Antysemitnik/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Antysemitnik |
Wydawca | Instytut Literacki „Lektor“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Udziałowa we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz Szatkiewicza spotkało wielkie szczęście.
Jakiś dawny znajomy — który na pewien czas wyjechał z Krakowa, spotkał się z nim na linii A–B.
Ten dawny znajomy był winien Szatkiewiczowi dziesięć guldenów.
Co więcej ten dawny znajomy (o cudzie!) oddał Szatkiewiczowi owe dziesięć guldenów, zamiast go znienawidzić i „obrazić się“ na niego, jak zwykle w podobnych wypadkach bywa. Wstąpiono nawet do Hawełki i tam oblano koniakiem i Vöslauerem niezwykły fakt — gdyż sprawiedliwość przyznać każe, iż podobnego znajomego, zwłaszcza w Krakowie, znaleść trudno a nawet niepodobna...
Razem z dziesięcioma guldenami wstąpiła w serce Szatkiewicza fantazya, buta i otucha.
Postanowił nie prosić redaktora o zaliczkę, postanowił „trzymać się“, jak dotąd, tak i nadal, aby nikt w redakcji nie podejrzywał, w jakich znajduje się materjalnych kłopotach. Był jeszcze nowicyuszem w świecie dziennikarskim, szczęśliwym zbiegiem okoliczności (protekcją pewnego hrabiego) dostał się do Kuryera Narodowego. Zdawało mu się rzeczą straszną, fatalną nie mieć pieniędzy. Krył się z tem, jak z jakąś raną. Teraz — dziesięć guldenów umożliwiło mu egzystencję kilku dni.
Postanowił żyć oszczędnie i ciągnąć te pieniądze o ile możności najdłużej.
Szczodrze udzieloną koroną ujął sobie kelnera hotelowego, który za tę sumę postanowił odpowiadać pani gospodyni hotelu, że tego pana „z trzeciego“ stale niema w domu.
Zapewniwszy sobie w ten sposób pewny, choć chwilowy spokój, chodził teraz Szatkiewicz po Krakowie weselny i z głową cokolwiek wyżej podniesioną.
Wprawdzie ostatnie zajście uliczne jego redaktora, który dostawszy policzek, zwrócił się na drogę sądową — drażniło jego szlacheckie pojęcie o honorowych sprawach, jednak starał się oddalić od siebie i te drażniące myśli.
Pragnął za jakąbądź cenę chwili zupełnego wytchnienia, nie myślenia o niczem, uspokojenia porwanych nerwów.
W teatrze wieczorem widział „Intratną posadę“ Ostrowskiego i sztuka porwała go swoją prostotą.
Powrócił do siebie rozmarzony i leżał, całą noc majacząc o napisaniu czegoś na scenę, czegoś równie prostego a zarazem potężnego, porywającego ogromem i siłą.
Nie miał jednak tematu i myśl jego czepiała się różnych warstw społeczeństwa.
Silny dramat, według niego, można było tylko wysnuć z masy szarego tłumu, proletarjatu — sięgając do samych stron najprostszych i najciemniejszych.
Widział ten tłum dwa razy w życiu — raz rozpędzony kopytami koni żołnierskich, drugi raz na kolei, lecący z pięściami na płonące ogniem tryumfalne pochodnie.
Dziennik, w którym pracował, walczył przeciw nim, walczył paszkwilami, błotem, oszczerstwem. Przed oczyma duszy Szatkiewicza rozświecało się nagle pytanie — dlaczego, szukając siły, potęgi, słowem wrażeń szlachetnych, zwracał się właśnie myślą ku tym, przeciwko którym za liche wynagrodzenie walczyć musiał.
Niedawno z notatki, nakreślonej ręką redaktora, dość wprawnie i zręcznie ułożył paszkwilowy artykuł przeciw prowodyrowi socjalizmu. Pisząc go, czuł pewien niesmak i wstręt. Kazano mu z tego człowieka zrobić nikczemnika, żyjącego jak pasożyt z pieniędzy zbieranych dla dobra sprawy. Altruizm jego przezwano egoizmem — każde jego odezwanie się na zgromadzeniach nicowano, przerabiano, przemęczano do swych celów.
Szatkiewiczowi, w miarę pisania artykułu, brakowało werwy i siły. Czuł, że jest pigmejem, kolącym spętanego lwa. Gdy oddał artykuł Binderowi, ten po przeczytaniu — wyrzekł z wymówką:
— Dlaczego pan tak osłabiłeś ton przy samym końcu? Przestałeś pan używać silnych słów. Nie widzę ani łajdactwa, ani podłości, ani zdrady kraju. To jest konieczne... bez tego ani rusz... Zresztą ja to sam poprawię!
Szatkiewicz jednak zaczął odtąd lekko traktować i Bindera i innych współpracowników. Wydali mu się najemnymi skrybentami, pochylonymi nad zadaną im przez zwierzchnika pracą. On, bogaty w projekt napisania nowego dramatu, czegoś w rodzaju... „Tkaczów“, czuł się wyższy nad nich i nad codzienne drobiazgi.
Dzienniki nadeszłe z Wiednia — donosiły o succés destime nowej sztuki Hauptmana.
Szatkiewicz skłonił się ironicznie, czytając owe krytyki.
— Tak zwykle bywa z wydętą sztucznie sławą, gdy ja napiszę coś w rodzaju „Tkaczów“...
Nie przyszło mu nawet na myśl, że „Tkacze“ to dzieło Hauptmana.
Z niemniejszą ironią spoglądał na fabrykowanie specjalnych telegramów (ze słownikiem w ręku) i listów „oryginalnych“ z Paryża.
Rozruchy antysemickie w Algierze dostarczały teraz dostatecznie żeru Kurjerowi Narodowemu. Co chwila czytać było można „żyd, żydom, żydowi, żyda o! żydzie!“ — Jeśli co czwarty wiersz nie było machnięcia tej czerwonej płachty, popłatnej i intratnej, a tak bardzo tchnącej chrześcijańską miłością bliźniego, Binder sam dodawał jakiegoś „żyda“, często a propos des bottes.
Tego dnia w redakcji panowała posucha na zbrodnie i nikczemności żydowskie.
Reporterzy nie przynieśli nic ważnego. Na razie fantazja w umysłach wyschła. Na gwałt należało mieć jakiegoś kryminalistę żyda i rzucić go na pożarcie czytelnikom.
Drejfusy napełniły już pofabrykowane telegramy i artykuły, tchnące szlachetną tolerancją i Chrystusowem: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni“...
Lecz to było „stamtąd“ — z „przegniłej“ Francji, z „nowożytnego Babilonu“ — lecz tu, z krakowskiego bruku, należało znów coś zawichrzyć, podszczuć, podać w formie potwarzy.
I z pod pióra Bindera i jednego z uczciwych reporterów wykwitła wspaniała roślina, która w komizmie swych kształtów zatraciła nawet jad i swój cel nieuczciwy.
Przy jakiejś ulicy bowiem, — ktoś kazał szyby, powybijane wiatrem, powstawiać... żydowi!
Wiadomość więc o tym strasznym ustępstwie na korzyść żydów, o tem bezczelnem popieraniu handlu i przemysłu nie chrześcijańskiego umieszczono na widocznem miejscu i zaczęto od słów:
„Ze zdumieniem dowiadujemy się, iż p. ..., wezwał do wstawienia szyb w swej kamienicy szklarza... żyda i t. d.“.
Poczem umieszczono zwykłą i już z góry, według utartej formułki napisaną litanię nienawistnych słów, które miały niby gołąb z arki Noego nieść gałązkę oliwną spokoju i jedności w i tak dość burzliwe i nie zjednoczone społeczeństwo galicyjskie.
Szatkiewicz patrzył na to i słuchał dziś może uważniej, niż kiedykolwiek.
Należał do owych, tak często spotykanych natur, które nie lubią być życzliwemi „za darmo“. Nie jest to wcale objawem niskości charakteru. Bynajmniej. Podobne natury mogą być bardzo szlachetnemi, a nawet zdolnemi do poświęceń w danej chwili, nie mogą jednak zdobyć się na bezinteresowność.
Są to au moral ładne kobiety, które potrzebują dostać jakikolwiek prezent w zamian za swój uśmiech lub dobre słowo, choćby ten prezent był tylko bukiecikiem fiołków, lub marną doniczką biednych hiacentów.
Szatkiewicz, z wybraną naprzód pensją, nie czuł się solidarnie związany z tą redakcją, gdzie tak wspaniale zarzynano ciągle i bez przerwy żydów.
— To nie pismo — to „żydobójnia“ przemknęło mu przez umysł, jak błyskawica.
Lecz w tej chwili zbliżał się do niego Binder i poufnie ujął go za ramię.
— Mam panu poruczyć jedną misję — wyrzekł przyciszonym głosem.
— O co chodzi?
— Widzi pan — zaczął Binder — ja nie mogę się w to wdawać, bo... no — słowem nie mogę. Panu to przyjdzie z łatwością. Pan masz tam jakiś stosunek w teatrze z którąś z chóru...
Szatkiewicz uczuł się zgnębionym.
Któraś z chóru! To nie brzmiało efektownie.
Zaprzeczył więc gwałtownie:
— Co znowu?... Kto rozpuścił podobną plotkę?...
— Daj pan pokój! zaśmiał się Binder — chcesz ocalać jej honor? To zbyteczne... Widziano pana kilka razy, jak wchodziłeś do Turlińskiego... Ona szła za panem!...
Szatkiewicz oczy zmrużył i udał, że w pamięci szuka.
— Ach! tak!... Irma, zdaje się, że ona się nazywa Irma... tak! Ale to sans conséquence...
Obejrzał paznokcie i machnął ręką.
Sans conséquence! — powtórzył.
Rad był, że w ten sposób upokorzy Bindera, który nie umiał po francusku, jakkolwiek często cytował Lemaitre’a, Sarcey’a i innych znanych niemal kelnerom po kawiarniach mistrzów fejletonu paryskiego.
— Otóż w teraźniejszej kampanji przeciw dyrekcji, każda wiadomość zakulisowa ma bardzo wielkie znaczenie — ciągnął dalej Binder. — Należy wyzyskać każde nieporozumienie artystów z dyrekcją, niesnaski aktorów między sobą... potem pan wie — takie domowe rozmaite wiadomości, plotki, skandale... kto z kim żyje, kto z kim zerwał... Zwłaszcza gdyby była jakaś scena trochę skandalem pachnąca, byłoby to bardzo, bardzo nam na rękę... Dawno już spokój tam panuje...
Przerwał i zaczął się śmiać sam do siebie, jakby ucieszony nagłą a sympatyczną mu myślą.
— Gdyby ich tak wszystkich udało się nam poróżnić pomiędzy sobą... i gdyby anarchia tam zapanowała na dobre — byłoby nam to na rękę... co?
Szatkiewicz skrzywił się trochę.
— To niebezpieczna misja... — wyrzekł — pan wie, aktorzy to naród nerwowy... oni się mogą potem zemścić...
Binder parsknął śmiechem.
— To się napisze wtedy o godności i nietykalności prasy, o tem, że stanowisko krytyka jest święte — że napady dotkniętych w miłości własnej komedjantów nie mają dla nas znaczenia i pozostawiają nas... zimnymi! I rzecz skończona!
Umilkł chwilę, potem dodał:
— A co publiczność przeczyta i będzie o nich myślała, to już nasza wygrana. Zresztą redaktor sobie tego życzył i polecił mi, abym pana poprosił o to...
Poczem dorzucił niedbale:
— Redaktor mówił, że pan jeden tylko jesteś zdolny sprytnie się wziąć do tego.
Lecz Szatkiewicz zapragnął teraz wyzyskać sytuację.
— Uczynię to! — wyrzekł — „pod jednym warunkiem!“
— Jakim?
— Że ja obejmę cały dział krytyki teatralnej, a nie wzmianki jak dotąd!
Binder zmarszczył czoło.
— Tego panu przyrzekać nie mogę! — odparł wreszcie po długiej chwili milczenia — pan jesteś zbyt młody, świeżo przybyły, nie masz fachowego wykształcenia.
— O! — wyrzekł Szatkiewicz — fachowe wykształcenie... zdaje mi się, że Kurjerze to zbyteczne... potem — i pan go nie masz!...
Spojrzeli sobie w oczy prosto, z nienawiścią źle tajoną. „Ten starszy“ z ironiczną pogardą, zarazem pewną trwogą przed „tym młodszym“, który umiał dokopać się w sztucznych frazesach, kradzionych u warszawskich krytyków, braku zupełnego fachowego wykształcenia; ten „młodszy“ zaś z tajoną złością małego pieska, któremu już urosły zęby i który widzi kość dręczoną i gryzioną stępionemi już zębami starszego brytana.
Milczeli chwilę, wreszcie Binder wycedził przez zaciśnięte zęby:
— Pomówię z redaktorem!
— Proszę! — odparł Szatkiewicz, pusząc się i wydymając — odstąpię w takim razie sprawozdania „z obrazów“ koledze.
Pierwszy raz zastosował do Bindera ów wyraz „kolega“. Chciał mu tem dać poznać, że uznaje się za równego mu pod względem stanowiska zajmowanego w redakcji.
Gdy Binder powrócił do swego biurka, gdzie zajął się znów fabrykowaniem sztucznego patrjotyzmu, ducha chrześcijańskiego i pogromu żydów — Szatkiewicz rozparł się na krześle i rozpoczął czytanie niemieckich dzienników. Miał z nich sfabrykować właśnie „specjalną korespondencyę“ o sztuce Hauptmana i zajęcie to dziwnie przypadło mu do smaku. Radował się, że będzie mógł sprawić „lanie“ jednej wielkości.
Ów „Zatopiony dzwon“, którego zupełnie nie znał, działał mu „na odległość“ na nerwy. Już raz w swoim artykule nazwał ową sztukę „niezdrowem majaczeniem“. Teraz rad był, że może się powołać na samego siebie.
Dodawało mu to odwagi i siły w jego własnych oczach.
Nie mylił się widocznie i umiał odczuć pod blichtrem prawdę.
I ten głupi Binder mówi mu, że „nie ma fachowego wykształcenia“.
Także! Skoro się ma zagraniczne dzienniki i jaką taką encyklopedję pod ręką, to się ma fachowe wykształcenie, a potem jeszcze ten i ów coś powie... posłyszy się, zapamięta — a potem Zalewski, Lubowski, Dobrowolski coś w Warszawie napiszą... i złata się niezgorszą recenzję.
Przytem zaprawić to „pikantnie“, dodać jakąś plotkę i można zostać nawet porządnym krytykiem...
A krytyk „teatralny“ to ma swoje znaczenie. Można siedzieć w loży z wysuniętemi mankietami na pół łokcia, skrzywić się ironicznie, piorunować wzrokiem, obiecywać — och — zwłaszcza młodym aktorkom...
Potem protegować jedne — miażdżyć, ścierać i masakrować drugie — i dochodzić tą drogą do łask, do uznania, do... wszystkiego! Byle tylko redaktor zgodził się na oddanie mu recenzji w zupełności.
On już także pokaże, co umie!
I umaczawszy pióro z wielkim rozmachem w kałamarzu, zaczął „jeździć po Hauptmanie“, urządzając to „jeżdżenie“ na wielką skalę i z zajadłością wytrawnego i estetycznie wykształconego konessera.