Ania z Zielonego Wzgórza/Część II/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Zielonego Wzgórza
Część II-ga
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Rozalia Bernsztajnowa
Tytuł orygin. Anne of Green Gables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II-ga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

Epoka w życiu Ani.

Ania odprowadzała krowy z pastwiska do domu, szła Aleją Zakochanych. Był to wieczór wrześniowy i wszystkie szczeliny i polanki w lesie zalane były rubinowemi blaskami zachodzącego słońca. Tu i ówdzie przemknął po alei bladożółty promień, lecz cienie zmierzchu zapadały coraz bardziej pod sklepieniami klonów, a pomiędzy jodłami zalegał jasno fioletowy zmrok. Na wierzchołkach drzew igrały wiatry, a niema chyba na świecie słodszej muzyki nad tę, jaką wygrywa wieczorny wiatr, bujający pośród drzew jodłowych.
Krowy szły spokojnie kołyszącym krokiem wzdłuż alei. Ania postępowała za niemi zadumana, powtarzając głośno pieśń wojenną z „Marmion“. Kiedy poprzedniej zimy uczennice zaznajamiały się z utworami literatury angielskiej, panna Stacy poleciła im nauczyć się tej pieśni na pamięć. Oczami wyobraźni Ania widziała trjumfujące tłumy; zdawało jej się, że słyszy chrzęst lanc i zachwycona przymknęła powieki, aby wywołać silniejsze złudzenie. Gdy je podniosła spostrzegła Djanę, wychodzącą z furtki, wiodącej na pole Barrych. Djana miała poważny wyraz twarzy, więc Ania domyśliła się, iż przynosi jakieś niezwykłe nowiny. Postanowiła jednak nie zdradzić zbytniej ciekawości.
— Czy dzisiejszy wieczór to nie istny purpurowy sen, Djano? Cieszę się tak bardzo, że żyję! Rankiem wydaje mi się zawsze, że poranki są najpiękniejsze, a wieczorem jestem znowu zdania, iż wieczory są niezrównane.
— Wistocie wieczór jest bardzo piękny — potwierdziła Djana — ale, Aniu, jakie ja ci przynoszę nowiny! Zgadnij! Pozwalam ci trzykrotnie zgadywać.
— Karola Gillis, pomimo wszystko, weźmie ślub w kościele, i pani Allan poleci nam go przystroić.
— Nie. Narzeczony Karoli nie chce się na to zgodzić, gdyż obecnie biorą już tylko ślub cywilny i on uważa, że ślub w kościele przypomina pogrzeb. Żałuję, byłaby to duża przyjemność. Zgaduj dalej!
— Matka Janki pozwoliła jej wyprawić podwieczorek na urodziny?
Djana zaprzeczyła ruchem głowy, a jej szafirowe oczy wesoło się uśmiechały.
— Nie domyślę się, co to być może — rzekła Ania w rozpaczy. — Może Moody odprowadził cię wczoraj wieczorem do domu, co?
— O! — zawołała Djana z oburzeniem — z pewnością nie pochwaliłabym się tem, gdyby to uczynił.. ten nieznośny chłopiec! Widzę, że nie potrafisz zgadnąć. Otóż powiem ci, mama moja otrzymała dziś list od ciotki Józefiny, która zaprasza ciebie i mnie na przyszły wtorek do miasta dla zwiedzenia z nią wystawy. Cóż ty na to?
— Ach, Djano — szepnęła Ania, tak bardzo wzruszona, aż musiała się oprzeć o pień klonu — Czy to jest wistocie prawdą? Lękam się tylko, że Maryla nie zgodzi się na to. Bez wątpienia powie, żem nie powinna pozwolić na takie spacery. Tak właśnie wyraziła się w zeszłym tygodniu, gdy Janka zaprosiła mnie, abym pojechała wraz z nimi na koncert w hotelu na Białych Piaskach. Pragnęłam tego bardzo, lecz Maryla orzekła, że lepiej będzie, gdy pozostanę w domu i popracuję nad lekcjami. Niezmiernie mnie to dotknęło, Djano! Byłam tak zgnębiona, że, ułożywszy się do snu, nie zmówiłam nawet modlitwy. Lecz potem żałowałam tego i pośród nocy wstałam, żeby się pomodlić.
— Wiesz, co ci poradzę — rzekła Djana — poproszę mamę, by ona powiedziała o tem zaproszeniu Maryli. Wtedy z pewnością nie odmówi, a w takim razie użyjemy nielada przyjemności. Zobaczysz, Aniu! Ja nigdy jeszcze nie byłam na żadnej wystawie, i jest mi zawsze przykro, gdy inne dziewczęta opowiadają, co widziały.
— Nie chcę myśleć o tem wszystkiem, zanim będę wiedziała, czy pojadę lub nie — rzekła Ania stanowczo. — Jeślibym się cieszyła, a następnie doznała rozczarowania, nie potrafiłabym tego przenieść. Lecz jeśli pojadę, jak to dobrze, że teraz mój nowy płaszczyk będzie gotów. Maryla uważała, iż nowy płaszczyk jest mi niepotrzebny tej zimy i że powinnam się zadowolić nową sukienką. Sukienka jest naprawdę bardzo ładna, Djano... granatowa, a przytem jak modnie zrobiona! Maryla teraz sprawia mi wszystkie sukienki wedle modnych fasonów, bo mówi, że nie życzy sobie, aby Mateusz udawał się do pani Linde z prośbą o ich uszycie... Cieszę się tem bardzo! Zdaje mi się, że łatwiej jest być dobrym, kiedy się jest modnie ubranym; a przynajmniej ja tak czuję. Osobom, z natury dobrym, nie stanowi to może różnicy... Lecz Mateusz uważał, iż powinnam dostać nowy płaszczyk. Maryla kupiła więc sztuczkę granatowego cienkiego sukna i dała do uszycia prawdziwemu krawcowi w Carmody. Będzie gotów w sobotę wieczór. Staram się nie myśleć wcale, jak będę wyglądała, gdy w niedzielę wejdę do kościoła w nowej sukni i nowym płaszczyku, sądzę, że nie godzi się zaprzątać myśli takiemi rzeczami, ale pomimo woli wkradają mi się one do głowy. Moja czapeczka jest także śliczna! Mateusz kupił mi ją tego dnia, gdyśmy razem byli w Carmody. Jest ona maleńka, cała z granatowego aksamitu, objęta złotym sznurem z pomponami. Twój nowy kapelusz jest także bardzo ładny! A jak ci w nim do twarzy! Kiedym cię zobaczyła ostatniej niedzieli wchodzącą do kościoła, serce zabiło mi z dumy, że to moja najserdeczniejsza przyjaciółka. Czy ty uważasz, iż bardzo źle postępujemy, myśląc tak wiele o naszem ubraniu? Maryla twierdzi, że to naganne. Ale jakie przyjemne, czy nie?
Maryla przyzwoliła na wyjazd Ani do miasta i postanowiono, aby pan Barry następnego wtorku zabrał obie dziewczynki. Wobec tego, iż Charlottetown było odległe o trzydzieści kilometrów, a pan Barry pragnął tegoż samego dnia powrócić do domu, należało wyjechać o bardzo wczesnej godzinie. Dla Ani było to także powodem do radości; we wtorek rano zerwała się jeszcze przed wschodem słońca. Spojrzenie, rzucone z okna jej pokoiku, upewniło ją, że dzień był prześliczny, gdyż niebo poza jodłami w Lesie Duchów, niezamącone ani jedną chmurką, tonęło w srebrze. Poprzez szczelinę pomiędzy drzewami błyszczało światełko z facjatki na Sosnowem Wzgórzu: znak, że i Djana już wstała.
Zaledwie Mateusz zdążył rozniecić ogień, już Ania była na dole w kuchni, i gdy Maryla weszła, śniadanie zastała gotowe. Jednak dziewczynka była zbyt wzruszona, aby móc spokojnie zasiąść do jedzenia. Po śniadaniu w zręcznej nowej czapeczce i nowym płaszczyku Ania pośpieszyła przez most na stawie i poprzez las jodłowy na Sosnowe Wzgórze. Pan Barry i Djana czekali tu na nią i wkrótce wszyscy troje znaleźli się na gościńcu.
Była to długa droga, lecz dziewczynki rozkoszowały się każdą chwilą. Cudnie było sunąć tak po wilgotnych drogach, gdy wczesne purpurowe światło słoneczne rozpraszało się po ogołoconych, zżętych polach. Powietrze było świeże i czyste, a niewielkie błękitne mgły unosiły się po dolinach i spływały po wzgórzach. Nieraz droga prowadziła poprzez lasy, gdzie klony zaczynały właśnie przyodziewać się w szkarłatną szatę; nieraz przecinała mostki, na których Anię obejmowała dawna, dziecinna trwoga, że most załamie się „jak scyzoryk“, nieraz znowu wiła się wzdłuż wybrzeża i zatoki morskiej, gdzie mijali maleńką wioskę zrudziałych od niepogód i huraganów chat rybackich; to znowu wjeżdżali na wzgórza, z których widać było dalekie łańcuchy gór, spowite w mgły błękitne. W którąkolwiek zwrócili się stronę, wszędzie znajdowali bogaty i zajmujący temat do rozmowy.
Południe już się zbliżało, gdy przybyli do miasta i skierowali się ku „Beechwood“[1]. Był to poważny stary zameczek, oddzielony od ulicy szpalerem zielonych wiązów i rozłożystych buków. Panna Barry wyszła na ich spotkanie z życzliwem spojrzeniem w swych żywych czarnych oczach.
— Wreszcie przyjechałaś do mnie, Aniu kochana — przywitała dziewczynkę. — Zmiłuj się, dziecko, jakeś ty wyrosła! Wyższa jesteś ode mnie, naprawdę? Jesteś też o wiele ładniejsza, niż byłaś kiedyś. Ale o tem wiesz sama, nie potrzeba ci tego mówić.
— Właściwie nie wiedziałam — rzekła Ania rozradowana. — Wiem, że jestem mniej piegowata niż byłam dawniej, i z tego już jestem niezmiernie rada, lecz naprawdę nie odważyłam się sądzić, że inne zmiany zaszły w mojej powierzchowności. Cieszę się bardzo, że pani jest tego zdania.
Mieszkanie panny Barry było urządzone „bardzo wspaniale“ opowiadała później Ania Maryli. Obie dziewczynki, mieszkanki prowincji, zostały poprostu olśnione wykwintem saloniku, do którego wprowadziła je jego właścicielka.
— Czyż to nie istny pałac? — szepnęła Djana. — Nigdy dotąd nie byłam w mieszkaniu ciotki Józefiny i nie miałam pojęcia, że jest ono tak wspaniałe. Pragnęłabym tylko, aby Julja Bell mogła je zobaczyć... ona, co się tak chełpi, gdy mówi o saloniku swej matki.
— Pluszowy dywan — westchnęła Ania zachwycona — i jedwabne portjery! Marzyłam tylko o czemś podobnem, Djano. Ale wiesz, nie sądzę, abym się czuła dobrze pośród tego zbytku. Jest tak wiele przedmiotów w tym pokoju, a wszystko takie wspaniałe, iż niema tu już pola dla wyobraźni. Oto właśnie, co jest pociechą ubogich ludzi... więcej można roić.
Ten pobyt w mieście pozostał na długie lata w pamięci obu dziewcząt. Od początku do końca był on jednem pasmem miłych chwil.
W środę panna Barry zabrała je na wystawę, gdzie spędziły dzień cały.
— Cudnie tam było — opowiada później Ania swej opiekunce. — Wie Maryla, że ja nie potrafiłabym nigdy wyobrazić sobie coś równie zajmującego. Nie wiem doprawdy, który oddział na wystawie był najbardziej interesujący. Zdaje się, że jednak najwięcej podobały mi się konie, kwiaty i ręczne roboty. Józia Pay otrzymała pierwszą nagrodę za niciane koronki. Bardzo mnie to ucieszyło. I zadowolona byłam z tej swojej radości, jako dowodu, że stałam się lepszą, skoro potrafię cieszyć się powodzeniem Józi. Czy nie, Marylo? Pan Harmon Andrews otrzymał drugą nagrodę za jabłka, zaś pan Bell pierwszą za trzodę. Djana twierdzi, że to bardzo śmieszne, aby rektor szkoły niedzielnej otrzymał nagrodę za świnki, lecz ja nie widzę dlaczego? A Maryla jak uważa? Djana mówi, że będzie o tem pamiętała zawsze, ilekroć zobaczy pana Bella, odprawiającego uroczyście nabożeństwo. Klara Mac Pherson dostała nagrodę za malowidło, zaś pani Linde pierwszą nagrodę za masło i sery domowej roboty. W ten sposób Avonlea bardzo dobrze się zaprezentowała, prawda? Pani Linde także była na wystawie; nie wyobrażałam sobie, że ją tak bardzo lubię, i przekonałam się o tem dopiero, gdy ujrzałam jej poczciwą twarz pośród tych wszystkich obcych. Były tam tysiące osób. Marylo, i czułam się tak bardzo, tak strasznie nic nie znaczącą istotą. Panna Barry zaprowadziła nas na wielki plac, gdzie się odbywały wyścigi konne. Pani Linde nie chciała pójść z nami. Twierdziła, że wyścigi konne to ohydny pomysł i że jej obowiązkiem jest dawać dobry przykład unikaniem podobnego widowiska. Lecz były tam takie tłumy, że wątpię, czy nieobecność pani Linde mogła być zauważona. Co do mnie, nie sądzę, abym miała ochotę często przypatrywać się wyścigom, gdyż uważam, że zabawa ta wywołuje zbyt wielkie rozgorączkowanie. Djana była tak bardzo przejęta, że chciała założyć się ze mną o dziesięć centymów, iż kary koń wygra. Nie miałam pewności co do tego, lecz nie zgodziłam się na zakład, albowiem przyrzekłam pani Allan mówić jej o wszystkiem, a wiedziałam, że tego nie ośmielę się jej opowiedzieć. I dobrze zrobiłam, bo ów koń naprawdę wygrał, i byłabym straciła dziesięć centymów. W ten sposób cnota moja została wynagrodzona. Widziałyśmy lotnika, jadącego balonem. Ach, jakżebym chciała puścić się balonem! Jakież to byłoby oryginalne! I podszedł do nas jakiś człowiek, sprzedający wróżby. Za wpłacone dziesięć centymów maleńka ptaszyna wyciąga zapowiedź naszego przyszłego losu. Panna Barry dała Djanie i mnie po dziesięć centymów, abyśmy się też dowiedziały cokolwiek o naszej przyszłości. W mojej kartce była zapowiedź małżeństwa z ciemnoskórym człowiekiem, bardzo bogatym, i przepłynięcie przez ogromną wodę. Przyglądałam się uważnie wszystkim ciemnym mężczyznom, ale żaden z nich zbytnio mi się nie podobał... a zresztą sądzę, że to jeszcze zbyt wcześnie, aby się za nim oglądać. Ach, był to nigdy niezapomniany dzień, Marylo. A czułam się tak zmęczona, że w nocy nie mogłam spać. Panna Barry umieściła nas, wedle przyrzeczenia, w gościnnym pokoju. Był to bardzo elegancki pokój, Marylo, ale spanie w gościnnym pokoju nie jest wcale czemś osobliwem, jak sobie wyobrażałam. Zaczynam się przekonywać, że nie dobrze jest być dorosłym. To, czegośmy pragnęli tak bardzo, będąc dziećmi, nie wydaje się ani w części tak ponętne, gdyśmy to wreszcie zdobyli.
W czwartek dziewczęta odbyły przejażdżkę po parku, a wieczorem panna Barry zabrała je na koncert do Instytutu Muzycznego; występowała jakaś sławna śpiewaczka, Ani wieczór ten wydał się pięknym snem.
— O, Marylo, coś podobnego nie daje się opisać. Byłam do tego stopnia zachwycona, że nie mogłam mówić; możecie więc sobie wyobrazić stan mojej duszy... Siedziałam w milczącym zachwycie! Pani Selchy była to skończona piękność, w białej jedwabnej sukni i w brylantach. Kiedy zaczęła śpiewać, zapomniałam o całym świecie. O, nie potrafię wypowiedzieć, co czułam!... I zdawało mi się, że chyba już nigdy nie będzie mi trudno być dobrą. Czułam się tak, jak kiedy patrzę ku gwiazdom. Łzy napłynęły mi do oczu, ale były to łzy szczęścia! Skoro się wszystko skończyło, smutek mnie opanował, i rzekłam pannie Barry, że nie rozumiem wcale, jak powrócę do codziennego szarego życia... Odpowiedziała, że przejdziemy na drugą stronę ulicy, do cukierni, a porcja lodów bez wątpienia pomoże mi odzyskać równowagę. Brzmiało to bardzo prozaicznie, ale ku memu wielkiemu zdumieniu okazało się prawdą. Lody śmietankowe były wyśmienite, Marylo, a przytem jakże miło i elegancko siedzieć w cukierni o jedenastej przed północą. Djana twierdziła, że przekonywa się, iż jest stworzona do życia miejskiego. Panna Barry zapytała, jakie jest moje zdanie w tej kwestji, lecz odpowiedziałam, iż musiałabym się poważnie zastanowić, zanim mogłabym coś orzec. I rozmyślałam nad tem, położywszy się spać. Wtedy najlepiej jest roztrząsać wszelkie sprawy. Jednakże przyszłam do wprost przeciwnego wniosku, niż Djana. Oto, Marylo, ja wcale nie jestem stworzona do miejskiego życia i bardzo się tem cieszę. Przyjemnie jest od czasu do czasu zajadać lody śmietankowe w eleganckiej restauracji o jedenastej w nocy, lecz stale wolę stokroć przebywać o jedenastej na facjatce, uśpiona nawet, ale i we śnie czując, że gwiazdy błyszczą nade mną, a wiatr szumi pośród jodeł poza stawem. Nazajutrz rano przy śniadaniu oświadczyłam to pannie Barry. Śmiała się. Wogóle panna Barry śmiała się prawie zawsze ze wszystkiego, co mówiłam, nawet gdy mówiłam bardzo poważnie. Nie byłam wcale rada z tego, Marylo, bo nie starałam się być śmieszną. Bądź co bądź, jest to niezwykle gościnna dama i przyjmowała nas po królewsku.
W piątek nadeszła godzina wyjazdu, i pan Barry przyjechał po dziewczynki.
— Mam nadzieję, żeście się dobrze zabawiły? — rzekła panna Barry, żegnając się z niemi.
— Niewątpliwie — odpowiedziała Djana.
— A ty, Aniu?
— Cieszyłam się każdą chwilą, tu spędzoną — zawołała Ania, serdecznie zarzucając ręce na szyję panny Barry i całując jej pomarszczone policzki.
Djana nie odważyłaby się nigdy uczynić czegoś podobnego i przeraziła się nawet śmiałością koleżanki. Lecz panna Barry była temu najwidoczniej rada i pozostała na werandzie, dopóki powozik nie zniknął jej z oczu. Poczem z westchnieniem powróciła do swego obszernego mieszkania, które, pozbawione tych świeżych, wesołych dziewcząt, wydało się jej teraz puste i smutne.
Panna Barry była to, prawdę powiedziawszy, trochę oryginalna stara panna, zawsze sobą jedynie zajęta. Inni zajmowali ją tylko o tyle, o ile byli jej potrzebni lub bawili ją. Ania sprawiła jej dużo przyjemności i w ten sposób wkradła się w jej łaski. Lecz oto panna Barry doszła do przekonania, że mniej ujął ją naiwny sposób wyrażania się Ani, niż jej świeży zachwyt, jej jasne wzruszenia, jej uprzejme zachowanie i słodycz jej ust i oczu.
— Kiedym zasłyszała, że Maryla Cutbert przyjęła na wychowanie sierotę z przytułku, nazwałam ją w myśli starą warjatką — rzekła do siebie — lecz teraz widzę, że wcale nie postąpiła niemądrze. Gdybym ja miała w domu dziecko podobne do Ani, byłabym bezwątpienia lepsza i szczęśliwsza, niż jestem.
Dziewczętom jazda powrotna wydała się równie miłą jak poprzednia do miasta... milsza nawet, gdyż doznawały rozkosznego uczucia, że u celu podróży czeka je dom rodzinny. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy przejechali Białe Piaski i dostali się na wybrzeże. W dali na szafranowo-żółtych obłokach rysowały się ciemne wzgórza Avonlei. Poza jadącemi wyłaniał się wielki księżyc z wód morza, które w jego świetle stawało się coraz bardziej promienne i lśniące. Każda najmniejsza zatoka wzdłuż wijącego się wybrzeża stawała się istnym cudem drżących, rozkołysanych fal, które z przytłumionym hukiem rozbijały się o skały nadbrzeżne, a słony zapach morza przesycał chłodne, surowe powietrze.
— Ach, jakże cudnie jest żyć i powracać do domu! — westchnęła Ania.
Kiedy minęli mostek na stawie pod Zielonem Wzgórzem, światło z kuchni Cutbertów powitało ich przyjemnem migotaniem, a przez otwarte drzwi buchnął płomień z kominka, rzucając ciepły czerwony żar w chłodną noc jesienną. Ania wesoło zbiegła ze wzgórza i wpadła do kuchni, gdzie gorąca wieczerza czekała na stole.
— Powróciłaś wreszcie! — zawołała Maryla, odkładając swą robotę.
— Tak — zawołała Ania radośnie — jakże rozkosznie powrócić do domu!... Mogłabym ściskać i całować wszystko. Cóż to, Marylo, pieczony kurak? Nie sądzę, by był dla mnie przygotowany!
— Owszem, dla ciebie, Aniu — odpowiedziała Maryla. — Wyobrażałam sobie, jak bardzo głodna będziesz po tak długiej drodze i chciałam, byś zjadła coś bardzo smacznego. Zasiądziemy do wieczerzy, gdy tylko Mateusz nadejdzie. Muszę przyznać, iż cieszę się, żeś już powróciła. Straszna tu była pustka bez ciebie. Nie pamiętam wcale równie długich czterech dni.
Po wieczerzy Ania uklękła przed kominkiem pomiędzy Mateuszem i Marylą i opowiadała im szczegółowo o swej podróży do miasta i o tem wszystkiem, co tam widziała i czego doświadczyła.
Mateusz i Maryla słuchali jej uważnie i z zajęciem, prawie jej nie przerywając, mówiła bowiem, jak zwykle, jednym tchem, zato uśmiechając się często na jej naiwne spostrzeżenia.
— Przeżyłam śliczne chwile — zakończyła zachwycona Ania — i czuję, że stanowić one będą epokę w mojem życiu. Najmilsze jednak ze wszystkiego — to powrót do domu i do was, moi ukochani!








  1. Bidżuud.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: anonimowy.