Ania z Avonlea/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Avonlea |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Rozalia Bernsteinowa |
Tytuł orygin. | Anne of Avonlea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W cichy złocisty wieczór, kiedy wietrzyk tajemniczo szemrał wśród świerków, otaczających dziedziniec, a cienie wydłużały się leniwie na skraju lasu, Ania, zaryglowawszy drzwi szkoły, schowała klucz do kieszeni. Westchnęła z zadowoleniem; rok szkolny zakończył się. Komitet Szkolny odnowił z nią umowę na rok następny, nie szczędząc przy tej sposobności serdecznych wyrazów uznania — tylko pan Andrews zwrócił jej uwagę, że powinna częściej używać rózgi. I oto dwa miesiące dobrze zasłużonego wypoczynku uśmiechały się do niej zachęcająco. Schodząc ze wzgórza z koszykiem kwiatów w ręce, Ania czuła zadowolenie ze świata i ze siebie. Od chwili ukazania się pierwszych fiołków nie zaniedbywała nigdy swej cotygodniowej pielgrzymki do grobu Mateusza. Wszyscy w Avonlea, z wyjątkiem Maryli, zapomnieli już o cichym nieśmiałym Mateuszu Cutbercie; lecz w sercu Ani obraz jego żył wiecznie. Pamiętała ze czcią o tym staruszku, który pierwszy otoczył ją miłością, jakiej jej osamotnione dzieciństwo tak gorąco pragnęło.
U podnóża pagórka w cieniu świerków siedział mały chłopczyk o wielkich marzących oczach i ślicznej inteligentnej twarzyczce. Zerwał się i z uśmiechem przypadł do Ani, lecz na policzkach jego były ślady łez.
— Czekałem tutaj, bo wiedziałem, że pani z pewnością pójdzie na cmentarz — rzekł, wsuwając w jej dłoń swą rączkę. — I ja tam idę. Zanoszę od babuni tę wiązankę geranjum na grób dziadziusia Irvinga. A te białe różyczki położę obok dla mojej matuchny, bo przecież nie mogę ich zanieść na jej mogiłę. Ale i tak dowie się o nich, prawda?
— O, z pewnością, Jasiu.
— Wie pani, dzisiaj upływają trzy lata od dnia jej śmierci. To strasznie, strasznie długo, ale boli tak samo, jak wtedy... i brak mi jej też tak, jak wtedy. Nieraz zdaje mi się, że nie wytrzymam bez niej dłużej — głos dziecka załamał się, a usteczka zadrżały. Pochylił główkę nad kwiatami w nadziei, że nauczycielka nie zauważy łez w jego oczach.
— A jednak — rzekła Ania bardzo łagodnie, — nie chciałbyś nie odczuwać tego bólu; nawet gdybyś mógł, nie chciałbyś zapomnieć twojej matuchny, Jasiu.
— Za nic w świecie! Tak właśnie czuję. Pani mnie doskonale rozumie; nikt inny nie rozumie mnie tak dobrze, nawet babunia, chociaż jest dla mnie bardzo dobra. I ojciec mnie rozumiał, ale nie mogłem z nim długo rozmawiać, bo natychmiast stawał się smutny. Gdy zakrył twarz rękami, odrazu wiedziałem, że trzeba przestać mówić. Biedny ojciec! Strasznie jest samotny beze mnie. W domu mamy teraz tylko gospodynię, a ojciec uważa, że gospodynie nie umieją wychowywać małych chłopców. Tem bardziej, że ojciec tak często wyjeżdżał za interesami. Babunie lepiej się na tem znają, prawie tak, jak matki. Kiedyś, gdy będę dorosły, wrócę do ojca i nigdy się już nie rozstaniemy.
Jaś tyle już opowiadał Ani o swoich rodzicach, że miała wrażenie, iż to byli jej starzy znajomi. Wyobrażała sobie matkę Jasia, jako bardzo podobną z charakteru i usposobienia do malca, ojca zaś jako człowieka zamkniętego w sobie, który swą głęboką, wrażliwą duszę starannie ukrywał przed światem.
— Ojca trudno poznać — zwierzał jej się Jaś pewnego razu. — Nie znałem go zupełnie, zanim matuchna umarła. Ale każdy, kto go pozna, musi się nim zachwycać. Najwięcej na świecie kocham jego, potem babunię, a potem panią. Kochałbym panią zaraz po ojcu, jeśliby nie było moim obowiązkiem kochać więcej babunię, która się dla mnie tak poświęca, prawda? Chciałbym, żeby babunia nie zabierała światła z mego pokoju, dopóki nie usnę. Ale babunia mówi, że nie wolno być tchórzem i lampę zabiera, skoro tylko mnie ułoży. Ja się nie boję, ale wolałbym mieć światło. Matuchna zawsze siedziała koło mego łóżka i trzymała mnie za rękę, dopóki mnie sen nie zmorzył. Matuchna mnie psuła, matki często psują dzieci, pani wie?
Nie, Ania nie wiedziała o tem z własnego doświadczenia, ale mogła to sobie wyobrazić. Ze smutkiem myślała o swej własnej „matuchnie“, która uważała ją za „cudnie piękną“, i dawno już pochowana została obok swego młodziutkiego małżonka na dalekim, samotnym cmentarzu. Nie mogła pamiętać swej matki i zazdrościła Jasiowi jego wspomnień.
— W przyszłym tygodniu są moje urodziny — rzekł Jaś, schodząc wraz z Anią z pagórka, skąpanego w zachodzącem słońcu. — Ojciec pisał, że przysyła mi coś, co mi sprawi największą przyjemność w świecie. Myślę, że to już nadeszło, bo babunia zamknęła na klucz bibljoteczkę, czego nigdy dawniej nie robiła. A kiedy zapytałem, dlaczego?, odrzekła z miną tajemniczą, że mali chłopcy nie powinni być ciekawi. Urodziny, to bardzo miła rzecz, prawda? Kończę lat jedenaście, ale podobno nie wyglądam na tyle. Babunia mówi, że jestem taki mały, bo nie jem dosyć kaszki. Staram się jeść dużo, ale babunia daje takie wielkie porcje. Od czasu, gdy mi pani poradziła, żebym się modlił do Boga o pomoc w trudnych sprawach, modliłem się co wieczór. Prosiłem Boga o siły, żebym mógł zjeść rano całą porcję kaszki. Ale nigdy mi się to nie udało. Nie wiem, czy mam za mało łaski u Pana Boga, czy też dostaję za duże porcje? Babunia mówi, że ojca wychowała na kaszce, a trzeba widzieć, jaki jest barczysty! Ja jednak myślę, że od tej kaszki rozchoruję się kiedy i umrę — zakończył z westchnieniem.
Ania pozwoliła sobie na uśmiech, ponieważ Jaś na nią nie patrzał. Całe Avonlea wiedziało, że pani Irving w wychowaniu swego wnuka stosuje dobre starodawne przepisy o zdrowiu fizycznem i moralnem.
— Na pewno nie, drogi chłopcze — zawołała wesoło. — A co słychać u twojego Skalnego Ludku? Czy Starszy Żeglarz sprawuje się wciąż dobrze?
— Musi — rzekł Jaś z naciskiem. — Wie, że w przeciwnym razie nie będę się z nim zadawał. O! on jest bardzo przebiegły.
— A Nora dowiedziała się już o Złotej Pani?
— Nie, ale domyśla się. Jestem prawie pewny, że szpiegowała mnie, kiedy ostatnio szedłem do pieczary. Nic na to nie poradzę. Przecież tylko ze względu na nią to ukrywam — ażeby nie ranić jej uczuć. Ale jeśli ona sama chce mieć serce zranione, to już trudno!
— A gdybym ja którego wieczoru wybrała się z tobą nad morze, czy mogłabym poznać twój Skalny Ludek?
Jaś poważnie potrząsnął głową.
— Nie, mojego Ludku nie mogłaby pani zobaczyć. Tylko ja go mogę widzieć. Ale pani może widzieć swój własny. Czyż to nie cudowne, że my oboje rozumiemy takie rzeczy? — dodał, ściskając jej dłoń po koleżeńsku.
— Cudowne! — zgodziła się Ania, zatapiając spojrzenie swych szarych rozjaśnionych oczu w jego szafirowych źrenicach.
Oboje znali drogę do czarownej krainy marzeń, gdzie w dolinach wiecznie kwitną róże szczęścia, obłoki nie zasnuwają pogodnego nieba, melodyjne dzwony nigdy nie brzmią fałszywie, a pokrewnych dusz jest bezliku. Znajomość geografji tego kraju jest bezcenną wiedzą, której nabyć nie można na żadnym targowisku świata. Musi to być dar dobrych wróżek, złożony człowiekowi w dniu przyjścia jego na świat, a życie nie potrafi go zniszczyć ani odebrać. Lepiej jest go posiadać i mieszkać na poddaszu, niż żyć w pałacu, będąc pozbawionym tego skarbu.
Cmentarz Avonlea był jeszcze wciąż, jak za dawnych czasów, pustkowiem porośniętem trawą. Niewątpliwie, Miłośnicy pamiętali o nim: na ostatniem zebraniu Koła Priscilla Grant odczytała referat o cmentarzach. Miłośnicy zamierzali w przyszłości zastąpić stary omszony płot żelaznemi sztachetami, trawę skosić, a walące się pomniki podeprzeć i odnowić.
Ania złożyła przyniesione kwiaty na grobie Mateusza, potem zaś udała się do ocienionego topolami zakątka, gdzie spoczywała Helena Gray. Czyniła to zawsze od czasu owej urodzinowej majówki. Poprzedniego wieczoru odwiedziła opuszczony ogródek Heleny i stamtąd przyniosła białe róże, niegdyś jej ręką sadzone.
— Myślę, kochanie, że wolisz je od wszelkich innych — szepnęła.
Nagle cień jakiś padł na trawę. Obejrzawszy się, spostrzegła panią Allan i razem wróciły do domu. Pani Allan nie była już owem młodziutkiem stworzeniem, które przybyło do Avonlea przed pięciu laty. Twarz jej straciła nieco ze swej świeżości, a parę delikatnych brózd koło oczu i przy ustach zdradzało przebyte cierpienia. Mogiłka jej córeczki na tymże cmentarzu była niewątpliwie przyczyną niejednej z nich, kilka zaś ostatnich zjawiło się podczas tylko co przebytej ciężkiej choroby jej synka. Ale dołeczki pastorowej były równie słodkie jak dawniej, oczy — jasne i czyste, a utraconą piękność dziewczęcą zastąpił wyraz macierzyńskiej czułości i siły charakteru.
— Cieszysz się swemi wakacjami, Aniu — rzekła, gdy opuściły cmentarz.
Ania skinęła głową.
— Bardzo. Jestem pewna, że lato będzie rozkoszne. Przedewszystkiem pani Morgan przyjedzie w lipcu do Kanady i Priscilla przywiezie ją do nas. Na samą myśl o tem czuję jeden z moich dawnych „dreszczów“.
— A więc mile spędzisz lato. Pracowałaś ciężko cały rok ubiegły, ale miałaś też świetne rezultaty.
— O, niezupełnie. Często nie mogłam osiągnąć mego celu. Nie wszystko, co sobie postanowiłam, przystępując do pracy na jesieni, udało mi się przeprowadzić. Nie dorosłam do moich ideałów.
— To się niejednemu z nas zdarza — odpowiedziała pani Allan z westchnieniem, — wiesz przecież „niski cel, nie zaś niepowodzenie jest przestępstwem“. Musimy dążyć do ideału, nawet jeśli nigdy nie uda nam się go dosięgnąć. Życie bez ideału byłoby marną wegetacją, z nim jest piękne i wzniosłe. Wytrwaj przy nim, Aniu.
— Postaram się. Ale zarzuciłam już niejedną z moich teoryi — odpowiedziała Ania z bladym uśmiechem. — Zabierając się do pracy nauczycielskiej, przygotowałam sobie najpiękniejszy ich zbiór. Lecz rozwiewały się jedna za drugą.
— Nawet teorja o karze cielesnej — przekomarzała się pastorowa.
Ania spłonęła rumieńcem.
— Nigdy nie wybaczę sobie tej awantury z Antosiem.
— Cóż znowu, kochanie, zasłużył na to. I dobrze mu to zrobiło. Od tamtego czasu nie miałaś już z nim kłopotu, on zaś uznał, że dorównywasz nauczycielowi. Z chwilą, gdy rózga wybiła mu z głowy przekonanie, że dziewczyna to nic dobrego, łagodność twoja zdobyła jego sympatję.
— Może i zasłużył na karę, ale nie o to chodzi. Nie czyniłabym sobie wyrzutów, gdybym ze spokojem i rozwagą zadecydowała, że rózga jest dla niego sprawiedliwą karą. Muszę jednak przyznać, że uniosłam się gniewem i dlatego go wybiłam. Nie zastanawiałam się, czy postępuję słusznie. Gdyby nawet był niewinny, nie potrafiłabym się pohamować. I to mnie właśnie upokarza.
— Nie myśl o tem, Aniu. Wszyscy popełniamy błędy; powinniśmy ich żałować i uczyć się na nich, lecz nie wlec ich za sobą w przyszłość... Ale oto Gilbert Blythe na rowerze — zapewne wraca na wakacje do domu. Jakże wasze studja?
— Dość dobrze. Dziś wieczór pożegnamy Wirgiljusza — pozostało nam wszystkiego dwadzieścia wierszy do końca; potem nie zajrzymy do książki aż do września.
— Czy myślisz, że uda ci się wstąpić na uniwersytet?
— Nie wiem — Ania marząco patrzała wdal na opalowy horyzont. — Wzrok Maryli nigdy się już nie poprawi, chociaż i tak jesteśmy wdzięczne Niebu, że się nie pogorszył. A mamy przecież pod opieką bliźnięta. Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby ich wuj zabrał je kiedykolwiek. Być może, że uniwersytet znajduje się poza zakrętem drogi mojego życia, ale zakrętu jeszcze nie dosięgłam. Boję się myśleć o nim wiele, aby nie doznać zawodu.
— I ja pragnęłabym, abyś się dostała na uniwersytet, ale jeśli ci się to nie uda, nie martw się zbytnio. Sami stwarzamy sobie życie, gdziekolwiek jesteśmy. Uniwersytet może nam w tem tylko dopomóc. Życie nasze bywa bogate lub ubogie, zależnie od tego, co w nie wkładamy, a nie od tego, co zeń czerpiemy. Jest ono bogate zarówno tutaj jak i na szerokim świecie, jeśli tylko potrafimy otworzyć nasze dusze dla przyjmowania jego skarbów.
— Zdaje mi się, że rozumiem panią — rzekła Ania w zamyśleniu, — wiem, że wiele wdzięczności jestem winna życiu... O, bardzo wiele, za moją pracę, za Jasia Irvinga, za te słodkie bliźnięta i za moich przyjaciół. Przedewszystkiem za przyjaźń, bo ona tak upiększa życie.
— Serdeczna przyjaźń jest rzeczywiście bardzo pomocna w życiu. Powinniśmy sztandar jej trzymać wysoko i starać się nie zbrukać go nigdy brakiem szczerości i prawdy. Często jednak przyjaźnią nazywają zwykłą poufałość, nie mającą nic wspólnego z tamtem wzniosłem uczuciem.
— Tak, ma pani słuszność. Józia Pay i Julja Bell uważają się za przyjaciółki, nie rozłączają prawie nigdy, a jedna za plecami drugiej wyraża się o niej niepochlebnie. Uważam, iż hańbą jest nazywać podobne uczucia przyjaźnią. W przyjaciołach naszych powinniśmy widzieć tylko piękne cechy i obdarzać ich tylko naszemi najlepszemi uczuciami. Wtedy przyjaźń będzie największym skarbem życia.
— Przyjaźń jest bardzo piękna — uśmiechnęła się pani Allan — ale kiedyś... — urwała. Delikatna biała twarzyczka o przeczystych oczach miała więcej wyrazu dziecka, niż kobiety. Serce Ani śniło dotychczas tylko o przyjaźni i pastorowa nie chciała zetrzeć pyłu słodkiej nieświadomości z kwiatu. Zdanie swoje dokończy kiedyś w przyszłości.