Anna Karenina (Tołstoj, 1898)/Część pierwsza/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Anna Karenina |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1898-1900 |
Druk | Drukarnia »Czasu« Fr. Kluczyckiego i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Wołowski |
Tytuł orygin. | Анна Каренина |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lewinowi serce biło, gdy o czwartej godzinie wysiadał z sanek przed ogrodem zoologicznym i gdy szedł ścieżką ku sadzawce, wiedząc już napewno, że zastanie Kiti, gdyż widział karetę Szezerbackich przed bramą wjazdową.
Dzień był jasny i mroźny. Przed bramą stały rzędem karety, sanki, żandarmi. Publiczność, błyszcząc na jasnem słońcu kapeluszami, roiła się u wejścia i na dróżkach, po bokach których stały domki w rosyjskim stylu, zdobne w rzeźby; stare, kędzierzawe brzozy, z gałęziami zwieszającemi się od śniegu, zdawały się być przybrane w nowe, uroczyste szaty.
Lewin szedł ścieżką w stronę sadzawki i mówił sam do siebie: „Nie trzeba się denerwować, należy właśnie być najzupełniej spokojnym. Czemu bijesz tak mocno? Milcz, ty głupie!“ — zwracał się do serca swego. Lecz czem bardziej starał się uspokoić, tem silniej biło mu serce i tem bardziej brakło mu tchu. Ktoś ze znajomych spotkał go i zawołał nań, lecz Lewin nawet nie poznał go; podszedł do gór, koło których słychać było brzęczenie łańcuchów, na których spuszczały się i podnosiły saneczki; wesołe okrzyki używających szlichtady brzmiały w powietrzu; gdy Lewin przeszedł jeszcze parę kroków i stanął nad sadzawką, odrazu rozpoznał ją między ślizgającymi się.
Obecności jej domyślił się z radości i z przestrachu, który owładnął jego sercem. Ona stała na drugim końcu sadzawki i rozmawiała z jedną ze znajomych pań. Zdawało się, że niema nic nadzwyczajnego ani w jej postaci, ani w jej ubraniu, lecz Lewinowi było również łatwo odróżnić ją w tym tłumie, jak spostrzedz róże miedzy pokrzywami. Ona opromieniała wszystko. Ona była uśmiechem, roztaczającym szczęście dokoła. „Czyż doprawdy mogę zejść tam na lód i podejść ku niej?“ — pomyślał. — Miejsce, na którem stała, wydawało się Lewinowi niedostępną świątynią i przez chwilę miał już zamiar odejść, do tego stopnia bał się. Musiał aż zrobić wysiłek i pomyśleć, że koło niej chodzą najrozmaitszego rodzaju ludzie i że on sam mógł przyjść tutaj, aby się ślizgać. Zszedł więc na lód, starając się na nią nie patrzyć zbyt długo, tak samo jak i na słońce, lecz chociaż nie patrzał na nią, widział ją, tak samo jak słońce.
Na lodzie zbierało się w tymże dniu tygodnia i o tej godzinie, zawsze jedno i to samo towarzystwo, i to sami znajomi. Byli tam i tacy, którzy doskonale ślizgali się, i tacy, co dopiero uczyli się; ci trzymali się za saneczki i niezgrabnie, z pewną obawą popychali je przed sobą; młodzi chłopcy i ludzie starsi, którzy ślizgali się tylko dla hygieny: wszyscy oni wydawali się Lewinowi wybranymi, gdyż byli tutaj, blisko niej. Lewinowi dziwnem się to zdawało, że wszyscy najzupełniej obojętnie doganiali ją, prześcigali, a nawet i rozmawiali, niektórzy zaś nie zwracali na nią żadnej uwagi i bawili się wesoło, korzystając z doskonałego lodu i ładnej pogody.
Mikołaj Szczerbacki, stryjeczny brat Kiti, w krótkiej marynarce i wąskich spodniach, z łyżwami na nogach, siedział na ławce, a ujrzawszy Lewina zawołał:
— A! pierwszy mistrz jazdy na łyżwach! Kiedyś pan przyjechał? Bierz pan łyżwy, mamy doskonały lód!
— Niemam łyżew — odpowiedział Lewin, dziwiąc się, że jest tak śmiałym w jej obecności, i nie tracąc jej ani na chwilę z oczu, chociaż nie patrzał się na nią zupełnie, odczuwał, że słońce zbliżało się ku niemu. Kiti stała w końcu sadzawki i nieśmiało wspierając się na wąskich nóżkach, obutych w wysokie trzewiki, bojąc się upaść, zbliżała się ku niemu. Chłopiec jakiś, w rosyjskim ludowym ubiorze, machając rękoma i schyliwszy się ku ziemi, starał się wyprzedzić ją. Widać było, że Kiti nie czuła się zupełnie pewną na lodzie: wyjąwszy ręce z małej mufki, wiszącej na wstążce, starała się niemi utrzymać równowagę i patrząc na Lewina, którego odrazu poznała, uśmiechała się, trochę do niego, trochę zaś ze swego przestrachu. Gdy zakręt skończył się, Kiti podjechała prosto do Szczerbackiego i trzymając go mocno za rękę z uśmiechem kiwnęła głową Lewinowi; w tej chwili była jeszcze ładniejszą, niż wyobrażał ją sobie.
Gdy myślał o niej, łatwo mu było przedstawić ją sobie całą, a szczególniej urok tej małej, jasnej główki z wyrazem dziecinnej szczerości i dobroci, tej główki, która tak ładnie wspierała się na zgrabnych dziewiczych ramionach. Szczególny jej wdzięk, którym Lewin tak się zachwycał, tworzyło połączenie dziecinnego wyrazu twarzy i pięknej figury; lecz Lewina zawsze najbardziej uderzał w Kiti wyraz jej łagodnych, spokojnych, pełnych szczerości ócz, a jeszcze bardziej jej uśmiech, który go zawsze przenosił w jakieś nieznane, zaczarowane światy, w których Lewinowi było tak błogo i tak spokojnie, jak nigdy nie bywało w rzeczywistości, chyba kiedyś, w dawno minionych latach dzieciństwa.
— Dawno jesteś pan już tutaj? — rzekła Kiti, podając Lewinowi rękę.
— Dziękuję — dodała po chwili, gdy Lewin podniósł z ziemi chusteczkę, która wypadła z mufki.
— Ja? ja... niedawno, wczoraj... t. j. dzisiaj przyjechałem... — odrzekł Lewin, zmieszany do tego stopnia, że nie odrazu zrozumiał jej pytania. — Chciałem być dzisiaj u państwa — zaczął mówić, lecz przypomniawszy sobie, z jakimi zamiarami względem niej przyjechał, zmieszał się znów i zarumienił cały. — Nie nie, nie wiedziałem, że pani ślizga się, i to tak dobrze...
Kiti spojrzała na niego z uwagą, jakby chcąc odnaleźć powód jego zmieszania.
— Pańską pochwałę należy cenić, gdyż tutaj na ślizgawce zachowała się tradycya pańskiej jazdy — odezwała się, strzepując z mufki igiełki szronu rączką, obciśniętą w czarną rękawiczkę.
— Kiedyś ślizgałem się namiętnie; chciałem dojść do doskonałości.
— Pan zawsze wszystko robi z namiętnością — odrzekła, uśmiechając się. — Chciałabym bardzo zobaczyć, jak się też pan ślizga. Niech pan weźmie łyżwy, będziemy się ślizgać razem.
— Ślizgać się z nią? czyż to jest możebnem? — myślał Lewin, patrząc się na nią.
— W tej chwili wezmę — odpowiedział i poszedł przypasywać sobie łyżwy.
— Dawnośmy już nie widzieli pana tutaj — zaczął mówić posługacz, podtrzymując nogę i zakręcając w obcas śrubę. — Odkąd pana niema, niema nikogo, ktoby się ślizgał tak dobrze, jak pan. Czy dobrze przypasałem? — zapytał, zapinając rzemyk.
— Dobrze, dobrze, tylko prędzej, mój kochany — odpowiedział Lewin, nie mogąc powstrzymać uśmiechu szczęścia, który mimowoli ukazał się na jego twarzy. „Doprawdy, mówił sam do siebie, teraz dopiero naprawdę żyję i używam zupełnego szczęścia! Będziemy — rzekła — ślizgać się razem. Czy może teraz wyznać jej wszystko? Ale dlatego przecież lękam się mówić jej teraz o tem, gdyż jestem szczęśliwy, choćby nadzieją samą... A potem? Lecz trzeba, trzeba koniecznie!“
Lewin wstał z ławki, zdjął palto i rozpędziwszy się po chropowatym trochę przy brzegach lodzie, dostał się prędko na równą powierzchnię i sunął bez najmniejszego wysiłku; zdawało się, że nie odpowiednimi ruchami nóg lecz wolą swą powiększał lub zmniejszał szybkość biegu i nadawał mu kierunek; zbliżał się do Kiti nieśmiało, lecz uśmiech jej dodawał mu odwagi.
Kiti podała mu rękę i ruszyli razem, z coraz większą szybkością sunąc po szklanej tafli lodu, a czem prędzej biegli, tem ona mocniej trzymała się jego ramienia.
— Sama nie wiem dlaczego, ale pewną jestem, że z panem nauczyłabym się daleko prędzej — odezwała się.
— I ja czuję się pewnym siebie, gdy pani opiera się na mnie — odrzekł Lewin, lecz w tej chwili przeląkł się tego, co powiedział i zarumienił się. Jakoż w istocie, jak tylko wymówił te parę słów, nagle, jak gdyby słońce schowało się za chmury, z twarzy jej znikł uśmiech i Lewin ujrzał znajomy mu dobrze wyraz jej oblicza, w którym odbijał się wysiłek myśli; na gładkiem jej czole pokazała się zmarszczka.
— Co pani stało się? A zresztą niemam prawa pytać się o to — pospieszył poprawić się.
— Dlaczego?... Nic mi się nie stało... — odpowiedziała obojętnie w tej chwili dodała: Czyś pan widział się już z M-elle Linon?
— Jeszcze nie.
— To idź pan do niej, ona tak lubi pana.
— Co to się stało takiego? Czyżbym, ją, broń Boże, obraził? — pomyślał Lewin i pobiegł ku starej francuzce, z siwymi pukielkami, siedzącej na ławce.
M-elle Linon, ujrzawszy go, uśmiechnęła się, pokazując sztuczne zęby i powitała jako starego przyjaciela.
— Tak, rośniemy — rzekła, wskazując oczyma na Kiti. — Tiny bear urósł! — mówiła śmiejąc się i przypominając Lewinowi żart jego o trzech pannach, które nazywał kiedyś niedźwiadkami z angielskiej bajki. — Czy pan przypomina sobie, jak pan tak mawiał czasami?
Lewin zapomniał już o tem zupełnie, lecz M-elle Linon od dziesięciu już lat śmiała się z tego dowcipu i lubiała go powtarzać.
— Idź pan ślizgać się. A nasza Kiti już wcale nieźle jeździ?
Gdy Lewin podszedł znów do Kiti, twarz jej nie była już tak surową, oczy spoglądały łagodnie, lecz Lewinowi zdawało się, że pomimo to Kiti jest niezadowoloną. I zrobiło mu się smutno.
Porozmawiawszy z Lewinem o swej starej guwernantce i o jej dziwactwach, Kiti zapytała go, co porabia na wsi.
— Czyż się panu nie znudzi, siedzieć tak całą zimę na wsi? — zapytała.
— Nie, nie nudzę się, gdyż jestem bardzo zajęty — odpowiedział, czując, że poddaje się jej wpływowi, któremu oprzeć się nie będzie w stanie, tak samo jak i dwa miesiące temu.
— Na długo pan przyjechał? — zapytała znów Kiti.
— Nie wiem — odpowiedział, nie myśląc o tem, co mówi. Przyszło mu na myśl, że jeśli znów stanie z nią na zwykłej ich, przyjacielskiej stopie, to znów w końcu będzie musiał wyjechać nie zdecydowawszy się na nic, i postanowił jasno postawić kwestyę.
— Więc pan nie wie?
— Nie wiem, wyjazd mój będzie zależał od pani — odpowiedział, lecz nagle przestraszył się swych własnych słów.
Nie wiadomo, czy Kiti nie słyszała odpowiedzi, czy też nie chciała jej słyszeć, lecz w tej chwili, potknąwszy się, puściła jego rękę, i odeszła ku M-elle Linon, powiedziała jej parę słów i razem z francuską skierowała się ku domkowi, gdzie była urządzona garderoba dla pań.
— Co też ja narobiłem? Mój Boże, dopomóż mi i naucz mnie! — modlił się Lewin i jednocześnie, czując potrzebę przyspieszonego ruchu, rozpędził się i zaczął opisywać na lodzie koła.
W tej chwili jeden z młodych ludzi, najlepszy łyżwiarz, z papierosem w ustach wyszedł z kawiarni i rozpędziwszy się, zaczął spuszczać się na łyżwach na dół, po schodach, podskakując na każdym stopniu. Gdy zbiegł na lód, nie starając się nawet rękoma utrzymać równowagi, zaczął się ślizgać i wypisywać ósemki.
— Nowa zupełnie sztuka! — rzekł Lewin i zaraz pobiegł na górę.
— Nie zabij się pan tylko! do tego trzeba mieć ogromną wprawę! — zawołał za nim Mikołaj Szczerbacki.
Lewin wszedł na schodki, nabrał rozpędu i puścił się na dół, starając się rękoma utrzymać równowagę, na ostatnim jednak stopniu potknął się, lecz jednym silnym ruchem wyprostował się i dotknąwszy się tylko ręką lodu, uśmiechnięty pobiegł dalej.
— Jaki on jest przyjemny — pomyślała Kiti, wychodząc z M-elle Linon z garderoby i patrząc na niego z przyjaznym uśmiechem, jak na ukochanego brata. — Czyżbym była winną? Czyżbym zrobiła co złego? Ludzie mówią: kokieterya. Wiem, że go nie kocham, lecz jest mi tak wesoło w jego towarzystwie i jest taki przyjemny. Tylko dlaczego on to powiedział?“ — pomyślała.
Spostrzegłszy, że Kiti wychodzi, i że matka jej, która właśnie przed chwilą przyjechała, spotkała się z nią na schodach, Lewin, czerwony cały od przyspieszonego biegu, przestał się ślizgać i zamyślił się, potem po chwili odpasał łyżwy i przy wyjściu z ogrodu dopędził matkę i córkę.
— Rada jestem bardzo, że widzę pana — witała go księżna. — We czwartki, jak zwykle, przyjmujemy.
— A zatem dzisiaj?
— Bardzo nam będzie przyjemnie widzieć pana — odpowiedziała księżna z pewnym chłodem.
Ton, jakim matka odpowiedziała Lewinowi, uraził Kiti. Chcąc złagodzić trochę odpowiedź matki, odwróciła głowę ku Lewinowi i rzuciła mu krótkie: „Do widzenia.“
W tej chwili właśnie wchodził do ogrodu Stepan Arkadjewicz, w kapeluszu na bakier, uśmiechnięty, z podniesioną głową. Przywitawszy się z teściową, z pewnem zakłopotaniem odpowiadał na pytania, tyczące się zdrowia Dolly.
Porozmawiawszy chwilę z księżną, wyprostował się i ujął Lewina pod rękę.
— Jedziemy? — zapytał. — Myślałem o tobie i bardzo się cieszę, żeś przyjechał — mówił, patrząc mu znacząco w oczy.
— Jedźmy, jedźmy — odpowiedział uszczęśliwiony Lewin, któremu ciągle zdawało się, że słyszy głos jej, który powiedział mu: „do widzenia“, i że widzi uśmiech, którym Kiti obdarzyła go.
— Do Anglii, czy też do Ermitażu? — Wszystko mi jedno.
— Jedźmy więc do Anglii — zadecydował Stepan Arkadjewicz, wybierając Anglię dlatego, że w niej był więcej winien niż w Ermitażu, uważał więc za niestosowne unikać tej restauracyi.
— Masz dorożkę? To dobrze, gdyż ja odesłałem swoją karetę.
Przyjaciele milczeli przez całą drogę. Lewin starał się domyśleć, co miała oznaczać ta nagła zmiana usposobienia Kiti i chwilami wmawiał w siebie, iż może mieć nadzieję, że zostanie przyjętym; chwilami zaś zaczynał rozpaczać i zdawało mu się, że nadzieja jego jest nierozsądną, a mimo to czuł się zupełnie innym człowiekiem, który nic nie miał wspólnego z tym dawnym, który istniał zanim ona uśmiechnęła się i powiedziała: do widzenia.
Stepan Arkadjewicz przez całą drogę układał w myśli menu obiadu.
— Czy lubisz turbot? — zapytał Lewina, gdy sanki zatrzymały się przed restauracyą.
— Co? — odezwał się Lewin — turbot? ja bardzo lubię turbot.