Antysemitnik/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Antysemitnik |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Udziałowa we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbudziło go lekkie skrzypnięcie drzwi — otworzył oczy, nie poruszając się. Irma stała u wpół przymkniętych drzwi i rozmawiała z kimś znajdującym się poza progiem.
— Zaraz wyjdzie! — dobiegło do uszu Szatkiewicza.
Jakiś szept niewyraźny — potem znów odpowiedź Irmy:
— Niech mama idzie... już ja go obudzę!
Szatkiewicz całą siłą woli poruszył się i starał powstać z kanapy. Irma, usłyszawszy szelest, gwałtownie drzwi zamknęła i zbliżyła się do niego. Była trochę blada, znużona i miała oczy lekko zaczerwienione.
Uśmiechała się jednak z wielką dobrocią i pobłażliwością, widząc, jak ciężko było Szatkiewiczowi rozbudzić się zupełnie.
On — wstał, gładził włosy, przecierał oczy i bełkotał cały w gorączce:
— Zasnąłem... to dziwne... śpię dziś cały dzień... musi być późno... muszę iść do siebie...
Lecz ona starała się być gościnną:
— Może pan jeszcze chwilkę zostanie...
Szatkiewicz jednak odmawiał, mimo iż rozpaczliwe uczucie smutku ścisnęło mu serce na wspomnienie swej nieogrzanej i nieopłaconej nory w oficynie hotelowej.
— Nie — nie — iść muszę... Któraż to godzina?...
— Wpół do dwunastej.
— A!... tak długo spałem. A cóż ty robiłaś przez ten czas, moja biedna Ireno?
Pierwszy raz zatroszczył się o to, co ona robiła i ten słaby dowód sympatji sprawił widocznie na Irmie pewne wrażenie.
— Ja... szyłam i patrzyłam na pana! — odparła z wielką prostotą i prawie dziecięcym wdziękiem.
Ujął jej rękę i uścisnął silnie, tak wydała mu się w tej chwili ładną i pociągającą. Potem podsunął do jej ust swoje oczy wpół senne.
— Pocałuj! — wyrzekł dziecinnym, rozpieszczonym głosem.
Ona, z jakąś dziwną, namiętną, długą pieszczotą, zaczęła całować jego ładne, duże oczy i miękkie rzęsy, po których przesuwała wolno swe gładkie i świeże usta.
Zaszemrało znów koło drzwi wchodowych, jakby mysz mała skrobała się po nich.
Irma odsunęła lekko od siebie Szatkiewicza, którego zmysły budziły się pod wpływem gorąca, bijącego od jej całego ciała.
— Już późno! — wyrzekła, jakby z żalem.
I ona miała oczy pokryte jakby mgłą, usta rozchylone, spieczone.
Szatkiewicz obejrzał się raz jeszcze dokoła.
— Zostałbym dłużej! — wyrzekł wreszcie z pewną prośbą w głosie.
Lecz ona, posuwając go ku drzwiom, mówiła znów jedno zdanie:
— Już późno!...
Otworzyła drzwi.
W sieni paliła się mała lampka naftowa, postawiona na pace od drzewa.
W chwili gdy Irma drzwi otwierała, ktoś z pod tych drzwi umknął i wpadł do wpół przymkniętych drzwi sąsiednich.
Szatkiewicz posłyszał tylko charakterystyczne suwanie nogami, coś, jakby kłapanie za dużemi pantoflami i dojrzał małą, zgarbioną postać kobiety.
Wyszedł do sieni, lecz koło paki potknął się o coś małego, miękkiego, co mu z pod nóg ustąpiło, jakby nadeptana glina.
Pochylił się.
W słabem świetle lampy dostrzegł małego chłopczyka, w różowym fartuszku, około trzech lat mieć mogącego.
Odrazu uderzyła Szatkiewicza gorąco ruda barwa włosów dziecka. Włosy te były silnie ostrzyżone przy samej skórze, która świetlaną białością przebijała wśród tej niemal purpurowej szczeciny. Z góry patrząc na malca, widziało się tylko rudo‑złotą kulę jego głowiny i duże, fatalnie odstające uszy.
Z pod sukienki wysuwały się nożyny w pająk zgięte, wykrzywione angielską chorobą. Dziecko było brudne i zasmarowane, jakkolwiek ubranie było na niem całe i ciepłe.
Okryte długą, szarą, włóczkową chustką, stało przylepione do paki maleńkie, biedne, ciche, skrzywione i senne.
Szatkiewicz z ciekawością, której sobie wytłómaczyć nie umiał, spojrzał na to dziecko.
Wydało mu się bardzo brzydkie i okropnie żydowskie.
Wskazał więc nań końcem parasola, tak, jak się wskazuje na sparszałe kocie, siedzące nad brzegiem kanałowej kraty — i spytał:
— Czyjże to bachor?
Po twarzy Irmy przemknęło coś na kształt wachania.
— Nie wiem... — wyrzekła wreszcie — to pewnie sąsiadów!...
Szatkiewicz schodził już po schodach na dół.
— To żydzi mieszkają obok ciebie? — zapytał. I nie czekając na jej odpowiedź, dodał:
— Powinnaś się stąd wyprowadzić, bo to niemiłe takie sąsiedztwo!
Ona nie odparła nic, tylko, pochyliwszy się przez poręcz, świeciła mu lampą, którą wzięła ze sobą ze stołu.
Spojrzał na nią.
Była zjawiskowo ładna, oświetlona tak z boku, w swej jasnej jak zorza bluzce, wolno spadającej dookoła jej ciała, jak nocna, jedwabna, miękka koszula. Trójkąt jej twarzy nabrał jeszcze więcej ascetycznej niemal chudości i przejrzystości. Zdawała się jednem z widm Odillona Redona, majacząc tak w czerni schodowej sieni.
Obok, w jej odsuniętem ręku ciemniała transparentowo plama fioletowego motyla. Zdawało się, że to jakaś fantastyczna mara nocna, blada i o niknących konturach, złowiła olbrzymią ćmę i o północy pochyla się nad czarną przepaścią, dziwna i legendowa...
Z tem wrażeniem zeszedł ze schodów i nawet gdy zaspany stróż otwierał, wzdychając i sapiąc bramę — nie pozbył się tego widziadła, które tak wdzięcznie w ostatniej chwili ponad nim zawisło.
Tymczasem — na górze — Irma, posłyszawszy stuk zamykającej się bramy, odwróciła się szybko ku wtulonemu w kącik dziecku:
— No co? — zapytała wnosząc szybko lampę do pokoju i powracając do sieni — no co? — Bernardzio spać pójdzie?
Głos jej brzmiał ślicznie, miękko, pieszczotliwie. Pochyliła się ku dziecku, przygarnęła je ku sobie i wzięła na ręce. Rudy dzieciak rozjaśnił skrzywioną i biedną buzię. Zielonawe ślipki, pełne łez, zajaśniały radością.
— Mama! — wybełkotał półsenny, tuląc swą czerwoną głowinę na piersi kobiety.
Ona, osłaniając go chustką, wzięła w rękę małą, naftową lampeczkę i podeszła z nią do sąsiednich drzwi.
— Ciociu! — wyrzekła, uderzając lekko nogą we drzwi — niech ciocia lampkę weźmie i spać idzie!...
Drzwi się uchyliły.
Ukazała się w nich stara kobieta, okryta długim, watowanym kaftanem.
Na głowie miała chustkę tak silnie na oczy nasuniętą, iż tylko z pod niej dojrzeć można było krogulcowy nos i długą, pomarszczoną brodę.
— Git! — wyrzekła, odbierając lampkę.
Ona weszła do pokoju, drzwi za sobą na klucz zamknęła i do łóżka podeszła.
Potem — na łóżku usiadła i dziecko rozbierać zaczęła.
Ono — senne, kaprysiło.
— Cyt!... — mówiła młoda kobieta — czekaj syneczku, mama Bernardzia spać położy!...
I rude dziecko powtórzyło, nie otwierając ślipek:
— Mama spać położy!