięki pocztowego dzwonka i Janina również w tę stronę patrzała, lecz gdy spojrzenie jej upadło na Czesława, odmalowały się w niem natychmiast zdumienie i przestrach.
Kiedy nadjeżdżający powóz stał się widzialnym i można było dostrzedz jego wnętrze, Czesław, ruchem człowieka, spostrzegającego widmo przeraźliwe, sztywnym ruchem podniósł się z siedzenia i oczyma osłupiałemi przez chwilę patrzał. Potem, jak przed widmem przeraźliwem od stóp do głowy zesztywniały, a na twarzy biały jak ściana, począł cofać się ku drzwiom, do wnętrza domu prowadzącym, i we wnętrzu domu zniknął. Janina usłyszała jeszcze szybkie kroki jego, głośne otworzenie się drzwi pokoju, w którym mieszkał, i nic więcej... Samej siebie nawet zapytać, co to wszystko znaczyć mogło, nie miała czasu, bo przed gankiem domu stanął powóz czterokonny, trochą pakunków podróżnych obarczony. Pakunki te ze skóry drogocennej i stalą pobłyskujące miały pozór wytwornych cacek.
Z powozu, z ruchami wspaniałymi i ciężkimi, wysiadła kobieta młoda, dość wysoka, w ubraniu bogatem i jaskrawem. Jedwab, aksamit, błyszczące dżety, dwa różne kolory, obfita biżuterya u pasa, rąk i szyi. Wśród strusich piór, okrywających kapelusz, bogactwem swem i pięknością uderzały włosy koloru ognistego, a w twarzy nieco płaskiej, o rysach pospolitych, lecz cerze bardzo świeżej, płonęły ciemne, ogniste oczy i krwią purpurową czerwieniły się pełne, wypukłe wargi. Kibić miała zepsutą przez zawczesną otyłość i ruchy powolne, nie pozbawione jednak pewnego ociężałego wdzięku, a od głowy, w tył odrzuconej, wyniosłe. Powoli, ze zmieszanym nieco uśmiechem na czerwonych ustach, wstępować zaczęła na schody ganku. Jerzy postąpił na jej spotkanie i powitał ją ukłonem grzecznym, ale w którym mieściło się milczące zapytanie. Ona na ukłon odpowiedziała krótkim rzutem w dół głowy i na zapytanie odpowiedziała zapytaniem, wymówionem w języku obcym. Zapytała o Czesława i czy on znajduje się w tym domu?
Jerzy, obejrzawszy się po ganku, odpowiedział, że brat jego odszedł na chwilę zapewne, zaraz powróci i skoro ona ma do niego interes...
Miał już zarysować ramieniem gest zapraszający, gdy ona z nagłym i wesołym śmiechem mowę mu przerwała:
— Więc bratem Czesława jesteście! Bardzo rada z poznania... dawno już chciałam poznać... a mój interes do niego... Cha, cha, cha, cha!
Śmiech jej był dźwięczny, głośny, bardzo swobodny.
— Cha, cha, cha, cha! Jestem żoną waszego brata!
Nagle, do gamy perłowej i swawolnej podobny, urwał się śmiech młodej kobiety, bo spostrzedz musiała, że Jerzy zbladł bardzo i że w oczach jego odmalowało się niedowierzanie.
— Nie wierzycie? Widzę, że nie wierzycie! No, nic dziwnego. Pierwszy raz w życiu kogoś widząc, można Bóg wie co o nim pomyśleć i najpoczciwszego Bóg wie za kogo wziąć... Ale prawdziwie... jestem waszą belle soeur i dziwię się, że Czesław nie opowiedział wam, jak wyglądam... A może on tu kawalera udawał, aby weselej bawić się... Po was mężczyznach wszystkiego spodziewać się można. Cha, cha, cha!
I znowu wesołość jej dobroduszna i swobodna zgasła, jak zdmuchnięta świeca. Spostrzegła, że stoi przed progiem tego domu, że dwie młode kobiety stoją na ganku w postawach zesztywniałych i z twarzami jak biały marmur, że w oczach Jerzego maluje się prawie obłęd nieprzytomny. Więc głowę ciężką od piór strusich i włosów ognistych z dumą podniosła, marszcząc bujną brew nad pałającemi oczyma.
— Ja, dygnitarska córka! Mogłam Bóg wie ile razy i Bóg wie za kogo wyjść, ale za brata waszego wyszłam dlatego, że się w nim zakochałam. I on był zakochany we mnie... ale potem do was zatęsknił... źle mu się ze mną zrobiło... to taki charakter niespokojny... już dawno pomiędzy nami nie bardzo dobrze... On może ukrywał przed wami, że żonaty... Już mię to zastanawiało, że listy do mnie pod adresem brata mego przysyłał... Ale pomyślałam sobie: kaprys. Niech adresuje do kogo chce, byle pisał... Aż tu zaczyna coraz rzadziej pisać i... ot, miesiąc już, jak nie napisał ani słóweczka. Strach mię ogarnął... Może chory, może rozkochał się w innej... ach, gdybyście wiedzieli, co ja przez ten miesiąc wycierpiałam... Telegrafować nie śmiałam, bo on tego nie lubi, rozgniewałby się, a i bez tego niema już pomiędzy nami prawdziwego dobra... Więc pomyślałam sobie: pojadę! My teraz bliżej, niż byli wprzódy... droga łatwa... Pomyślałam sobie: jego zobaczę i krewnych jego poznam, może oni mię polubią, może i ja ich polubię, wesoło nam wszystkim będzie. Więc zostawiłam synka naszego przy swojej mamie i pojechałam... Synka mamy maleńkiego, trzy latka mu się kończy...
Nagle umilkła. Przerwał jej głos drżący, ale donośny, który w głębi ganku, gdy mówiła o synku, powoli mówić zaczął:
— W imię Ojca, i Syna, i Ducha świętego, Amen.
Była to Dębsia, która w głębi ganku, w zwykłej sobie majestatycznej postawie stojąc, jedną ręką przyciskała do piersi zdjęty ze stołu talerz, a drugą zakreślała krzyż na swej szerokiej piersi. Może z powodu brzmienia głosu przeżegnanie się to rozebrzmiało posępnie i trwożnie.
Płomienne oczy przybyłej zapłynęły łzami.
— Co to jest? Ciszej, niż przedtem mówić zaczęła. — Tu jest coś złego, ja to czuję! Jakiś tu jest strach. Wyglądacie wszyscy jak umarli. Może z nim stało się co złego? A może to... Ach! prawda! Słyszałam, słyszałam, ale nie mieszałam się do tego nigdy... Co mię tam te wszystkie kłótnie obchodzą! Pokochałam i wyszłam za tego, kogo kochałam... gotowa byłam i jego krewnych pokochać... Ale widzę, że mnie nie chcecie i nie będę się wam narzucała. Ja, dygnitarska córka... narzucać się nikomu nie przywykłam... tylko z mężem pozwólcie mi się zobaczyć... Gdzie on jest? Zawołajcie tu jego... Zobaczę go, pomówię z nim i pojadę... nawet bez gniewu... choć nie spodziewałam się być tak przyjętą... ja, dygnitarska córka i prawa żona waszego brata...
Jerzy obrócił się do stojących na ganku kobiet i zawołał:
— Poszukajcie Czesława!
Głos miał ochrypły i drżącą dłonią ocierał pot, zraszający mu czoło.
W tej samej chwili Janina poczęła iść ku przybyłej, powoli, z postawą sztywną i twarzą zaklętą w biały marmur, w którym stwardniały jej nieruchome rysy. Jednak ruchem łagodnym ujęła rękę przybyłej i położyła ją na swem ramieniu.
— Pani odpocząć potrzebuje... Zaprowadzę panią do pokoju, w którym pani odpocznie... i zaczeka na powrót...
Cichy szept jej ustał; prowadziła przybyłą przez ganek do pokoju siostry, którą spotkała szukającą zginionego i nie mogącą znaleźć go nigdzie.
— Zaczekaj, Krysiu! Posłuchaj!
Krystyna stanęła i z twarzą zalaną łzami słuchała.
— Zaprowadź ją do swego pokoju... i bądź dla niej uprzejmą... bądź dla niej dobrą... pod dachem twoim jest... w położeniu... bolesnem...
Krystyna z za łez popatrzała na siostrę, zrozumiała i usłuchała.
A Janina wyszła z domu przez drzwi prowadzące na gospodarskie obejście i po kilku minutach była już za wrotami, w tej części lasu, w której znajdowała się łąka, nazwana przez nią samą królestwem szczęścia.
Szła dość długo pomiędzy rzadko rosnącemi sosnami i nie trzymając się żadnej drogi, ani ścieżki, weszła wkrótce w las gęsty, stawiający przed nią zapory iglaste i liściaste, których nie omijała, lecz przez które przedzierała się, idąc przed siebie ciągle, krokiem prędkim i równym, czasem tylko nieco chwiejnym.
Kibić jej była sztywną i rysy posiadały wciąż twardość i nieruchomość wyrzeźbionego marmuru. Szła i szła, gnana instynktem tym samym, który zwierzę ranione pcha do biegu w pola puste, w lasy gęste, dokądkolwiek, byle uciec od śmiertelnego bolu.
Po sposobie, w jaki szła, znać było, że nie wie wcale o tem, dokąd idzie, ani nawet o tem, że idzie. Jeżeli były w głowie jej myśli jakiekolwiek, to chyba w postaci mgły skłębionej, zasłaniającej światło rozumu. Była cała jasno uświadomionem i przenikającem do szpiku kości uczuciem nieszczęścia ostatecznego. Nieszczęście, jak wielki kamień, spadło na nią wtedy, gdy nurzała się w kąpieli szczęścia, i zdruzgotawszy w niej wszystko, wznieciło samo jedno płomię bolu tak szumiące, że zagłuszało wszelką przytomną myśl.
Krwawiły ją kolczaste zapory, które krokom jej stawił las. Poślizgnęła się na świeżo spadłem igliwiu i w dłoni ścisnęła gałąź jałowcu z taką siłą, że igły jego zanurzyły się w jej dłoni i tam pozostały. Innym razem gałąź sosnowa z taką mocą uderzyła ją w czoło, że pozostawiła na niem czerwoną szramę. Gdy weszła na grunta nizkie, czepiać się poczęły jej sukni mokre wikliny, znacząc ją plamami wilgoci i oderwanych od łodyg liści uschłych.
Kilka razy, pochwycona zapewne fizycznym bólem, rękę podnosiła do piersi lub do gardła; oddech jej stawał się coraz krótszym, cięższym, aż dławiąc się, gestem porywczym rozerwała górne zapięcie stanika i, obnażywszy szyję, szła dalej.
Sztywna jej postać w ciemnej sukni, operlonej rosą i uschłymi liśćmi i twarz biała z suchemi oczyma pod czołem, przerżniętem czerwoną szramą, przesuwała się na jesiennem tle lasu coraz dalej i dalej, aż z gęstwin wynurzyła się na przestrzeń swobodną i obszerną.
Stanęła na skraju łąki leśnej, otoczonej kołem olbrzymów, ubranych teraz w złoto, bronz i purpurę.
Stanęła w gaiku brzozowym, filigranowo wyrzeźbionym ze złota, niedaleko dwóch drzew, w odosobnieniu do siebie przytulonych. Osika dostała od jesieni suknię różową i drżące jej przeźrocza zarzucała na wiecznie silne i ciemne konary świerku.
Stanęła i z wyciągniętą naprzód szyją wpatrzyła się w postać, stojącą w cieniu konarów świerkowych.
Był to człowiek, którego kształty rosłe i zgrabne mętnie rysowały się w zasłonach ciemnych gałęzi.
Czy poznała go? Czy on zobaczył ją, wynurzającą się z lasu i stającą wśród złotych filigranów brzóz, w sukni operlonej uschłymi liśćmi, z czerwoną szramą na marmurowem czole? Nikt nigdy dowiedzieć się o tem nie miał.
Pod konarami świerku błysnął stalowo jakiś przedmiot i rozległ się krótki huk wystrzału. Trochę sinego dymu wzbiło się ku górze i zawisło jak mały obłok w powietrzu nieruchomem.
Bez krzyku, bez słowa, cicho i sztywnie Janina biedz poczęła po zrudziałych trawach w kierunku sinego obłoczka, lecz wkrótce zachwiała się, obie ręce podniosła ku gardłu i upadła pod stopy osiki, która trochę swych liści różowych rzuciła jej na twarz, jak zasłonę przeźroczystą...
............
...Niech się skarży zielona wierzbina
Niechaj płacze tam w polu kalina
I wiatr niech zapłacze!
Niech się skarżą ptaki tułacze...
............
Niech się skarżą spracowane barki,
Niech płaczą tam w polu fujarki,
I — pieśń niech zapłacze!«