Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część I-sza
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I-sza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.

Uroczysta przysięga.

W piątek dopiero dowiedziała się Maryla o kapeluszu, przybranym kwiatami. Powróciwszy od pani Linde, wezwała do siebie Anię.
— Aniu, pani Linde opowiedziała mi, żeś ostatniej niedzieli przyszła do kościoła w kapeluszu dziwacznie przystrojonym mleczami i polnemi różyczkami. Cóż ci przyszło do głowy? Wyglądałaś prawdopodobnie jak straszydło na wróble.
— O tak, ja wiem, że w czerwonym i żółtym kolorze nie jest mi do twarzy... — zaczęła Ania.
— Nie do twarzy! Kwiaty na twoim kapeluszu, jakiejkolwiek barwy, byłyby śmieszne. Jesteś najnieznośniejszem dzieckiem na świecie!
— Nie rozumiem, dlaczego kwiaty u kapelusza śmieszniej wyglądają, niż kwiaty, przypięte do sukni — protestowała Ania. — Bardzo wiele dziewczynek miało wiązanki przypięte do sukien. Cóż to za różnica?
Maryla nie miała ochoty wdawać się w rozprawy.
— Nie odpowiadaj mi w ten sposób, Aniu. Było to bardzo niemądrze i proszę, byś nigdy więcej nie zrobiła czegoś podobnego. Pani Małgorzata twierdzi, że omal nie zemdlała, zobaczywszy cię tak wystrojoną. Nie zdążyła zbliżyć się do ciebie, aby ci kazać zrzucić to wszystko. Mówi, że ogólnie wyśmiewali cię... Rozumie się, że przypuszczano, iż to ja nie mam nic lepszego do roboty, jak stroić cię w ten sposób.
— Ach, jakże mnie to martwi — rzekła Ania ze łzami w oczach. — Nigdy nie przypuszczałam, że pani będzie się o to gniewała. Mlecze i różyczki były takie śliczne, że uważałam, iż na moim kapeluszu jeszcze piękniej się wydadzą. Przecież tyle dziewczynek miało sztuczne kwiaty u kapeluszy. Obawiam się, że będę wam często sprawiała przykrość i kłopot. Możebyście mnie lepiej odesłali do Domu Sierot? Wprawdzie byłoby to okropne i nie wiem, czy potrafiłabym to przeżyć. Prawdopodobnie wpadłabym w suchoty, bo przecież jestem tak strasznie chuda. Ale wolałabym to raczej, niż być waszem wiecznem utrapieniem.
— Co za niedorzeczność! — rzekła Maryla, niezadowolona, że doprowadziła dziewczynkę do łez. — Nie będę zmuszona odesłać cię do Domu Sierot, jestem tego pewna. Pragnęłabym tylko, abyś się zachowywała tak, jak inne dziewczynki i nie narażała się na śmieszność. Przestań płakać! Mam dobrą nowinę dla ciebie. Djana Barry powróciła dziś do domu. Pójdę do niej pożyczyć wzoru roboty ręcznej. Jeśli masz ochotę, możesz mi towarzyszyć, a zapoznasz się z Djaną.
Ania zerwała się z miejsca, ze splecionemi rękami, ze łzami, błyszczącemi jeszcze na policzkach. Ściereczka, którą trzymała, niepostrzeżenie wypadła z jej rąk.
— Ach, Marylo, ja się tak tego bardzo lękałam! A gdy ta chwila już nadeszła, obawiam się coraz bardziej. A jeśli ja jej się nie spodobam? Byłoby to najtragiczniejsze rozczarowanie w mojem życiu!
— Nie unośże się tak bardzo. I nie używaj takich wyszukanych wyrażeń. Brzmi to nienaturalnie w ustach dziewczynki. Jestem pewna, że Djana cię polubi. Obyś się tylko spodobała jej matce. Jeśli słyszała, jak gwałtownie zachowałaś się wobec pani Linde i że poszłaś do kościoła w kapeluszu, przybranym mleczami, nie wiem, co pomyśli o tobie. Musisz być uprzejmą i rozsądną, a także wystrzegać się tych dziwacznych wyrażeń... Czegóż ty drżysz?
Ania drżała wistocie. Twarzyczka jej była blada.
— Ach, i Maryla byłaby wzruszona, gdyby miała ujrzeć dziewczynkę, w której pragnęłaby zyskać serdeczną przyjaciółkę... a której matka może nie zezwoliłaby na to — szepnęła, idąc śpiesznie po swój kapelusz.
Wyszła z domu, kierując się ku lasem porosłemu Sosnowemu Wzgórzu. Maryla zapukała do drzwi kuchni. Pani Barry natychmiast otworzyła. Była to osoba wysoka, o czarnych włosach i czarnych oczach, z wyrazem energji około ust. Mówiono o niej, że bardzo surowo wychowuje swe dzieci.
— Jak się masz, Marylo? — rzekła serdecznie. — Proszę, wejdź do pokoju. To jest pewnie dziewczynka, którą zaadoptowaliście?
— Tak, jest to Anna Shirley — odrzekła Maryla.
— Ania — podpowiedziała dziewczynka, która, jakkolwiek strwożona i drżąca, lękała się o jakieś nieporozumienie co do tego ważnego punktu.
Pani Barry, nie dosłyszawszy czy też nie zrozumiawszy tej poprawki, serdecznie ujęła jej dłoń i rzekła:
— Jak się masz, dziecko?
— Czuję się bardzo dobrze fizycznie, lecz moralnie jestem znużona. Dziękuję pani bardzo — odpowiedziała Ania poważnie.
A zwracając się do Maryli, dodała szeptem:
— Czy była w tem jaka przesada? wszakże nie, Marylo?
Djana siedziała w rogu sofy, czytając książkę, którą na widok wchodzących natychmiast odłożyła. Było to bardzo ładne dziewczątko, o pięknych czarnych oczach i włosach swej matki, różowych policzkach i wesołem usposobieniu, odziedziczonem po ojcu.
— Oto moja córeczka Djana — rzekła pani Barry. — Djano, zabierz Anię do ogrodu i pokaż jej twoje kwiaty. Będzie to dla ciebie korzystniejsze, niż ślęczenie nad książką. Czyta niezmiernie wiele, za dużo — mówiła dalej, zwracając się do Maryli, kiedy dziewczynki wyszły z pokoju — a nie mogę temu zapobiec, bo ojciec jej pozwala. Wiecznie ślęczy nad książkami. Cieszę się, że znalazła towarzyszkę zabaw... będzie więcej czasu spędzała na świeżem powietrzu.
W wielkim ogrodzie, pełnym łagodnych promieni zachodzącego słońca, wślizgujących się przez szeregi ciemnych, starych sosen, stały Ania i Djana, przypatrując się sobie nieśmiało poprzez krzak wspaniałych żółtych lilij.
Ogród państwa Barry był to istny gaj, pełen cudnych kwiatów, któreby w każdej innej, mniej krytycznej chwili w zachwyt wprawiły wrażliwą Anię. Otaczały go rozłożyste stare wierzby i wielkie, wysokie sosny, pod któremi tuliły się kwiaty, nie znoszące nadmiaru słońca. Gładkie, wijące się, żwirem wysypane ścieżki, wyłożone z obu stron muszlami przerzynały go na wszystkie strony, niby czerwone wstęgi, zaś na trawnikach pomiędzy niemi kwitły tysiące cudnych kwiatów. Były tam białe stokrocie i wspaniałe wielkie karmazynowe piwonje, pełna nasion rezeda i narcyzy o upajającej woni, delikatne polne różyczki, czerwone, niebieskie i białe orliki, żółtoczerwone nagietki, całe kępy mięty i lawendy, groszek pachnący we wszystkich swych delikatnych i bladych odcieniach, szkarłatna rzeżucha i wyniosłe kosaćce, których dumne lance odcinały się bardzo wyraźnie na tle soczystych traw. Był to ogród pełen promieni słońca, brzęku pszczół, cichych szmerów wietrzyka, oraz symfonji barw kwiatów i zieleni.
— Ach, Djano — rzekła wreszcie Ania, zniżając głos do szeptu i składając ręce — czy myślisz... czy myślisz, że będziesz mogła mnie polubić trochę... tyle, aby zostać moją serdeczną przyjaciółką?
Djana roześmiała się. Djana śmiała się zawsze, zanim cośkolwiek powiedziała.
— Z pewnością że tak — odrzekła szczerze. — Cieszę się ogromnie, że będziesz mieszkała na Zielonem Wzgórzu. Przyjemnie mi będzie mieć towarzyszkę zabaw. Niema tu żadnej dziewczynki, z którą mogłabym się bawić, a siostry moje są jeszcze zbyt maleńkie.
— Czy przysięgniesz, że będziesz moją przyjaciółką nawieczne czasy? — spytała prędko Ania.
Djana spojrzała przerażona.
— Ależ to bardzo brzydko przysięgać — rzekła z wyrzutem.
— Cóż znowu! Nie jest brzydko przysięgać, tak jak ja myślę. Są dwa rodzaje przysięgi.
— Ja słyszałam tylko o jednym — rzekła Djana z powątpiewaniem.
— A właśnie jest i drugi. Wcale niebrzydki! Jest to poprostu uroczysta obietnica.
— No, tak, to co innego — przyznała Djana z ulgą — Jakże ty ją dajesz?
— Podajemy sobie ręce... ot tak — rzekła Ania poważnie. — Właściwie powinno się to odbyć nad bieżącą wodą. Ja pierwsza wypowiem tę przysięgę: „Uroczyście obiecuję i przyrzekam pozostać wierną najlepszej mej przyjaciółce, Djanie Barry, dopóki słońce i księżyc istnieć będą“... Powtórz to samo, tylko wstaw moje imię na miejsce twojego.
Djana powtórzyła „przysięgę“. Naturalnie, roześmiała się na początku zdania i na końcu, potem powiedziała:
— Jesteś niezmiernie oryginalną dziewczynką, Aniu. Mówili już o tem dawniej. Ale zdaje mi się, że będę cię bardzo kochała.
Kiedy Maryla z Anią wracały do domu, Djana odprowadziła je aż do mostu. Dziewczynki szły razem, oplótłszy się ramionami. Przy rozstaniu kilkakrotnie przyrzekły sobie spotkać się nazajutrz po południu dla wspólnej zabawy.
— No cóż, znalazłaś w Djanie pokrewną duszę? — spytała Maryla, powracając na Zielone Wzgórze.
— O tak! — westchnęła Ania, szczęściem nie odczuwszy sarkazmu w zapytaniu Maryli. — Ach, Marylo, jestem obecnie najszczęśliwsza dziewczynką na wyspie księcia Edwarda. Upewniam Marylę, że ze szczerą chęcią odmówię dziś wieczór modlitwę. Djana i ja zbudujemy jutro domek dla zabawy w gaiku brzozowym. Czy mogę wziąć te kawałki potłuczonej porcelany, co leżą na stosie drzewa? Urodziny Djany są w lutym, zaś moje w marcu. Czy się to Maryli nie wydaje dziwnym zbiegiem okoliczności? Djana pożyczy mi książkę do czytania, bardzo ciekawą i strasznie zajmującą. Pokaże mi miejsce daleko w lesie, gdzie rosną konwalijki. Czy Maryla nie uważa, iż Djana ma bardzo wymowne oczy? Chciałabym i ja mieć takie! Djana nauczy mnie piosenki: „Nelly z koszyczkiem w ręce“. Da mi też obrazek do zawieszenia w moim pokoiku. Jest to prześliczna rycina, mówi Djana: jakaś piękna dama w błękitnej jedwabnej sukni. Dostała ją od pewnego agenta, sprzedającego maszyny do szycia. Chciałabym posiadać cośkolwiek dla ofiarowania Djanie. Jestem troszeczkę wyższa od niej, ale ona jest tęższa. Mówi, że chciałaby być szczuplejszą, bo wtedy jest się zręczniejszą, ale obawiam się, że powiedziała tak dlatego, aby mi nie sprawić przykrości... Któregoś dnia pójdziemy nad morze zbierać muszle. Postanowiłyśmy nazwać źródło tam koło mostku fontanną Drjad. Czy to nie pięknie? Czytałam raz o jednem miejscu, mającem taką nazwę. Zdaje mi się, że Drjada jest to dorosły Elf, czy nie?
— Obyś tylko nie zamęczyła Djany swojem gadulstwem — rzekła Maryla. — Pamiętaj także przy układaniu waszych planów, że niewolno bezustannie się bawić. Będziesz miała obowiązki, które muszą być spełniane przedewszystkiem.
Kielich radości Ani był już pełen, lecz Mateusz przepełnił go po brzegi. Powrócił był właśnie ze sklepu z Carmody i nieco nieśmiało, błagalnie spoglądając na siostrę, podał Ani małą torebkę.
— Mówiłaś kiedyś, że lubisz tak bardzo pastylki czekoladowe — rzekł — oto masz trochę.
— Masz tobie! — mruknęła Maryla. — Popsuje zęby i żołądek. No, no, nie patrz tak smutnie, Aniu. Możesz je zjeść, skoro Mateusz kupił je dla ciebie. Wprawdzie lepiejby zrobił, gdyby kupił pastylki miętowe; są zdrowsze. Tylko nie zjedz ich odrazu.
— Ależ nie, nie — zawołała Ania szybko. — Codzień wieczorem zjem tylko jedną pastylkę, Marylo. A czy mogłabym oddać połowę ich Djanie? Pozostałe będą smakować mi dwa razy lepiej. Jestem taka szczęśliwa, że mam coś jej do ofiarowania.
— Trzeba przyznać na pochwałę Ani — rzekła Maryla, gdy dziewczynka poszła do swego pokoiku — że nie jest ona wcale chciwa. Cieszę się z tego, gdyż niecierpię dzieci chciwych. Boże mój, jest tutaj dopiero od trzech tygodni, a wydaje mi się, że zawsze była u nas. Nie umiem wyobrazić sobie teraz domu bez niej. Nie przybieraj, Mateuszu, miny, jakbyś chciał powiedzieć: czy nie mówiłem? Przyznaję otwarcie, że jestem zadowolona, iż zgodziłam się na zatrzymanie u nas tego dziecka i że przywiązuję się do niej z każdym dniem więcej. Tylko nie wmawiaj w siebie, że to twoja zasługa, Mateuszu!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.