Anioł Pitoux/Tom I/Rozdział XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anioł Pitoux |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Ange Pitou |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy Gilbert usiadł w dorożce obok Billota i naprzeciw Pitoux, blady był, a krople potu zrosiły mu włosy.
Ale charakter tego człowieka nie pozwalał mu się ugiąć pod siła jakiegokolwiek wzruszenia.
Oparł się o tył powozu, rękami ściskał czoło, jakby chciał powstrzymać nawał myśli, po chwili odjął ręce, a twarz jego nie miała już wyrazu wzruszenia, niepokoju, wyglądała jaknajspokojniej.
— Mówiłeś mi, kochany panie Billot, że król usunął od siebie barona de Necker?
— Tak, panie doktorze.
— I że zaburzenia w Paryżu powstały w części skutkiem tej niełaski królewskiej?
— O! nawet i bardzo.
— Mówiłeś mi takie, że pan de Necker zaraz opuścił Wersal?
— Otrzymał list podczas obiadu, a w godzinę później był już w drodze do Brukseli.
— Do Brukseli?
— Tak, gdzie obecnie przebywa, a przynajmniej gdzie przebywać będzie.
— Jakto? więc zatrzymał się w drodze?
— Tak, w Saint-Quen, ażeby się pożegnać ze swą córką, panią baronową de Stael.
— Czy pani de Stael pojechała z nim?
— Słyszałem, że wyjechał tylko ze swą żoną.
— Dorożkarzu! — zawołał Gilbert — przystań przed pierwszym lepszym sklepem krawieckim.
— Chcesz pan się przebrać? — zapytał Billot.
— Tak, tę odzież czuć zanadto stęchlizną Bastylji, i w takim ubraniu nie wypada złożyć wizyty u wiceministra, będącego w niełasce. Poszukaj pan w swej kieszeni, może znajdziesz kilka luidorów.
— Ho! ho! toś pan musiał swój pugilares zostawić w Bastylji?
— Zgodnie z regulaminem — odrzekł Gilbert z uśmiechem — każdy przedmiot wartościowy zostaje tam w kancelarii więziennej.
— Gdzie go biorą na wieczne nieoddanie — dodał dzierżawca.
I, w szerokiej garści podając ze dwadzieścia luidorów, rzekł:
— Bierz, panie doktorze.
Gilbert wziął dziesięć luidorów.
W kilka minut później dorożka zatrzymała się przed sklepem krawca.
Gilbert kupił i przywdział bardzo porządne czarne ubranie, jakie wówczas nosili przedstawiciele mieszczaństwa w zgromadzeniu narodowem.
Fryzjer zaprowadził ład we włosach.
Potem dorożkarz zawiózł go do Saint-Quen, przez bulwary poza parkiem Monceaut.
Gilbert wysiadł przed domem pana Neckera w Saint-Quen, w chwili, kiedy godzina siódma biła na katedrze Dagoberta.
Dokoła tego domu, w którem niedawno jeszcze wrzało życie towarzyskie, panowała głęboka cisza, zakłócona teraz turkotem dorożki Gilberta.
A jednak chociaż ten smutek melancholijny, jak w zamkach opuszczonych lub domach opustoszałych, ta brama zamknięta, dziedziniec pusty, mówiły o wyjeździe gospodarstwa, nie było tu wszakże śladu ani smutku, ani pośpiechu.
Nadto w całej jednej części zamku, we wschodnim skrzydle rolety były podniesione, a gdy Gilbert skierował się w tę stronę, na spotkanie gościa wyszedł lokaj w liberji pana de Necker.
Wtedy przez sztachety zawiązał się następujący djalog:
— Mój kochany, czy pana de Necker niema już w zamku?
— Niema, pan baron w zeszłą sobotę wyjechał do Brukseli.
— A pani baronowa?
— Pojechała z panem.
— A pani de Stael?
— Pani tu pozostała. Ale nie wiem, czy pani może pana przyjąć; o tej godzinie zwykle wychodzi na spacer.
— Proszę się dowiedzieć, gdzie jest, i oznajmić, że pragnie się z nią widzieć doktór Gilbert.
— Pójdę zapytać, czy pani jest w mieszkaniu. Zapewne pana przyjmie. Ale jeżeli jest na przechadzce, mam rozkaz nie przerywać jej spaceru.
— Dobrze, dobrze. Idź, proszę.
Lokaj otworzył furtkę w sztachetach i Gilbert wszedł.
Służący, zamykając drzwiczki, rzucił spojrzenie badawcze na pojazd, którym przyjechał doktór i na dziwne postacie dwóch jego towarzyszów podróży.
Potem się oddalił.
Gilbert czekał sam.
W pięć minut później lokaj powrócił.
— Pani baronowa jest na spacerze — rzekł.
I ukłonił się, jakby chciał pożegnać Gilberta.
Ale doktór nie dał za wygraną.
— Mój przyjacielu — rzekł do lokaja — bądź łaskaw trochę przekroczyć przepisy i powiedzieć pani baronowej, że jestem przyjacielem pana margrabiego de Lafayette.
Luidor, wsunięty do ręki lokaja, ostatecznie przemógł jego skrupuły, których połowę usunęło już nazwisko, wyrzeczone przez doktora.
— Proszę pana — odezwał się lokaj.
Gilbert udał się za nim. Służący jednak, zamiast do dworu, poprowadził go do parku.
— Tu jest ulubione miejsce przechadzki pani baronowej — wyrzekł służący, wskazując Gilbertowi wejście do jakiegoś labiryntu. Racz pan tu chwilkę zaczekać.
W dziesięć minut później dał się słyszeć szelest w gęstwinie krzaków i oczom Gilberta ukazała się kobieta dwudziesto-trzy czy czteroletnia, wysoka, o kształtach raczej szlachetnych, niż pięknych.
Zdziwiona się wydała, widząc gościa młodego jeszcze, gdy spodziewała się bezwątpienia zastać człowieka już w dojrzałym wieku.
Gilbert był rzeczywiście człowiekiem godnym uwagi, tak, że mógł na siebie zwrócić oko takiej spostrzegawczyni, jak pani de Stael.
Mało kto z ludzi miał twarz o tak czystych linjach, a rysom jego silna wola nadawała wyraz prawdziwej niezłomności.
Oczy czarne, dawniej tak marzycielskie, nabrały energji z pracy i bólu. Zmarszczka głęboka a zarazem pełna wdzięku tworzyła przy cienkich wargach ten dołek tajemniczy, który fizjognomiści uważają za siedlisko przezorności. Zdawało się, że tylko czas i starość przedwczesna mogły nadać Gilbertowi ten przymiot, w który natura nie mogła go wyposażyć.
Czoło jego szerokie i tak ładnie zaokrąglone, na które spadały zlekka włosy, siwizną przyprószone, znamionowało zarazem naukę i myśl głęboką, wiedzę i wyobraźnię.
Pomimo więc skromnego ubrania, Gilbert przedstawił się oczom przyszłej autorki „Korynny“ jako mężczyzna bardzo piękny i dystyngowany, bo dystynkcję mu nadawały ręce długie i białe, nogi cienkie, o smukłej i delikatnej stopie.
Pani de Stael przez kilka chwil uważnie przyglądała się Gilbertowi.
Potem również i on spojrzeniem bystrem przypatrzył się tej młodej kobiecie, już słynnej, której twarz inteligentna i wyrazista pozbawiona była całkiem wdzięku.
W ręku trzymała gałązkę granatu, a kwiat jej zjadała przez roztargnienie.
— A! to pan jest panem Gilbert — rzekła.
— Tak, pani, to ja.
— W tak młodym wieku zyskałeś pan taką reputację! a może to nie pan, tylko pański ojciec, lub który ze starszych krewnych pańskich?
— Nie znam innego Gilberta, prócz siebie. I jeżeli, jak pani mówi, jest trochę sławy, przywiązanej do tego nazwiska, mnie się ona należy wyłącznie.
— Powołałeś się pan na margrabiego de Lafayette, ażeby się ze mną widzieć. W istocie margrabia mówił nam o panu, o pańskiej niewyczerpanej wiedzy.
Gilbert skłonił się.
— O wiedzy tem wybitniejszej, tembardziej interesującej — mówiła dalej baronowa — że nie jesteś pan zwykłym chemikiem, jak inni, dopiero praktykującym, lecz że zgłębiłeś i przeniknąłeś wszystkie tajemnice nauki życiowej.
— Widzę, że pan margrabia de Lafayette powiedział pani, iż jestem trochę czarownikiem — odparł Gilbert z uśmiechem — a jeżeli pani to powiedział, zbyt dobrze go znam, ażebym nie przypuszczał, że zaraz tego dowiódł, jeżeli zechciał.
— W istocie, opowiadał nam, jak cudownie leczyłeś pan, czy to na polu bitwy, czy w szpitalach amerykańskich, nawet w wypadkach już rozpaczliwych. Podobno sprowadzałeś pan na chorych pozorną śmierć, tak podobną do prawdziwej, że nieraz się mylono.
— Ta śmierć pozorna jest wynikiem nauki, prawie nieznanej i powierzonej tylko kilku ludziom, ale z czasem stanie się ona pospolitą.
— Wszak to mesmeryzm, nieprawdaż? — zapytała pani de Stael z uśmiechem.
— Tak, to mesmeryzm!
— Czyżbyś pan uczył się od samego mistrza.
— Niestety! Mesmer, pani, sam był tylko uczniem. Mesmeryzm, a raczej magnetyzm jest umiejętnością starożytną, znaną Egipcjanom i Grekom. W oceanie średniowiecznym utonął. Szekspir odgaduje go w Makbecie. Urban Grenadier go odnajduje i umiera, dlatego, że go odnalazł. Ale wielkim mistrzem, moim mistrzem, był hrabia Cagliostro!
— Ten szarlatan! — wtrąciła pani de Stael.
— O! niech go pani sądzi jak współcześni nie jak potomność. Szarlatanowi temu zawdzięczam moją wiedzę, a może świat mieć mu będzie do zawdzięczenia swą wolność.
— Zgoda i na to — odrzekła pani de Stael z uśmiechem. — Mówię, nie znając go wcale. Ale pan przemawia ze znajomością sprawy. Prawdopodobnie więc pan masz słuszność, a ja się mylę. Ale wróćmy do pana. Dlaczego pan tak długo nie byłeś we Francji? Dlaczego nie powróciłeś pan, ażeby zająć miejsce pomiędzy Lavoisierami, Cabanis‘ami, Condorcetami, Bailly?
Na to ostatnie nazwisko Gilbert zarumienił się niedostrzegalnie.
— Wiele się jeszcze powinienem nauczyć — odrzekł — abym mógł stanąć obok mistrzów.
— Ale nareszcie pan się zjawiłeś, choć w złej chwili dla nas. Ojciec, który, jestem pewna, byłby szczęśliwy gdyby w czemkolwiek mógł panu dopomóc, popadł w niełaskę i wyjechał przed trzema dniami.
Gilbert uśmiechnął się.
— Pani baronowo — wyrzekł z lekkim ukłonem — właśnie przed sześciu dniami, z rozkazu pana barona de Necker, wtrącony zostałem do Bastylji.
Teraz się zarumieniła pani de Stael.
— Doprawdy? opowiada mi pan coś, co mnie bardzo dziwi. Pan w Bastylji?...
— Tak, pani, ja!...
— Cóżeś pan uczynił?
— Dopiero ci, którzy mnie wtrącili do więzienia, mogliby to powiedzieć.
— Ale pan z więzienia wyszedłeś?...
— Przecież niema już Bastylji.
— Jakto, niema Bastylji?... — podchwyciła pani de Stael z udanem zdziwieniem.
— Czy pani nie słyszała huku armat?...
— Tak, słyszałam, ale tylko armaty.
— O!... pozwól pani sobie powiedzieć, że to niepodobna, ażeby pani de Stael, córka pana de Necker, nie wiedziała w tej chwili, że Bastylja zdobyta została przez lud.
— Zapewniam pana — odpowiedziała baronowa z zakłopotaniem — że zdala jestem od wszystkich spraw od czasu odjazdu ojca, i że dnie spędzam tylko na opłakiwaniu jego nieobecności.
— Pani... pani!... — odrzekł Gilbert, kiwając głową. — Kurjerzy rządowi zbyt przyzwyczajeni są do drogi, prowadzącej do zamku Saint-Quen, ażeby choć jeden kwadrans nie przyniósł wiadomości o tem, że się Bastylja poddała.
Baronowa widziała, że niepodobna jej było odpowiadać bez widocznego kłamstwa. Kłamstwo zaś było dla niej wstrętnem, więc zmieniła przedmiot rozmowy.
— I czemu mam zawdzięczać zaszczyt pańskich odwiedzin? — spytała.
— Pragnąłem mieć zaszczyt pomówienia z panem de Necker.
— Ależ panu wiadomo, że ojca niema już we Francji.
— A mnie się, powiadam pani, wydawało, tak nadzwyczajne, że pan de Necker się oddalił, tak niepolitycznie, iż usunął się od wypadków...
— Że...
— Że liczyłem na panią, przyznaję, iż pani mi wskaże miejsce, gdzie mógłbym go znaleść.
— Znajdzie go pan w Brukseli.
Gilbert zatrzymał na baronowej swe spojrzenie badawcze.
— Dziękuję pani — rzekł, kłaniając się, — pojadę nie do Brukseli, mam mu bowiem do powiedzenia bardzo wiele niezwykle ważnych rzeczy. Muszę więc tylko poprzestać na zaszczycie złożenia pani odwiedzin i przeprosić panią za ambaras, jaki jej sprawiłem. Żegnam panią.
Baronowa go zatrzymała.
— Pan mnie przestraszasz — podchwyciła — winieneś mi pan objaśnienie tego wszystkiego, winieneś mnie uspokoić.
— Niestety!... pani.... — odpowiedział Gilbert — mam w tej chwili tyle własnych interesów do załatwienia, że niepodobna mi myśleć o sprawach cudzych, chodzi tu o moje życie i honor, jakby szło o honor i życie pana de Necker, gdyby mógł skorzystać natychmiast ze słów, które, mu dopiero powiem za dwadzieścia godzin.
— Pozwól pan, ażebym sobie przypomniała, o czem zbyt długo nie pamiętałam, że o takich rzeczach nie należy rozprawiać pod gołem niebem, w parku, dostępnym dla uszu wszystkich.
— Jestem u pani — odrzekł Gilbert — i pozwól pani zrobić uwagę, że pani wybrała to miejsce do rozmowy.
— Ale wszystko, co pani chce, uczynię. Jestem na pani rozkazy.
— Uczynisz mi pan łaskę, kończąc tę rozmowę w mym gabinecie.
— O!... — pomyślał Gilbert — gdybym tylko sobie nic nie robił z jej zakłopotania, spytałbym ją, czy ten gabinet jest w Brukseli?...
O nic jednak nie wypytując, udał się za baronową, która teraz podążała bardzo prędko w stronę zamku.
Przed domem stał ten sam lokaj, który przyjął Gilberta.
Pani de Stael skinęła na niego i sama otwierając drzwi, wprowadziła Gilberta do gabinetu, ślicznego zakątka, zresztą raczej męskiego, niż kobiecego, skąd drzwi i dwa okna wychodziły na ogródek, niedostępny nietylko dla osób obcych, ale nawet dla cudzych spojrzeń.
Tu pani de Stael drzwi zamknęła za sobą i, zwracając się do Gilberta, rzekła:
— Panie, zaklinam pana na poczucie ludzkości, powiedz mi, jaka tajemnica, użyteczna dla mego ojca, sprowadza cię do Saint-Quen.
— Pani — odrzekł Gilbert — gdyby ojciec pani mógł mnie tutaj usłyszeć, gdyby mógł wiedzieć, że jestem człowiekiem, który przysłał królowi memorjały potajemne, zatytułowane: „O stanie myśli i postępu“, pewny jestem, że pan de Necker natychmiast stanąłby przede mną i powiedziałby: Czego chcesz ode mnie, doktorze Gilbert, mów, słucham cię.
Gilbert nie dokończył tych słów, gdy drzwi ukryte pod tapetą z malowidłem Vannoo otworzyły się bez szmeru, i baron de Necker ukazał się z uśmiechem na progu małych, kręcących się schodów, oświetlonych z góry padającem światłem lampy.
Wtedy baronowa de Stael ukłoniła się Gilbertowi i, pocałowawszy ojca w czoło, sama udała się tą drogą, którą tylko co przybył, zamknęła tapetę i znikła.
Necker przystąpił do Gilberta i podał mu rękę, mówiąc:
— Oto mnie masz, panie Gilbercie, czego ode mnie chcesz?... Słucham pana?...
Obaj usiedli na krzesłach.
— Panie baronie — odezwał się Gilbert — słyszałeś pan tylko co tajemnicę, objaśniającą panu wszystkie moje myśli. To ja przed czterema laty nadesłałem królowi memorjał o położeniu ogólnem Europy, to ja również ze Stanów Zjednoczonych dostarczałem mu różnych memorjałów we wszelkich sprawach administracji wewnętrznej, będących na dobie we Francji.
— Najjaśniejszy Pan — odpowiedział pan de Necker — przyjmował te memorjały z wielkim podziwem i z głęboką trwogą.
— Tak, ponieważ głosiły prawdę. A prawdę słyszeć, to straszne, nieprawdaż? i dziś, gdy stało się faktem, przedstawia się jeszcze straszniej!...
— Tak, masz pan słuszność — odrzekł pan de Necker.
— I król dawał panu te memorjały do czytania?... — zapytał Gilbert.
— Nie wszystkie, tylko dwa, jeden o finansach, w którym pan z małą różnicą byłeś takiego zdania, jak i ja, co mi bardzo pochlebiło.
— To jeszcze nie wszystko, w jednym z nich zapowiadałem mu wszystkie zdarzenia faktyczne, które się spełniły.
— O!
— Tak.
— A jakie, proszę pana?
— Między innemi dwa, a mianowicie, że wobec pewnych zobowiązań przyjętych, będzie zmuszony pana usunąć.
— Przepowiedziałeś pan królowi moją niełaskę?
— Najzupełniej.
— Dobrze, a co jeszcze drugiego?
— Zdobycie Bastylji.
— Pan przepowiedziałeś zdobycie Bastylji.
— Panie baronie, Bastylja była nietylko więzieniem królewskiem, ale co więcej symbolem tyranji. Wolność zaczęła od zniszczenia tego symbolu a rewolucja dokona reszty.
— Czyś pan obliczył doniosłość słów, które wypowiadasz?
— Naturalnie.
— I nie lękasz się pan wygłaszać takich teoryj.
— Czego mam się obawiać?
— Ażeby ci się nie przytrafiło nieszczęście.
— Panie de Necker — odrzekł Gilbert z uśmiechem — kiedy kto wychodzi z Bastylji, nie lęka się już niczego.
— Wychodzisz pan z Bastylji?
— Dziś właśnie.
— A za co pan byłeś w Bastylji?
— To ja pana o to pytam.
— Mnie?
— Tak, pana.
— A dlaczegóż mnie?
— Bo to pan mnie tam wtrąciłeś.
— Ja pana wtrąciłem do Bastylji?
— Przed sześciu dniami; nie jest to tak dawno i powinienbyś pan pamiętać.
— To niepodobna.
— Czy poznałby pan swój podpis?
I Gilbert pokazał byłemu ministrowi kartę, wydartą z regestru Bastylji, z dołączonym rozkazem uwięzienia.
— Tak, rzeczywiście — odrzekł Necker — to rozkaz uwięzienia. Wiadomo panu, że podpisywałem ich jak najmniej, a jednak to najmniej wynosiło około czterech tysięcy rocznie. Zresztą zauważyłem, że w chwili mej dymisji dano do podpisania kilka blankietów niewypełnionych. Wielce żałuję, że i pański musiał być pomiędzy nimi.
— Więc żadną miarą nie mogę panu przypisać mego uwięzienia?
— Ależ... bez żadnej wątpliwości.
— Pojmujesz jednak, panie baronie, moją ciekawość — rzekł Gilbert z uśmiechem — muszę się dowiedzieć, komu mam do zawdzięczenia pozbawienie mnie wolności. Racz mi więc pan powiedzieć.
— O! nic łatwiejszego. Listów do mnie nigdy nie zostawiałem w ministerjum, lecz dla ostrożności, zawsze przynosiłem do siebie tutaj. Listy z tego miesiąca są w szufladzie B tego biurka, poszukajmy w paczce litery G...
Necker otworzył szufladę, przerzucił ogromną paczkę, mogącą się składać z pięciuset czy sześciuset listów.
— Chowam tylko listy, któremi mogę się uwolnić od osobistej odpowiedzialności — objaśnił minister. — Gdy zarządzam aresztowanie, robię tem sobie nieprzyjaciela.
Muszę więc mieć czem się zasłonić. Zobaczymy G... G..., to tu. Tak, Gilbert. To, co padło na ciebie, kochany panie, pochodzi z domu królowej.
— O! z domu królowej?
— Tak, prośba o rozkaz aresztowania niejakiego Gilberta. Bez zajęcia. Oczy czarne, włosy czarne. Następuje rysopis. Jedzie z Hawru do Paryża — i wszystko. Więc tym Gilbertem to pan byłeś?
— Tak, to ja. Czy może mi pan dać ten list?
— Nie, ale mogę panu powiedzieć, kto go podpisał.
— Proszę.
— Hrabina de Charny.
— Hrabina de Charny — powtórzył Gilbert — nie znam jej i nic jej nie zrobiłem.
I podniósł zwolna głowę, jakby szukając we wspomnieniach.
— Jest jeszcze mały przypisek, bez podpisu, ale pismo to dobrze mi znane. Patrz pan.
Gilbert nachylił się i przeczytał na marginesie listu:
„Uczyń pan natychmiast, o co cię prosi hrabina de Charny“.
— To dziwne — odparł Gilbert. — Że królowa tego się domaga, to rozumiem, w memorjale bowiem moim była mowa o niej i o Polignakach. Ale ta pani de Charny?
— Nie znasz pan jej?
— Chyba, że to przybrane nazwisko. Zresztą, nic dziwnego; pojmujesz pan dobrze, iż znakomitości wersalskie są mi całkiem nieznane. Od piętnastu lat nie mieszkam we Francji; dwa razy tylko do niej zaglądałem przez ten czas, a za drugim razem opuściłem ją temu już lat cztery. Któż to, proszę pana, jest ta hrabina de Charny?
— Przyjaciółka, powiernica królowej; wielce uwielbiana żona hrabiego de Charny, piękność i cnota zarazem, słowem istne cudo.
— No! to ja nie znam tego cuda.
— Jeżeli tak, kochany doktorze, to trzeba przypuścić, że stałeś się pan igraszką jakiejś intrygi politycznej. Wszak wspominałeś pan o hrabi Cagliostrze?
— Tak.
— Znałeś go pan?
— Przyjacielem był moim, więcej niż przyjacielem, był moim mistrzem i moim wybawcą.
— No! to albo Austrja, albo Rzym zażądały pańskiego uwięzienia. Pisałeś pan broszury?
— Tak, niestety!
— Właśnie wszystkie te drobne zemsty zbliżają się do królowej, jak igła do bieguna, jak żelazo do magnesu. Musiano przeciw panu spiskować i kazano pana śledzić. Królowa poleciła pani de Charny podpisać ten list, ażeby odwrócić podejrzenie, i oto w tem cała tajemnica.
Gilbert zamyślił się na chwilę.
Ta chwila namysłu przypomniała mu szkatułkę, którą skradziono Billotowi, a która nie mogła obchodzić ani królowej, ani Austrji, ani Rzymu. Wspomnienie to zwróciło go na dobry trop.
— Nie — odezwał się — to nie może tak być, to musi być coś innego: ale, mniejsza, przejdźmy do czego innego.
— Do czego?
— Do pana!
— Do mnie? Co pan masz do powiedzenia o mnie?
— To, co pan wie tak dobrze, jak i wszyscy, że za trzy dni będzie pan przywrócony do swych obowiązków, i że wtedy będziesz pan rządził Francją tak samowolnie, jak zechcesz.
— Tak pan sądzisz? — zagadnął Necker z uśmiechem.
— I pan również, ponieważ nie pojechałeś do Brukseli.
— Tak, ale jaki stąd rezultat? — rzekł Necker — bo musimy pomyśleć o rezultacie.
— Rzecz to prosta. Francuzi pana uwielbiają. Teraz pana ubóstwiają. Królowa zazdrości, że jesteś pan uwielbiany; król będzie zaś podrażniony, widząc, że cię ubóstwiają, zechce być popularny pańskim kosztem, czego pan znowu nie ścierpisz. Wtedy pan staniesz się niepopularny. Lud, kochany panie de Necker, to lud zgłodniały, który liże tylko tę rękę, która go żywi, bez względu na to, czyja to troska.
— Cóż potem?
— Potem pójdziesz pan w zapomnienie.
— Ja mam być zapomniany?
— Tak, niestety!
— A przez co mnie zapomną?
— Sprawią to wypadki.
— Słowo honoru! mówisz pan jak prorok.
— Na nieszczęście, jestem nim trochę.
— Więc cóż się stanie potem?
— O! co się stanie, przepowiedzieć nie tak trudno, bo to, co się stanie, w zarodku już kiełkuje w Zgromadzeniu Narodowem. Nagle zerwie się i wystąpi partja, która jeszcze śpi; mylę się, która nie śpi, ale się jeszcze kryje. Partja ta ma za wodza zasadę, a za broń myśl.
— Rozumiem. Mówisz pan o stronnictwie orleańskiem.
— Nie! O tamtem byłbym powiedział, że miało za wodza człowieka, a za broń popularność. Mówię panu o stronnictwie, którego miano nie było nawet jeszcze wyrzeczone. O stronnictwie republikańskiem.
— O stronnictwie republikańskiem? E! Cóż znowu!
— Nie wierzy pan w nie?
— To mrzonka!
— Tak, to mrzonka z paszczęką ognistą, która pożre was wszystkich.
— No, to zostanę republikaninem, już nawet nim jestem.
— Republikaninem genewskim, o tak.
— Zdaje mi się, że republikanin jest zawsze republikaninem.
— W tem cała omyłka, panie baronie; republikanie nasi nie będą podobni do republikanów z innych krajów. Republikanie nasi będą musieli przedewszystkiem pożreć teraźniejszość, potem arystokrację, potem władzę królewską; pójdziesz pan z republikanami, ale oni dojdą bez pana; bo pan nie zechcesz tam się znaleźć, dokąd oni zajdą. Nie, panie baronie, mylisz się pan, nie jesteś pan republikaninem.
— O! jeżeli tak pan rozumiesz republikanizm, to nie; wolę króla.
— I ja także — rzekł Gilbert — i wszyscy w tej chwili wolą go tak, jak my. Gdybym to, co mówię, powiedział umysłowi mniej szerokiemu, niż pański, zakrakanoby mnie z pewnością; ale pan niech wierzy w to, co mówię, panie baronie.
— I owszem, rad byłbym, gdyby było w tem jakie prawdopodobieństwo, ale...
— Czy pan zna stowarzyszenia potajemne?
— Wiele o nich słyszałem.
— I wierzy pan w nie?
— Wierzę w ich istnienie; ale nie wierzę, ażeby były tak rozpowszechnione.
— Czy pana łączą z którem stosunki?
— Nie.
— To może pan choć należysz do jakiej loży masońskiej?
— Nie.
— A ja, panie ministrze, należę.
— I bierzesz pan udział w jednem z tych stowarzyszeń?
— O! we wszystkich. Panie ministrze, strzeż się, to olbrzymia sieć, która okrywa prawie wszystkie trony. To niewidzialny sztylet, grożący monarchjom. Jest nas trzy miljony braci, rozproszeni jesteśmy w różnych krajach, pośród wszystkich warstw społecznych. Mamy przyjaciół wśród ludu, między mieszczaństwem, szlachtą, książętami a nawet panującymi. Strzeż się, panie de Necker, książę, przy którym będziesz mówił, może być stowarzyszony. Życie pańskie do pana nie należy. Wszystko to zależy od niewidzialnej potęgi, z którą nie sposób walczyć, bo jej nie znasz, a ona cię może zgubić, bo pana zna. Otóż te trzy miljony ludzi, którzy już, widzisz pan, stworzyli rzeczpospolitę amerykańską, te trzy miljony ludzi spróbuje stworzyć rzeczpospolitę francuską.
— O! — odparł Necker — ich rzeczpospolita Stanów Zjednoczonych nie przestrasza mnie nazbyt, zgadzam się chętnie na taki program.
— Tak. Ale nas od Ameryki dzieli przepaść. Ameryka jest krainą nową, bez przesądów, bez przywilejów, bez władzy królewskiej, ziemię ma płodną, grunta żyzne, lasy dziewicze; Ameryka położona jest między morzem, które jest odpływem dla jej handlu, i samotność, która jest ochroną dla jej ludności, gdy Francja! spojrzyj pan, ile rzeczy trzeba zniszczyć we Francji, ażeby ją uczynić podobną do Ameryki!
— Do czegóż pan z tem wszystkiem zmierzasz?
— Zmierzam tam, dokąd idziemy w najopłakańszy sposób. Ale chciałbym tam dojść bez wstrząśnień, stawiając króla na czele ruchu.
— Jako sztandar?
— Nie, jako pancerz!
— Pancerz! — podchwycił Necker z uśmiechem — to nie znasz pan króla, skoro chcesz, ażeby taką rolę odegrał?
— O! znam go! Tak, mój Boże, wiem dobrze, iż to taki człowiek, jakich widziałem tysiące na czele małych okręgów w Ameryce, poczciwy człowiek, bez majestatu należytego, bez oporu, bez inicjatywy, nieprawdaż. Ale przez sam już swój tytuł uświęcony jest on szańcem przeciw ludziom, o których tylko co panu mówiłem, a jakkolwiek słaby to szaniec, zawsze lepszy, niż żaden.
Pamiętam, jak podczas wojen naszych, z plemionami dzikiem! w Ameryce północnej przepędzaliśmy całe noce za kępą trzciny wodnej, gdy nieprzyjaciel, znajdujący się po drugiej stronie rzeki, do nas strzelał. Cóż znaczy trzcina, nieprawdaż? A jednak przyznaję się panu baronowi, że serce moje biło spokojniej poza temi łodygami zielonemi, które kula zrywała jak nici, niż gdybym był wtedy na otwartem polu. Otóż król jest dla mnie taką trzciną. Pozwala mi widzieć nieprzyjaciela, a nieprzyjacielowi przeszkadza mnie widzieć. Oto dlaczego, będąc republikaninem w New-Yorku lub w Filadelfji, jestem rojalistą we Francji. Tam nasz dyktator nazywa się Waszyngton. Tu, Bóg wie, jak się będzie nazywał. Sztylet lub rusztowanie.
— Widzisz pan rzeczy w kolorze krwi! doktorze!
— Widziałbyś je pan w takim samym kolorze, gdybyś pan tak jak ja, znalazł się dzisiaj na placu Greve.
— Tak, to prawda; mówiono mi, że tam zabijano.
— Widzi pan, lud jest piękną rzeczą... ale kiedy jest piękny!... O! burze ludzkie! — zawołał Gilbert — jak daleko pozostawiacie za sobą burze nieba!
Necker był zamyślony.
— Czemu, doktorze, nie mam cię przy sobie! — rzekł — byłbyś mi w potrzebie dzielnym doradcą.
— Przy panu, baronie, nie byłbym panu tak użyteczny, a szczególniej tak użyteczny dla Francji, niż tam, dokąd mam ochotę pójść.
— A dokąd chcesz pan iść?
— Posłuchaj mnie pan: przy samym tronie znajduje się wielki wróg tronu, przy królu wielki wróg króla; to królowa. Nieszczęsna kobieta zapomina, że jest córką Marji-Teresy, a raczej pamięta o tem, lecz tylko w przystępie dumy, i sądzi, że ratuje króla, gdy ona go gubi, gdy gubi władzę królewską. Otóż my, którzy kochamy króla, którzy kochamy Francję, powinniśmy się porozumieć dla scentralizowania tej potęgi, dla unicestwienia tego wpływu.
— To uczyń pan tak, jak mówiłem; zostań przy mnie i pomagaj.
— Jeżeli przy panu zostanę, będziemy mieli oba jeden i ten sam sposób działania: ja będę panem, a pan mną. Trzeba nam się rozłączyć, a wtedy podwójnie zaważymy, podwójny mieć będziemy wpływ.
— I do czego z tem wszystkiem dojdziemy.
— Może do opóźnienia katastrofy, lecz jej me zapobiegniemy, chociaż mogę panu przyrzec potężnego sprzymierzeńca, margrabiego de Lafayette.
— Margrabia de Lafayette jest przecie republikaninem.
— O tyle, o ile Lafayette może być republikaninem. Jeżeli mamy zejść na poziom Równości, wierzaj mi pan, wybieram Równość wielkich magnatów. Wolę Równość, która podnosi, od tej, która zniża.
— I pan ręczysz nam za Lafayetta?
— Dopóki żądać będę od niego tylko honoru, odwagi i poświęcenia.
— Czegóż pan obecnie sobie życzysz?
— Listu, któryby mi otworzył wstęp do Tego Królewskiej Mości, Ludwika XVI.
— Człowiek takiej zasługi, jak pan, nie potrzebuje listu polecającego, przychodzi sam.
Nie, byłoby mi właśnie na rękę uchodzić za stronnika pańskiego i w projektach moich zależy mi, ażebym był przedstawiony przez pana.
— A jaki pan masz plan?
— Zostać jednym z lekarzy królewskich.
— O! nic łatwiejszego. Ale królowa?
— Kiedy już będę przy królu, dam sobie z nią radę.
— A jeżeli będzie pana prześladowała?
— To w króla wpoję także silną wolę.
— Wolę w króla? byłbyś pan więcej, niż człowiekiem, gdybyś zdołał to uczynić!
— Kto kieruje ciałem, jest niedołęgą wielkim, jeżeli nie może z czasem kierować i duszą.
— Czy nie uważasz pan jednak, iż może ci zaszkodzić do zostania lekarzem króla ta okoliczność, że siedziałeś w Bastylji.
— Przeciwnie, to bardziej mi jeszcze dopomoże. Jak pan sądzisz, alboż nie byłem prześladowany za zbrodnie filozoficzne?
— Tego się też obawiam.
— To król się tem zrehabilituje, król zyska sobie popularność, biorąc za lekarza ucznia Rousseau, stronnika nowych idei, więźnia, wychodzącego z Bastylji. Skoro tylko pan się z nim zobaczysz, niech pan zwróci jego uwagę na te względy.
— Pan zawsze masz słuszność; więc gdy pan będziesz przy królu, mogę na pana liczyć?
— Jak najzupełniej, dopóki pan pozostaniesz przy tym kierunku politycznym, który obierzemy.
— Cóż mi pan przyrzekasz?
— Ostrzec pana, kiedy będzie najstosowniejsza chwila podania się do dymisji.
Necker spojrzał na Gilberta, poczem głosem ponurym rzekł:
— Rzeczywiście, to największa przysługa, jaką przyjaciel wierny może wyświadczyć ministrowi, gdyż to przysługa ostatnia.
I usiadł przy stoliku, ażeby napisać do króla.
Tymczasem Gilbert raz jeszcze odczytywał list, mówiąc:
— Hrabina de Charny, kto to może być?
— Proszę — odezwał się Necker po chwili, podając Gilbertowi to, co napisał.
Gilbert wziął list i przeczytał.
Wasza Królewska Mość potrzebuje niezawodnie człowieka pewnego, z którym mógłby rozmawiać o interesach. Ostatnim moim podarunkiem, ostatnią przysługą przy opuszczaniu króla, jest dar, jaki Mu obecnie posyłam, w osobie doktora Gilbert. Pospieszam Waszej Królewskiej Mości oświadczyć, że doktór Gilbert jest nietylko jednym z najznakomitszych lekarzy na świecie, ale zarazem jest autorem memorjałów: „Admmistracja i Polityka które Waszą Królewską Mość tak żywo zainteresowały.
Necker nie położył daty na liście i podał go doktorowi Gilbertowi, zapieczętowany zwyczajną pieczątką.
— A teraz — dodał — jestem już w Brukseli, nieprawdaż?
— Tak, i to bardziej, niż kiedykolwiek. Zresztą jako nasz, będzie pan miał ode mnie wiadomość.
Baron znacząco zapukał w tapetę.
Zaraz też ukazała się pani de Stael; tym razem jednak, oprócz gałązki granatu, trzymała w ręku broszurę doktora Gilberta.
Pokazała mu jej tytuł, z pewną zalotnością.
Gilbert pożegnał barona de Necker i ucałował rękę baronowej, która go odprowadziła do wyjścia z gabinetu.
I powrócił do dorożki: we wnętrzu jej spali Pitoux i Billot, woźnica spał na koźle, a konie spały na zmęczonych nogach.