Anioł Pitoux/Tom I/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anioł Pitoux |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Ange Pitou |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Na granicy Pikardji i Soissonnais, na tej części terytorjum narodowego, które pod nazwą Isle de Françe, stanowiło stare dziedzictwo królów naszych, w pośrodku lasu rozciągającego się na przestrzeni tysiąca hektarów ziemi, wznosi się małe miasteczko Villers-Cotterets i ginie w cieniu wielkiego parku, założonego przez Franciszka I i Henryka II.
Villers-Cotterets słynie z tego, iż ujrzał w niem światło dzienne Karol Albert Demoustier, który w chwili, gdy się opowiadanie nasze zaczyna, pisał „Listy do Emilji o mitologji“ chciwie przez płeć piękną owej epoki rozrywane.
Dodajmy, ku poetycznej sławie miasta (niechętni nazywają je mieściną, pomimo pałacu królewskiego i dwóch tysięcy czterechset mieszkańców), dodajmy, powiadam, dla dopełnienia poetycznej jego sławy, że położone jest o dwie mile od Leferté Milou, w którem urodził się Racine, a o osiem mil od Chateau-Thierry, gdzie Lafontaine przyszedł na świat boży, zaznaczmy nadto, że matka autora tragedji Britanicus i Athalie stąd także pochodziła, i powróćmy do królewskiego pałacu oraz dwóch tysięcy czterechset mieszkańców.
Budowę pałacu rozpoczął Franciszek I a skończył Henryk II, którego cyfra, połączona z cyfrą Katarzyny Medycejskiej, widnieje dotąd na frontonie.
Pałacyk ma także sławę swoją, służył bowiem za schronienie dla miłostek króla rycerza z panią d‘Estampes, i Ludwika Filipa Orleańskiego z piękną panią Montesson. Od śmierci tego ostatniego, stał pustką prawie, a nareszcie Filip Orleański, zwany później „Egalité“, przemienił go z rezydencji monarszej w zwyczajny domek myśliwski.
Co do dwóch tysięcy czterechset mieszkańców składali się oni:
1) Z kilku szlachciców, spędzających lato w pałacach okolicznych, a zimę w Paryżu, i za przykładem księcia mających tylko pied-a terre w miasteczku.
2) Z dosyć znacznej liczby mieszczan, codziennie w pogody i niepogody, podążających z parasolami w ręku, na zwykły spacer poobiedni, o ćwierć mili od miasta do szerokiego kanału, oddzielającego park od lasu i nazywanego kanałem „Huha!“, zapewne z powodu wykrzykników, jakie widok jego wyrywał z piersi astmatycznych, zadowolonych, że bez nadzwyczajnego zmęczenia, aż tak daleką drogę odbyły.
3) Z większości rzemieślników, pracujących cały tydzień i tylko w niedziele puszczających się na wycieczki — z jakich bogatsi współbracia codziennie korzystali — oraz
4) Z garści biedaków, dla których niedziele nie istniały, i którzy napracowawszy się ciężko przez sześć dni powszednich, wymykali siódmego do lasu, po to tylko, aby sobie nazbierać leżaniny na opał.
Naturalnie, gdyby sławetne Villers-Cotterets (Villerii-ad-Cotiam-Retix), miało nieszczęście być miastem na tyle ważnem w historji, iżby się archeologowie niem zajmowali, wiadomemby było na pewno, jak powstało i jak się rozwijało, jak z osady na wieś, ze wsi na miasto, się przedzierzgało, jak do szeregu lichych domków, rozrzuconych po obu stronach drogi wiodącej z Paryża do Soissons, przywabiało z powodu pięknego położenia coraz więcej mieszkańców, jak z tego znowu powodu powstawały coraz nowe ulice, jak wyrósł tak zwany rynek, zdobny dziś w ładne domy i w fontannę z poczwórnym zegarem słonecznym, jak wreszcie i kiedy — obok skromnego kościółka, położono fundamenty pod ten pokaźny zamek, to królewski, to książęcy, który dziś, smutną koleją losów, stanowi przytulisko włóczęgów i żebraków.
W epoce, w której się opowiadanie niniejsze zaczyna, zamek o jakim mowa, nie był już wprawdzie rezydencją książęcą, ale nie był też jeszcze norą żebraczą — był już pustym prawie, ale mieszkali w nim i dozorowali go jeszcze: stróż, ekonom i rządca. Okna tak te, co na park — jak i te, co na na tak zwany plac zamkowy wychodziły, szczelnie pozamykane, nadawały bardziej jeszcze posępny obraz miejscowości — w jednem końcu której znajdował się mały domek, zasługujący na to, aby mu słów kilka poświęcić.
Miał on przedewszystkiem tę szczególność, że mu widać było tylko plecy.
Ale jak plecy bywają niekiedy najpokaźniejszą częścią osobnika, tak i plecy tego domku, były najpoważniejszą jego częścią.
Domek należał do proboszcza, pełniącego jednocześnie obowiązki kapelana kościoła zamkowego, w którym co niedziela zawsze się msza święta odprawiała, i nadzorcy szkółki, przy której, dzięki jakimś łaskom nadzwyczajnym, istniały dwa stypendja — jedno dla kandydatów do szkoły w Plessis, drugie dla przechodzących do seminarjum w Soissons.
Oba stypendja płacił dom Orleanów, pierwsze nosiło nazwę syna regenta, drugie ochrzczone było imieniem ojca księcia; oba były przedmiotem pożądliwości rodziców, a przyczyną ciężkich zgryzot dla tych, którzy, aby je zdobyć, musieli łamać sobie łepetyny nad najprzerozmaitszemi ćwiczeniami czwartkowemi.
Otóż w pewien czwartek lipcowy, 1789 roku, w dzień zachmurzony przez burzę, ciągnącą od wschodu ku wschodowi, w chwili gdy na dzwonnicy, spicząstą dachówką pokrytej, wybiła godzina jedenasta, rozległo się naraz hura!... podobne do okrzyku całego pułku siepaczy, a zaraz potem, poprzez furtkę, pomiędzy akacjami prowadzącą do małego domku, wtłoczyła się gromada dzieci, które podzieliwszy się na placu na pięć czy sześć grup oddzielonych, dalejże zabawiać się w piłkę i gry inne.
Jednocześnie z temi malcami, odzianemi po większej części w bluzy wytarte na łokciach i w majtki dziurawe na kolanach, z malcami, których mieszkańcy domów nazywali pauprami, znaleźli się na placu chłopcy inni, chłopcy mądrzy, jak powiadały kumoszki, chłopcy, mający stać się dumą rodziców swoich.
Ci ostatni mieli na sobie bluzy całe i całe majtki, dzięki czemu byli przedmiotem nienawiści chłopców gorzej ubranych, i mniej pilnowanych.
Z min ich widać było, że byliby chętnie pobaraszkowali z „pauprami“, ale karność zmuszała ich pospieszać do domów rodzicielskich, gdzie czekały na nich podwieczorki w formie kromek chleba z masłem lub konfiturami.
Oprócz malców „pauprów“ i chłopców „przyszłości“, była trzecia jeszcze grupa chłopców, którą nazwiemy grupą „próżniaków“.
Ci, nigdy nie przychodzili razem z innymi na plac zabawy, nigdy równie z innymi nie pospieszali do domów, bo prawie zawsze w kozie wysiadywali.
Gdy ich koledzy i towarzysze, podążali na piłkę lub do domów na przysmaki, oni ślęczeli w klasie nad wykończeniem nieodrobionych podczas lekcji zadań lub nad douczaniem się czegoś.
Gdybyśmy też w tej chwili udali się pod dom szkolny, usłyszelibyśmy, jak w trakcie tego, gdy jeden z „próżniaków“ schodził spiesznie ze schodów, ruszając ramionami, niby osioł grzbietem, gdy chce jeźdźca z siebie zrzucić, głos jakiś podniesiony wykrzykiwał zapamiętale:
— A niedowiarku!... a potępieńcze!... a gadzino!... wynoś się gdzie pieprz rośnie: vade, vade! Byłem długo cierpliwy, mordowałem się trzy lata, ale tybyś cierpliwość samego Boga wyczerpał!... Wynoś się, niech cię moje oczy nie widzą!... Zabieraj sobie swoje wiewiórki, swoje żaby, jaszczurki, jedwabniki i chrabąszcze, i zmykaj do ciotki, jeżeli ją masz, do wuja, jeżeli posiadasz, do djabła wreszcie, jeżeli ci się podoba, bylem ja cię tylko nie oglądał.
— Kochany panie Fortier!... odpowiedział głosik cienki, płaczący, przebacz mi pan z łaski swojej, ulituj się pan nade mną. Czy godzi się tak gniewać za jeden barbaryzm i za kilka solicyzmów, jak je pan nazywasz?...
— Trzy barbaryzmy i siedem solicyzmów. Ośle jeden!... i to w zadaniu złożonem z dwudziestu pięciu wierszy!... wrzasnął pedagog rozzłoszczony.
— Czwartek, to dzień dla mnie nieszczęśliwy — odparł pokornie głosik cienki, ale gdybym jutro dobrze napisał, czyby mi pan zechciał przebaczyć?... Niech mi pan odpowie, mój panie!...
— Trzy lata powtarzasz mi to samo próżniaku!... Egzamin naznaczony został na pierwszego listopada, a ja dałem się uwieść prośbom twojej ciotki Anieli i podałem cię jako kandydata do stypendjum wakującego w Poisson. Ładnie będę wyglądał, gdy ci go odmówią, gdy o uczniu moim powiedzą, to osioł, ten Anioł Pitoux, toć to ten Angelus Pitovius asinus est!...
Musimy objaśnić czytelnika, że Anioł Pitoux, którego pan Portier tak nieobiecująco określił po łacinie, będzie bohaterem powieści niniejszej.
— O, mój dobry panie Fortier!... o mój nauczycielu kochany!... wołał zrozpaczony uczeń.
— Co?... Ja jestem nauczycielem twoim?... ryknął oburzony ojciec Fortier. Nie, nie, osiołku!... dzięki Bogu, nie jestem już nauczycielem twoim, nie jesteś już uczniem moim. Wypieram się jakobym znał cię kiedykolwiek, zabraniam ci mówić do mnie, zabraniam ci kłaniać mi się. Vade retro!... vade!...
— Panie — błagał nieszczęśliwy Pitoux, mający, jak się zdawało, ważne powody ku temu, aby się nie poróżnić ze swoim nauczycielem — proszę, nie odmawiaj mi opieki swojej z powodu jednego nieudolnego ćwiczenia.
— Co! — wykrzyknął ojciec Fortier, wściekle zirytowany prośbą tą ostatnią — filozofujesz, a nie umiesz zrobić zadania, domagasz się mojej opieki, gdy nie potrafisz odróżnić przypadku pierwszego od czwartego?...
— Ojcze Fortier — odpowiedział na to uczeń — byłeś tak zawsze łaskaw na mnie, nie opuszczajże mnie i teraz; jeżeli szepniesz jedno słówko biskupowi, który egzaminuje...
— Jakto?... Więc chcesz nieszczęśliwy, abym kłamstwo zadawał memu własnemu sumieniu?
— Gdy chodzi o dobry uczynek, panie Fortier, to panu to Pan Bóg przebaczy...
— Nigdy a nigdy!...
— Zresztą kto to wie?... może egzaminatorzy nie będą surowsi dla mnie, niż dla Sebastjana Gilberta, mego brata mlecznego, który w roku zeszłym starał się o stypendjum paryskie.
— A to idjotyczne doprawdy!... — powiedział ojciec Fortier, wychodząc na dziedziniec z dyscypliną w ręku, (Pitoux starał się trzymać od niego w przyzwoitej odległości) — a to rzetelnie idjotyczne, powtórzył, krzyżując ręce na piersiach i z pogardą na swego ucznia spoglądając. Oto nagroda za moje lekcje djalektyki!... Czy to tak pamiętasz, bydlaku jeden, aksjomat: Noli minora, loqui majora volens.
Gilbert miał lat trzynaście, a ty masz siedemnaście, dla Gilberta byli pobłażliwi, jako dla dziecka — dla głupiego jak ty bizona, wcale względów nie będą mieli.
— No... i Sebastjan, jest przytem synem pana Honorjusza Gilberta, który ma osiemnaście tysięcy renty w dobrym gruncie na równinie de Pilleleux — dodał płaczliwie uczeń.
Ojciec Fortier wydął wargi, zmarszczył brwi i spojrzał groźnie na Pitoux.
— To już mniej głupio powiedziane — mruknął po chwili milczenia... Jestto jednak przypuszczenie pozorne tylko, niczem dowodniej nie uzasadnione. Species non autem corpus.
— O! gdybym ja miał ojca posiadającego dziesięć tysięcy franków renty!... — powtórzył Anioł Pitoux, którym, jak się zdawało, zauważył, że spostrzeżenie jego wywarło pewne na nauczycielu wrażenie.
— Ba!... żebyś miał... ale nie masz... taki głupi jesteś, jak ów nicpoń, o którym Juvenal wspomina. Grzeszna to cytata, powiedziawszy to, przeżegnał się ojciec Fortier grzeszna, ale z tem wszystkiem trafna. Arcadius Juvenis. Założyłbym się, że ty i tego nie wiesz, co to znaczy Arcadius?...
— Mieszkaniec Arkadji, rozumie się — odpowiedział Anioł Pitoux, prostując się z dumą.
— No więc?...
— Jakto, no więc?...
— Arkadja, kpie, była ojczyzną osłów, a u starożytnych, tak jak i u nas teraz, asinus był synonimem stultus.
— Nie chciałem tego tak zrozumieć — odparł Pitoux — nie śmiałbym przypuszczać, że taki jak pan człowiek poważny i uczony, może się zniżać aż do satyry...
Ojciec Fortier spojrzał znowu z baczną uwaga na ucznia.
— Na honor!... — zawołał ułagodzony nieco pochlebstwem — są chwile, w których ten nicpoń wydaje się mniej głupim, niż jest w rzeczywistości.
— Więc, panie profesorze — zawołał Pitoux, który, jeżeli nie dosłyszał ostatnich słów nauczyciela, to przynajmniej wyczytał na jego twarzy zmianę na lepsze — przebacz mi pan, a zobaczysz, jak się pięknie popiszę jutro...
— Dobrze... przystaję... — powiedział ojciec Fortier, zakładając dyscyplinę za pas na znak przymierza i podchodząc do Pitoux, który wobec widocznie pokojowej demonstracji, pozostał na swojem miejscu.
— Dzięki ci, dzięki, panie!.. — zawołał.
— Zaczekajno!... nie śpiesz się tak z podziękowaniem... przebaczę...ale pod jednym warunkiem...
Pitoux spuścił głowę, a że był na łasce i niełasce papy Fortier, czekał, co tam nowego posłyszy.
— Przebaczę ci, jeżeli odpowiesz dobrze na pytanie, jakie ci zadam...
— Po łacinie?... — zapytał strwożony uczeń...
— Tak... po łacinie... — odpowiedział nauczyciel.
Pitoux westchnął.
Podczas chwilowej pauzy, wesoła wrzawa uczniów, zabawiających się na placu zamkowym, przedostała się do uszu Anioła Pitoux.
Westchnął zatem znowu — i daleko głębiej jeszcze niż poprzednio.
Quid virtus, quid religio?... — rzucił mu papa Fortier.
Słowa te, niby trąba archanioła wzywającego na sąd ostateczny, uderzyły biednego Pitoux, w oczach zrobiło mu się ciemno, a w mózgu tak się coś zakręciło, iż przypuszczał, że zmysły traci.
Stał jak słup i nic nie odpowiadał.
Papa Fortier zażył potężny niuch tabaki.
Pitoux zrozumiał, że trzeba jest przerwać ciszę.
— Nescio — rzekł w nadziei, że gdy się po łacinie przyzna do nieświadomości, będzie miał przebaczenie.
— Nie wiesz, co znaczy cnota!... huknął papa Fortier, dusząc się ze złości, nie wiesz co znaczy religja?... hę?...
— Wiem po francusku — odpowiedział Anioł — ale nie wiem po łacinie.
— Zatem marsz do Arkadji!... Wszystko skończone z nami, nygusie!...
Pitoux tak był przygnębiony, że stał jak przykuty do miejsca, że nie zrobił żadnego usiłowania, aby uciec, chociaż ojciec Fortier wydostał dyscyplinę z za pasa z taką powagą, jak generał w chwili ruszenia do ataku — pałasz z pochwy wydobywa.
— Cóż się zatem ze mną stanie?... — jęknęło biedne dziecko, opuszczając ręce bezwładnie, co się stanie ze mną, gdy nie będę mógł wstąpić do seminarjum?...
— A co mnie to obchodzić może, co się stanie z tobą asinusie przeklęty?... Co mnie to, jak mi Bóg miły, obchodzić może?...
Papa Fortier był tak rozsierdzony, że przysięgał nie wiedząc o tem.
— Zapominasz pan chyba, panie Fortier, że mojej ciotce zdaje się, iż już proboszczem jestem.
— Dowie się zatem, że jesteś trutniem, nie zdolnym nawet na zakrystjana.
— Na Boga, ojcze Fortier.
— Mówię ci, ruszaj sobie „limina linguae“.
— A no, to pójdę — rzekł Pitoux, jak człowiek, który powziął bolesne postanowienie. Czy pan pozwoli mi zabrać moją szufladkę — dodał, licząc, że może jeszcze zmięknie czułe serce nauczyciela.
— Możesz — odrzekł Fortier — zabrać sobie tę szufladkę, ze wszystkiem co się tylko w niej znajduje.
Pitoux poszedł na schody, do klasy, która była na pierwszem piętrze. Wszedł do pokoju, gdzie uczniowie, zebrani dokoła wielkiego stołu, udawali niezmiernie zajętych; otworzył kasetkę, zobaczył, czy nic w niej nie pozostawił i krokiem wolnym pociągnął na korytarz.
Przy schodach stał ojciec Fortier z dyscypliną w ręku.
Anioł Pitoux zgarbił się do samej ziemi prawie.
Nie pomogło mu to wiele i otrzymał ostatnie pociągnięcie instrumentem, któremu pan profesor zawdzięczał najlepsze postępy najlepszych swoich uczniów, i który, jakkolwiek bardzo często względem Pitoux stosowany, tak mały na niego wywarł skutek.
Pozostawmy Anioła Pitoux, ocierającego ostatnią łzę i podążającego do Pleux, dzielnicy miasta, w której ciotka jego mieszkała — i powiedzmy nieco o jego powierzchowności i przeszłości.