Anioł Pitoux/Tom I/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Anioł Pitoux
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ange Pitou
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII
KRÓL LUDWIK XVI

Widzenie się Gilberta z panią de Stael i z panem de Necker trwało prawie półtorej godziny.
Gilbert przyjechał do Paryża z powrotem o kwadrans na dziesiątą, kazał się zawieść odrazu na pocztę, najął konie i powóz, gdy Billot i Pitoux udali się aby odpocząć po tylu znużeniach, do małego zajazdu przy ulicy Thiroux, gdzie Billot stał zwykle, ile razy przyjeżdżał do Paryża.
Gilbert galopem podążył do Wersalu.
Późno już było, ale na to nie zważał Gilbert...
U ludzi takich jak on, ruch jest potrzebą. Może podróż jego będzie daremna. Ale wolał jechać napróżno, aniżeli spokojnie oczekiwać. Dla natur nerwowych, niepewność jest gorszą męczarnią, niż najstraszniejsza rzeczywistość.
Przyjechał o godzinie wpół do jedenastej, a zwykle o tej porze wszyscy wersalczycy, spali już głębokim snem. Ale tego wieczoru nikt nie spał w Wersalu. Zbyt silne otrzymano wstrząśnienie, nadeszłe tu z Paryża.
Straże francuskie, straże przyboczne, gromadki szwajcarów, snuły się po główniejszych ulicach, i rozmawiały z sobą, albo z obywatelami, do których miano zaufanie, albo znano ich przywiązanie do króla.
Bo Wersal był zawsze miastem, sympatyzującem z władzą królewską. Cześć dla monarchji, jeżeli nie dla monarchy, zaszczepiona jest w sercach jego mieszkańców.
Otóż, jak powiedzieliśmy, tej nocy, z dnia 14-go na 15-ty lipca, 1789 roku, cały Wersal był zaniepokojony i zaciekawiony, jak król francuski zachowa się względem tej zniewagi, wyrządzonej jego koronie, względem tego draśnięcia jego władzy.
Odpowiedział mu pan de Dreux:
Breze Mirabeau, uderzył władzę królewską w twarz.
Wzięciem Bastylji lud ugodził ją w serce.
Jednakowoż dla umysłów ciasnych, dla poglądów, niedaleko sięgających, kwestja mogła być prędko rozstrzygnięta. W oczach zwłaszcza wojskowych, przyzwyczajonych w rezultacie wypadków widzieć tylko triumf lub klęskę siły brutalnej, rzecz cała sprowadzała się jedynie do ataku na Paryż.
Trzydzieści tysięcy żołnierzy i dwadzieścia armat przedtem, wniwecz obrócą dumę i zaciekłość zwycięskich paryżan.
Nigdy władza królewska nie miała tyle do radzenia, każdy wypowiadał swą radę głośno i publicznie.
Gilbert zasięgnął języka w dwóch czy trzech z tych gromadek; poczem poznawszy stan umysłów, udał się wprost na zamek, którego strzegły liczne straże. Przeciw komu? Nie wiedziano wcale.
Pomimo tych wszystkich straży rozstawionych, Gilbert bez żadnej trudności przebył pierwsze dziedzińce i zaszedł aż do przedsionka, a nikt go nawet nie zapytał, dokąd idzie.
Dopiero w pierwszym salonie zatrzymał go gwardzista.
Gilbert wyjął z kieszeni list pana de Necker i pokazał podpis. Szlachcic przyjrzał się uważnie i rzekł:
— Rozkaz mam stanowczy nie wpuszczać nikogo do króla, ale ponieważ nie było przewidziane, że pan de Necker może kogoś od siebie przysłać, a zapewne przynosisz pan jaką doniosłą radę dla Jego Królewskiej Mości, wejdź pan, odpowiedzialność biorę na siebie.
Gilbert wszedł.
Król nie był w swym apartamencie, lecz w sali obrad, przyjmował właśnie deputację od gwardji narodowej, która żądała usunięcia wojsk, utworzenia straży mieszczańskiej i przybycia króla do Paryża.
Ludwik XVI wysłuchał tego wszystkiego zimno, poczem odpowiedział, że położenie potrzebowało się wyświetlić, że zresztą położenie to rozpatrzy wspólnie ze swoją radą.
Więc obradowano.
Deputaci czekali tymczasem w galerji, i na szkle matowem we drzwiach widzieli grę powiększonych cieni radców królewskich i groźne poruszanie się ich postaci.
Przy wpatrzeniu się w te widziadła odgadnąć mogli, że odpowiedź będzie niepomyślna.
Rzeczywiście król poprzestał na odpowiedzi, że zamianuje dowódców dla milicji mieszczańskiej i że rozkaże wojskom ustąpić z pola Marsowego. Co do obecności swojej w Paryżu, nie chciał wyświadczyć tej łaski zbuntowanemu miastu, dopóki się nie uspokoi zupełnie.
Deputacja prosiła, nalegała, zaklinała.
Król odpowiedział, że serce ma rozdarte, ale nic nie może poradzić.
I zadowolony z chwilowego triumfu, jakiego doznał z pozorami władzy, której już nie posiadał, król powrócił do siebie. Zastał Gilberta. Przy nim stał gwardzista.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytał król.
Gwardzista zbliżył się do niego, a podczas, gdy usprawiedliwiał się Ludwikowi XVI z uchybienia rozkazu Gilbert, który od tylu lat nie widział króla, tego człowieka, którego od tylu lat nie widział króla, w chwili najsroższej burzy, mającej kraj ten nawiedzić. Gilbert przyglądał się ciekawie.
To ciało grube i krótkie, bez sprężystości i bez majestatu, ta głowa zniewieściała w kształtach i pozbawiona wszelkiego wyrazu, ta młodość, pobladła w zapasach z przedwczesną starością, ta walka nierówna potężnej materji z mierną inteligencją, której tylko duma ze stanowiska nadawała pewną wartość, wszystko to dla fizjognomisty, który studja prowadził z Lavaterem, dla magnetyzera, który czytał o przyszłości z Balsamem, dla filozofa, który marzył z Janem Jakóbem, dla podróżnika, wreszcie który przyjrzał się wszelkim rysom ludzkim, wszystko to znamionowało zwyrodnienie, wczesną ruinę.
Gilberta więc, gdy przyglądał się temu przykremu widokowi, przejął nie szacunek lecz smutek.
Król się do niego zbliżył.
— To pan — rzekł — przynosisz mi list od pana de Necker?
— Ja, Najjaśniejszy Panie.
— O! — zawołał król, jak gdyby powątpiewał — chodź pan prędko.
I wymówił te wyrazy głosem człowieka, krzyczącego w chwili tonięcia:
— Liny!
Gilbert podał list królowi.
Ludwik XVI natychmiast go pochwycił, przeczytał go pośpiesznie, poczem ruchem ręki, nie pozbawionym szlachetności w rozkazywaniu, skinął na gwardzistę i wyrzekł:
— Pozostaw nas, panie de Varicourt.
Gilbert został sam z królem.
Pokój oświetlała tylko jedna lampka; rzec możnaby, ze król chciał przyciemnić światło, ażeby na czole jego raczej znudzonem, niż strapionem, nie można było wyczytać wszystkich myśli, które się doń cisnęły.
— Panie — wyrzekł, wlepiając w Gilberta spojrzenie przenikliwsze i bardziej spostrzegawcze, niż możnaby się spodziewać — czy to prawda, że pan jesteś autorem memorjałów, które mnie tak uderzyły?...
— Ja, Najjaśniejszy Panie.
— Ile lat sobie liczysz?...
— Trzydzieści dwa, Najjaśniejszy Panie, ale nauka i nieszczęścia podwajają lata. Niech mnie Najjaśniejszy Pan traktuje jak starca.
— Dlaczego czekałeś pan tak długo, ażeby mi być przedstawiony?...
— Bo nie miałem potrzeby powiedzieć głośno Waszej Królewskiej Mości, co doń pisałem swobodniej i dogodniej.
Ludwik XVI się zastanowił.
— Innych powodów pan nie miałeś? — rzekł podejrzliwie.
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Jednakże, jeżeli się nie mylę, pewne drobiazgi powinny były pana uprzedzić o mej dla ciebie życzliwości.
— Wasza Królewska Mość ma na myśli to niby widzenie się, o jakie ośmieliłem się prosić króla. Gdy po nadesłaniu mu pierwszego memorjału, pięć lat temu, błagałem o postawienie światła przy rogatce w obozie o godzinie ósmej wieczorem, na znak, że Wasza Królewska Mość czytał mą pracę.
— I cóż?... — wyrzekł kroi zadowolony.
— I w oznaczonym dniu, w oznaczonej godzinie światło pokazało się rzeczywiście tam, gdzie prosiłem.
— I cóż dalej?...
— Potem widziałem, jak się podniosło i opuściło po trzykroć.
— Potem.
— Potem wyczytałem te słowa w „Gazecie“:
„Ten, którego światło wezwało trzykrotnie, może się stawić u tego, który migotał światłem, a będzie wynagrodzony“.
— Tak, istotnie, tak — brzmiała odpowiedź — odrzekł król.
— Oto autentyczny dokument — podchwycił Gilbert, wyciągając z kieszeni gazetę, w której słowa, przez niego przypomniane, ogłoszone były przed pięcioma laty.
— Dobrze, bardzo dobrze — powiedział król. — Spodziewałem się pana oddawna. Zjawiasz się w chwili, kiedy przestałem już pana oczekiwać. Witaj mi, bo przybywasz, jak dzielni żołnierze w chwili walki.
Poczem, jeszcze uważniej przyglądając się Gilbertowi, dodał:
— Wiesz, pan, że dla króla to nie jest rzeczą zwykłą nieobecność człowieka, któremu powiedziano: „przyjdź po nagrodę“, a on nie przychodzi.
Gilbert uśmiechnął się.
— No — rozpoczął Ludwik XVI — dlaczegoś pan nie przyszedł?
— Bo na żadną nagrodę nie zasługiwałem, Najjaśniejszy Panie.
— Jakto?...
— Jestem francuzem, kocham Francję, dbam o jej pomyślność i jednoczę mą osobę z trzydziestoma ludźmi, mymi współobywatelami, pracowałem więc dla siebie, pracując dla nich. Za samolubstwo nie nagradza się, Najjaśniejszy Panie!...
— To paradoks, mój panie, inny miałeś powód!...
Gilbert nic nie odpowiedział.
— Mów pan, ja tego pragnę.
— Może Najjaśniejszy Pan trafnie odgadł.
— A może to taki był powód?... — zapytał król niespokojnie — położenie wydawało się panu poważne, więc trzymałeś się na ustroniu, czekając...
— Aż się stanie jeszcze poważniejsze... Tak, Wasza Królewska Mość odgadła.
— Lubię otwartość — rzekł król, nie mogąc ukryć niepokoju, natury bowiem był nieśmiałej i mieszał się łatwo.
— A zatem — mówił dalej Ludwik XVI — przepowiadałeś królowi ruinę i lękałeś się stać zablisko przy gruzach.
— Nie, Najjaśniejszy Panie!... — bo właśnie, gdy ruina grozi widocznie, zbliżam się do niebezpieczeństwa.
— Tak, tak... tylko co rozstałeś się pan z Neckerem i mówisz tak, jak on: Niebezpieczeństwo!... tak, niebezpieczeństwo teraz zbliżać się zaczyna. A gdzie jest Necker?
— Bardzo niedaleko i, jak sądzę, gotów na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Tem lepiej, będę go potrzebował — rzekł król z westchnieniem — w polityce nie należy być uparty. To, co się wydaje dobre, może być złe, bo wogóle nawet kapryśny traf psuje, co jest dobre; plany mogły być dobre, a jednak następuje zawód.
Król znowu westchnął, Gilbert przybył mu na pomoc.
— Najjaśniejszy Pan — odezwał się — rozumuje zachwycająco, — ale obecnie najlepiej będzie patrzeć jaśniej w przyszłość, niż dotąd.
Król podniósł głowę i widać było, jak brwi jego zlekka się zmarszczyły.
— Przebacz Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert — jestem lekarzem. Kiedy cierpienie wielkie, działam doraźnie.
— Czy znajdujesz pan wielką doniosłość dzisiejszych rozruchów?...
— To nie rozruchy, Najjaśniejszy Panie, to rewolucja!...
— I chcesz pan, ażebym się układał z burzycielami, z mordercami?... Boć przecie Bastylję wzięli siłą; to fakt rokoszu. Zabili de Launay‘a, de Losme‘a i de Flessella... to fakt morderstwa.
— Chciałbym, ażeby Wasza Królewska Mość odróżniła jednych od drugich. Ci, którzy zdobyli Bastylję, to bohaterzy; ci, którzy zamordowali panów Flessella, Losme‘a i de Lalnay‘a, to zabójcy.
Król zlekka się zaczerwienił, lecz prawie natychmiast rumieniec ten znikł, a na czoło wystąpiło kilka kropel potu.
— Masz pan słuszność. Jesteś pan lekarzem, a raczej chirurgiem, bo tniesz do żywego. Ale wróćmy do pana. Nazywasz się doktór Gilbert, nieprawdaż?... a przynajmniej memorjały twoje podznaczone są takiem nazwiskiem.
— Wielkie to dla mnie szczęście, że Wasza Królewska Mość ma tak dobrą pamięć, chociaż, co prawda, nie powinienem być z tego dumny.
— Jakto?...
— Nazwisko moje musiało być niedawno wyrzeczone wobec Waszej Królewskiej Mości.
— Nie rozumiem.
— Przed sześciu dniami byłem aresztowany i zamknięty w Bastylji. Słyszałem coś, iż żadne znaczniejsze aresztowanie nie może nastąpić bez wiedzy króla.
— Pan byłeś w Bastylji?... — wyrzekł król, szeroko otwierając oczy.
— Oto moja rubryka w wykazie więziennym. Uwięziony zostałem, jak miałem zaszczyt powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, przed sześciu dniami z rozkazu króla, a dziś o godzinie trzeciej wydostałem się na wolność z łaski ludu...
— Dzisiaj?...
— Tak, Najjaśniejszy Pan słyszał głos armaty?...
— Naturalnie.
— Ta armata otwierała mi drzwi więzienia.
— O!... — wyszeptał król — powiedziałbym, że się z tego cieszę, gdyby owa armata nie strzelała do Bastylji i zarazem do władzy królewskiej.
— O!... Najjaśniejszy Panie, nie chciej, aby więzienie było godłem władzy. Powiedz raczej Najjaśniejszy Panie, żeś zadowolony, że Bastylja została zdobyta, bo odtąd w imieniu króla, bez jego wiedzy, popełniać już nie będą takiej niesprawiedliwości, jakiej ja stałem się ofiarą.
— Ależ musiał być przecie jakiś powód pańskiego aresztowania.
— Nie było wcale powodu, o ile wiem; aresztowano mnie przy powrocie do Francji i wtrącono do więzienia, oto wszystko.
— Doprawdy — podchwycił Ludwik XVI łagodnie — czy to nie samolubnie ze strony pańskiej, że przychodzisz pan, ażeby mówić mi o sobie, kiedy ja tak potrzebuję, ażeby mówiono o mnie?...
— Najjaśniejszy Panie!... pragnę, ażeby Wasza Królewska Mość powiedziała mi tylko jeszcze słowo...
— Jakie słowo?...
— Tak lub nie. Czy Wasza Królewska Mość miała jaki udział w aresztowaniu mojem?...
— Nie wiedziałem nawet, żeś pan powrócił do Francji.
— Odpowiedź ta, Najjaśniejszy Panie, uszczęśliwia mnie; mogę więc głośno oświadczyć, że jeżeli Wasza Królewska Mość czyni źle, to tylko dlatego, że inni nadużywają tej władzy, a tym, którzyby powątpiewali, że tak jest, siebie podam za przykład.
Król uśmiechnął się.
— Dobrze — rzekł — kładziesz balsam na ranę.
— O!... Najjaśniejszy Panie, będę podawał balsam pełnemi rękoma, i jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli, wyleczę tę ranę, ręczę za to.
— Czy pozwolę, ależ naturalnie.
— Lecz Wasza Królewska Mość musi mieć w tem silne postanowienie.
— Będę je miał.
— Zanim Wasza Królewska Mość zobowiążesz się — rzekł Gilbert — proszę odczytać ten wiersz napisany na marginesie mojej rubryki, wydartej z więziennego rejestru...
— Jaki wiersz?... — zapytał król niespokojnie.
Gilbert podał kartę królowi.
Król przeczytał:
„Na żądanie królowej“.
— Królowej!... — wyrzekł — czybyś pan ściągnął na siebie niełaskę królowej?...
— Najjaśniejszy Panie, jestem pewny, że Jej Królewska Mość wcale mnie nie zna!...
— Lecz musiałeś pan przecie coś zawinić; nie siedzi się w Bastylji za nic.
— A jednak i tak bywa, przecież ja stamtąd wychodzę.
— Wszak pan Necker przysyła pana do mnie, a rozkaz uwięzienia podpisany jest przez niego.
— Rzeczywiście.
— To tłumaczy już wszystko jaśniej. Przypomnij sobie cale swe życie, może znajdziesz w niem jaki fakt, o którym nawet już zapomniałeś?...
— Przypomnieć sobie mam życie swe ubiegłe. O!... Najjaśniejszy Panie, i owszem, a nawet uczynię to głośno; niech Wasza Królewska Mość będzie spokojny, nie potrwa to długo. Od roku szesnastego życia pracowałem bez przerwy, byłem uczniem Jana Jakóba, towarzyszem Balsama, przyjacielem Lafayetfa i Waszyngtona i nic nigdy nie miałem sobie do zarzucenia. Od czasu, gdym opuścił Francję, żadnej nie popełniłem winy, nie skrzywdziłem nikogo. Kiedy nabyta wiedza pozwoliła mi pielęgnować rannych lub chorych, myślałem zawsze, że z każdej myśli, z każdego ruchu winienem zdać rachunek przed Bogiem. Ponieważ Bóg powierzył mi ratowanie istot ludzkich, a więc jako obrońca, przelewałem krew, ale tylko dla ludzkości, gotów będąc własną oddać dla ocalenia chorego, jako lekarz, zawsze byłem pocieszycielem, a nieraz dobroczyńcą. Tak upłynęło piętnaście lat. Bóg pobłogosławił mym staraniom. Większa część tych chorych, których leczyłem, przyszła do zdrowia i wszyscy całowali mi ręce. Tych, którzy umarli, sam Pan Bóg na to skazał. Nie, powiadam Najjaśniejszemu Panu, od piętnastu lat jak opuściłem Francję, nie mam sobie nic do wyrzucenia.
— W Ameryce, miałeś pan stosunki z nowatorami i w pismach swych szerzyłeś ich zasady?
— Tak, Najjaśniejszy Panie, i to prawda, że zapomniałem, jaką z tego tytułu jednałem sobie wdzięczność królów i ludzi.
Król zamilkł.
— Najjaśniejszy Panie — mówił dalej Gilbert — teraz życie moje jest znane Waszej Królewskiej Mości; nie obraziłem, ani nie dotknąłem nikogo. Ani żebraka, ani królowej, i dlatego przychodzę zapytać Waszą Królewską Mość, za co mnie ukarano?
— Pomówię o tem z królową, panie Gilbercie; sądzisz pan więc, że rozkaz aresztowania pochodzi wprost od królowej?
— Tego nie mówię, Najjaśniejszy Panie; sądzę nawet ze królowa tylko podznaczyła.
— A! widzisz pan! — rzekł Ludwik uradowany.
— Tak; ale wiadomo Najjaśniejszemu Panu, że kiedy królowa podznacza rozkaz, to tem samem rozkazuje.
— A kto właściwie żąda? Zobaczymy!
— Tak, niech Najjaśniejszy Pan zobaczy — odrzekł Gilbert.
I podał królowi papier.
— Hrabina de Charny — zawołał król — jakto, ona kazała pana aresztować; cóżeś pan uczynił tej biednej hrabinie de Charny?
— Dziś zrana, po raz pierwszy dopiero, usłyszałem nazwisko tej damy.
Ludwik ręką powiódł po czole.
— Charny — wyszeptał — sama łagodność, cnota, a nawet skromność.
— Okazuje się, Najjaśniejszy Panie — rzekł Gilbert z szacunkiem — żem został wsadzony do Bastylji, na żądanie trzech cnót teologicznych.
— O! muszę to wyświetlić — zawołał król, zadzwonił.
Zaraz się ukazał lokaj.
— Niechaj zobaczą, czy hrabina de Charny jest u królowej — rozkazał Ludwik.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedział lokaj — pani hrabina tylko co przechodziła przez galerję i zapewne wsiada do powozu.
— Pobiegnij za nią — rzekł Ludwik — i poproś, ażeby przybyła do mego gabinetu, dla bardzo ważnej sprawy.
Poczem, zwracając się do Gilberta, zapytał:
— Czy tego pan sobie życzyłeś? — zapytał.
— Tego, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział Gilbert — i tysiąckrotnie dziękuję Waszej Królewskiej Mości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.