Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Zielonego Wzgórza Część I-sza |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Rozalia Bernsztajnowa |
Tytuł orygin. | Anne of Green Gables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I-sza Cała powieść |
Indeks stron |
— No, jakże ci się podobają? — spytała Maryla, stojąc w pokoiku na facjatce.
Ania poważnie przyglądała się trzem nowym sukienkom, rozłożonym na łóżku. Jedna z nich była z płótna, koloru tabaczkowego w żółte kropki. Maryla kupiła ten materjał poprzedniego lata u wędrownego kupca dlatego, że wydawał się praktycznym. Druga była z satynki w kratkę czarną, nabytej w resztce przed Bożem Narodzeniem; trzecia ze sztywnej drukowanej bawełnianej tkaniny brzydkiego szafirowego koloru, kupionej w tym tygodniu na wyprzedaży w Carmody.
Maryla sama je uszyła, wszystkie trzy jednakowo: gładka spódniczka, gładka bluzka z rękawami, niemożliwie wąskiemi.
— Będę sobie wyobrażała, że mi się podobają — odpowiedziała Ania bardzo spokojnie.
— Ja nie chcę, byś sobie wyobrażała — rzekła Maryla. — Widzę dobrze, że ci się nie podobają. A czegóż im brak właściwie? Czyż nie są świeże, nowe i czyste?
— Owszem.
— Więc dlaczegóż nie podobają ci się?
— Bo nie są... nie są... ładne — rzekła Ania z niechęcią.
— Ładne — sarknęła Maryla. — Nie łamałam sobie głowy nad wymyślaniem ładnych strojów dla ciebie. Nie lubię próżności, Aniu, mówię ci to otwarcie. Te sukienki są skromne, praktyczne, świeże, bez wszelkich falban i przybrań i mają ci służyć przez całe lato. Brunatną i granatową będziesz nosiła do szkoły, satynkową zaś w niedziele i do kościoła. Mam nadzieję, że będziesz uważną i postarasz się ich nie zniszczyć. Sądzę też, iż powinnabyś być wdzięczną, żeś otrzymała takie ubranie wzamian wyrośniętej sukienczyny, jaką dotąd miałaś.
— Ależ jestem bardzo wdzięczna — zaprotestowała Ania. — Byłabym jednak daleko wdzięczniejsza, gdyby... gdyby choć jedna z nich miała bufiaste rękawy. Bufiaste rękawy są teraz takie modne. Byłoby mi bardzo przyjemnie, jeślibym miała sukienkę z bufiastemi rękawami.
— Obejdziesz się bez tej przyjemności. Nie miałam dość materjału na bufiaste rękawy. Zresztą uważam tę modę za śmieszną. Wolę stokroć skromne, gładkie.
— Jednakże ja wołałabym wyglądać tak śmiesznie, jak wszyscy inni, niż wyróżniać się skromnem, gładkiem ubraniem — upierała się Ania.
— Mniejsza z tem!... Powieś nowe sukienki do szafy i zabierz się do przygotowania lekcyj do szkoły niedzielnej. Pan Bell przysłał mi dla ciebie podręcznik; jutro pójdziesz do szkoły — rzekła Maryla i urażona opuściła pokoik na facjatce.
Ania załamała ręce, spoglądając na rozłożone suknie.
— Tak bardzo się cieszyłam, że może jedna z nich będzie biała z bufiastemi rękawami — szepnęła smutnie. — Modliłam się nawet o to, chociaż nie bardzo wierzyłam w skuteczność mojej prośby. Nie przypuszczałam, żeby Pan Bóg miał czas zajmować się sukienką biednej sieroty. Wiedziałam, że to zależy tylko od Maryli. Szczęściem, potrafię sobie wyobrazić, że jedna z nich jest ze śnieżno-białego muślinu, prześlicznie przybrana koronkami, z trzem bufami na każdym rękawie.
Nazajutrz rano silna migrena nie pozwoliła Maryli odprowadzić Anię do szkoły niedzielnej.
— Poprosisz panią Linde, by cię wprowadziła, Aniu — rzekła do dziewczynki. — Ona postara się już o to, byś się dostała do odpowiedniej klasy. Pamiętaj sprawować się jak najlepiej. Pozostań podczas kazania i poproś panią Linde, by ci wskazała nasze miejsce w kościele. Nie rozglądaj się wokoło i nie kręć się na ławce. Za powrotem opowiesz mi treść kazania.
Ania wyszła w swej czarnej z białem satynowej sukience, która, choć dostatecznie długa i wcale nie ciasna, fasonem swym znakomicie uwydatniała jej chudość. Kapelusz nie był niczem przybrany, płaski, marynarski. Nowe rozczarowanie dla Ani, która w duszy marzyła o jakichś wstążkach i kwiatach. O te ostatnie postarała się, coprawda, sama, zanim jeszcze dostała się na wielki gościniec. Zaledwie bowiem wyszła na drogę poza Zielone Wzgórze, dostała się na cudną łąkę, pełną złotego mlecza i wspaniałych krzaków dzikiej róży. Natychmiast więc uwiła gruby wianuszek i przystroiła nim swój kapelusz. Niewiadomo czy spodobałby się on innym, ale Ania była zachwycona i z dumnie podniesioną głową kroczyła naprzód, dźwigając na swych rudych warkoczach wieniec żółtego i czerwonego kwiecia.
Pani Linde nie zastała już w domu. Bynajmniej tem nie zrażona, Ania sama poszła do kościoła. W przedsionku spotkała całą gromadę dziewczątek, mniej lub więcej strojnie przybranych w białe, niebieskie albo czerwone sukienki. Przyglądały się one ciekawie obcej nowicjuszce w oryginalnym nakryciu głowy. Małe mieszkanki Avonlei zasłyszały już niejedną historyjkę, dotyczącą Ani. Pani Linde opowiadała o jej gwałtownym temperamencie, zaś Jerzy Buot, pastuszek z Zielonego Wzgórza, rozwodził się nad tem, że często godzinami potrafi Ania rozmawiać z sobą sama lub mówić do kwiatów i drzew. Spoglądały więc na nią i szeptały pomiędzy sobą, kryjąc twarzyczki za książki. Nikt nie próbował zbliżyć się do niej z życzliwem przywitaniem ani w kościele, ani też w klasie panny Rogerson[1], gdzie się następnie odbywała lekcja.
Panna Rogerson była to osoba w średnim wieku, wykładająca już od lat dwudziestu w szkole niedzielnej. Jej sposób nauczania polegał na odczytywaniu pytań z podręcznika i zwracaniu bacznej uwagi, by zapytywana uczennica odpowiadała dosłownie wedle książki. Obecnie zwracała się często do Ani, która, dzięki przygotowaniu Maryli, odpowiadała szybko i dobrze. Niewiadomo tylko, czy rozumiała wiele z tych pytań i odpowiedzi.
Panna Rogerson nie bardzo jej się podobała. Ale nie dlatego Ania czuła się niezmiernie nieszczęśliwą. Wszystkie dziewczynki w szkole miały rękawy z bufami. Ania uważała, że nie warto żyć, jeśli się nie posiada buf u rękawów.
— Jakże ci się spodobała niedzielna szkoła? — spytała Maryla Ani po powrocie do domu.
Wobec tego, że wianuszek z kwiatów zwiądł, Ania cisnęła go na łąkę i Maryla dopiero po kilku dniach dowiedziała się o tem oryginalnem przybraniu kapelusza.
— Wcale mi się nie podobała! Jest okropna!
— Ależ, Aniu! — zawołała Maryla z wyrzutem.
Ania z ciężkiem westchnieniem upadła na bujający fotel, ucałowała jeden z kwiatów Jutrzenki i ruchem ręki rzuciła ukłon kwitnącej pelargonji.
— Nudziliście się zapewne, gdy mnie tu nie było — rzekła. — Teraz opowiem wam o szkole niedzielnej. Postępowałam tak, jak mi Maryla kazała. Pani Linde nie było już w domu, wiec poszłam sama. Weszłam do kościoła z gromadką innych dziewcząt i usiadłam w kącie ławki obok okna. Pan Bell wyrecytował bardzo długą modlitwę. Byłabym się na śmierć zanudziła, gdybym nie siedziała przy oknie. Ale że stamtąd roztaczał się widok na Jezioro lśniących wód, więc spoglądałam na nie i wyobrażałam sobie tysiące rzeczy.
— Nie powinnaś była tak postąpić. Należało słuchać pana Bella.
— Kiedy on nie mówił do mnie — zaprotestowała Ania. — Mówił do Boga, nawet i sam nie zdawał się tem bardzo zajęty. Sądzę, że rozumiał, iż Bóg jest zbyt daleko, aby Go to mogło obchodzić... Ja sobie sama ułożyłam modlitwę. Nad jeziorem zwieszały się gałęzie całego szeregu białych brzóz. Promienie słońca padały na nie i zaglądały głęboko, głęboko do wody. Ach, Marylo, było to piękne, jak cudny sen! Więc powtarzałam dwa i trzy razy z rzędu: „Dzięki Ci za to, Boże!“
— Czy aby nie głośno? — spytała niespokojnie Maryla.
— O, nie, cichutko... Nareszcie pan Bell skończył i powiedzieli mi, żebym z kompletem panny Rogerson poszła do jej klasy. Było dziewięć dziewczynek, oprócz mnie. Wszystkie miały rękawy z bułami. Próbowałam wyobrazić sobie, że i ja miałam takie, ale jakoś nie udawało mi się to wcale. Dlaczego? Kiedy siedziałam w pokoiku na facjatce, z łatwością mogłam sobie to wyobrazić, lecz będąc pośród innych, które miały prawdziwe bufy...
— Nie powinnaś była w szkole rozmyślać o rękawach. Trzeba było słuchać wykładu. Sądzę, żeś go rozumiała?
— O tak, i odpowiadałam miljon razy. Panna Rogerson pytała bardzo wiele. Zdaje mi się, że nie powinna była zadawać tylu pytań. Ja sama pragnęłam pytać ją o dużo rzeczy, ale nie śmiałam, bo nie wydawała mi się wcale duszą pokrewną... Potem niektóre dziewczynki recytowały przypowieści. Zapytała mnie, czy umiem coś podobnego? — Odrzekłam, że nie, ale mogę powiedzieć: „Pies na grobie swego pana“. Znajduje się w trzeciej części „Wypisów“. Nie jest to ściśle religijny poemat, ale taki poważny i rzewny, że mógłby nim być. Odpowiedziała, że nie chce tego, i kazała mi się nauczyć na przyszłą niedzielę dziewiętnastej przypowieści. Przeczytałam ją sobie w kościele. Jest wspaniała! Szczególniej dwa wiersze:
„Bezładnie, w dzikim tumulcie pierzchły eskadry wrogów,
....................“
— Nie wiem, co znaczy „eskadry“, co znaczy „tumult“, ale zwrot brzmi tragicznie... Żałuję, że nie mogę tego zadeklamować przed przyszłą niedzielą. Będę to powtarzała przez cały tydzień. Potem poprosiłam panią Rogerson — bo pani Linde była zbyt daleko — aby mi wskazała pani miejsce w kościele. Siedziałam tak cichutko i spokojnie, jak nigdy. Tematem były Objawienia trzeci rozdział, drugi i trzeci wiersz. Był to bardzo długi temat, zbyt długi temat, zbyt długi. Gdybym ja była pastorem, wybierałabym zawsze krótkie tematy. I kazanie było strasznie długie. Rozumiem, że powinno było odpowiadać tekstowi. Ale nie było wcale a wcale zajmujące. Najgorsze jest to, że pastor nie posiada, oczywiście, ani źdźbła fantazji. Nie słuchałam go prawie wcale. Pozwoliłam myślom moim bujać dowoli i wyobrażałam sobie najrozmaitsze rzeczy.
Maryla czuła doskonale, że powinnaby zgromić Anię za te uwagi. Lecz pamiętała dobrze, że niejedna z tych uwag, szczególniej owa, tycząca się kazania i modlitwy pana Bella, była jej osobistym poglądem od wielu lat. Nie śmiała tylko go wygłosić. I wydało jej się, że te tajemne, nigdy nie wypowiedziane krytyczne myśli nagle przybrały widomą i oskarżenia pełną postać w osobie tej lekceważonej i niepozornej odrobiny ludzkiej, która tutaj całkiem śmiało wypowiedziała swe zdanie.