<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Antysemitnik
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Udziałowa we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lecz postanowienie Szatkiewicza, iż „nie ruszy“ owych dziesięciu guldenów, stopniało z nadejściem wieczoru.
Zapragnął żyć i użyć rozkoszy życiowych pełną piersią.
Hulaszcza żyłka, będąca podstawą natury każdego młodego a nawet starego mężczyzny, zagrała całą fanfarą.
Noc zapadała na Kraków.
Na Rynku, po linji A–B, dzwoniły szable, włóczyły się tłumy niewyraźne, rozzuchwalone wśród nocnych cieni.
Ze sklepów oświeconych słały się jasne pasy światła na trotuar czarny i oślizgły od błota. Lecz w przejściach, prowadzących w przecznice, ciemno było i niewyraźnie. Długie szyje ulic gubiły się nagle i tajemniczo. Ludzie tam wpadali jak w otchłań i ginęli w niepewnej czerni. Nawet kroków ich słychać nie było. Nagle przemieniali się w cienie. Zwłaszcza kobiety nabierały uroku nocnych widziadeł, zaledwie zaznaczonych czarniejszą sylwetką.
W oddali żółciły się jakieś blade plamy, jakby zawieszone w przestrzeni. Było to ironiczne światło latarń, mających zupełne prawo nosić napis: „Światło — sobie!“
Szatkiewicz poszedł na linję A–B, dumny i wzgardliwy.
Bogaty był w projekt dramatu, nadzieję zostania generalnym krytykiem Kuryera, przytem czuł się jakoś silniejszy, pewniejszy siebie.
Sfabrykowana o Hauptmanie korespondencya dodawała mu także ważności.
Teraz — obiecywał sobie wziąć się do Ibsena.
I tak po kolei zetrze, zmasakruje każdego, kto mu się pod pióro nawinie.
Dlaczego niema tego czynić? Wszak mu to wolno. On jest tak dobrym „dziennikarzem“ w swoim rodzaju, jak i każdy inny...
Naturalnie!
Jakieś dwie dziewczyny przeszły obok niego tak blisko, że go otarły prawie fałdami swych zniszczonych sukienek. Czuć w nich było magazyn, kapelusze miały nieświeże, niemodne.
Jedna była nawet ładna. Od sklepu Rajala, z pośród fałd jasnych tkanin, biło jasne światło. Dziewczyna odwróciła się z głupim chichotem i spojrzała w oczy Szatkiewiczowi.
On, napuszony, uczuł się niemile dotknięty tą „arogancją“.
— Uważać! — zawołał rozkazującym tonem i końcem parasola usunął ze swej drogi narzucającą się dziewczynę.
Lecz znów myśl i pragnienie „zabawienia się“ zaczęła w nim nurtować. Chciał światła, muzyki, wesołości...
Do teatru! — nie! — Wiedział, że loża redakcyjna będzie według zwyczaju natłoczona, jak żydowska bryczka i dla niego nie będzie już miejsca.
A potem w teatrze się „nie bawią“. Pójdzie lepiej do Odeonu albo do Friedmana.
Chwilę zawahał się, nie wiedząc, czy ma wstąpić po kogo ze znajomych. Ale ogarnęła go nagła złość. Po co? Na co? Bawić się będzie sam. Gdy dwa dni temu był bez centa, nikt mu nie przyszedł z pomocą. Dziś on nie podzieli się tą dozą wesołości, jaką osiągnąć zamierza.
Spacerował jeszcze chwilę po linji, dziwiąc się, jak atmosfera stawała się duszną i przygniatającą w moralnem tego słowa znaczeniu. Ta garstka ludzi, snująca się w obie strony, zacieśniała się coraz więcej, a dokoła nich, nad niemi, jakaś obręcz silna, potężna, niewidzialna, wykuta z niedomówionych pragnień i chęci, opasywała, odgradzała ten tłum próżniaczy i obłudny od reszty miasta, w którem zdawało się za dnia nie być najzupełniej miejsca dla rozwijania się niezdrowej obłudy i zachcianek.
Poza linją rewerberów gazowych z jednej strony — z drugiej zaś ścianą domów, stosunkowo wąski ten pas trotuaru stanowił w tej chwili świat odrębny, przerażający milczeniem i względną ciszą, jaka na nim panowała. Ludzie snuli się cicho, kroków nawet ich słychać nie było, szelestu sukien kobiecych, gwaru ich rozmowy, lub bezmyślnego chichotu. Tylko czasem zabrzękły ostrogi, zadźwięczała szabla, dało się słyszeć jakieś głośniejsze niemieckie słowo.
I zdało się z daleka, że to cała teorya duchów pokutujących za grzechy snuje się tam i nazad w milczeniu i przymusie. A im czarniej było dokoła, im dalej w noc, tem jeszcze ciszej i ciaśniej było na tej linji A–B, targowisku próżności, próżniactwa i tlejących pod popiołem pragnień i dążności.
Szatkiewicz czuł, że powoli i jego ogarnia to błędne koło i w swe kleszcze porywa. Szedł bezmyślnie raz w tę, drugi raz w drugą stronę. Przed nim, za nim szli także drudzy, tak jak on ciemno ubrani, cisi i milczący. Popychali go jednak za sobą, ciągnęli tak, jak on ich ciągnął. Byli mu nieznani w tej chwili i zrozumieć ich nie mógł, po co oni są tu i gdzie idą, tak samo jak nie wiedział, dlaczego on jest tu i gdzie idzie tak po oślizgłym trotuarze, na który biją snopy światła ze sklepów.
I znów w oświetleniu okna Rajala dostrzegł twarz tej samej dziewczyny, która zachichotała raz jeszcze, zwrócona ku niemu. Wydała mu się teraz bardzo daleka, choć suknia jej ocierała się o jego odzież. Nie miał siły ani chęci usunięcia jej ze swej drogi końcem parasola, tak jak to uczynił poprzednio. Bezmyślnie wpatrzył się w tę jasną maskę, okoloną rozwichrzonemi, żółtemi włosami. Maska ta miała wyraz idjotycznej rezygnacji, a rozszerzone jamy oczne ciemniały, jak dwie plamy dziwaczne i tajemnicze...
Szatkiewicz szedł poza tą twarzą żyjącej kobiety, nie zdając sobie sprawy z tego, iż ten szmat ciała jest cząstką całości żywej, ciepłej i istniejącej. Ciemne plamy oczu zdawały się go hypnotyzować. Lecz nagle cała maska znikła w ciemnicy, a natomiast wystąpiła czarna sylwetka, która się cofała w głąb.
Dziewczyna wchodziła w przecznicę i roztapiała się w czerni.
Szatkiewicz nagle ocknął się i mimo woli nerwowo rzucił się w przeciwną stronę. Silnym ruchem utorował sobie drogę wśród milczących tłumów i znalazł się na flizach prowadzących do Sukiennic. Po lewej i po prawej stronie słały czarne karawany doróżek. W świetle latarek majaczyły postacie doróżkarzy, odzianych jak uczestnicy wyprawy podbiegunowej. Jeden z nich, otworzywszy drzwiczki latarki, zapalał cygaro. Migocące światło oblało niepewnym blaskiem twarz rozzuchwalonego „kołtuna“ — twarz typową człowieka zdecydowanego na wszystko i nie bojącego się nawet „kunwissorza“.
Ku niemu właśnie skierował się Szatkiewicz. Postanowił wziąć „einspenera“ i pojechać do Odeonu.
Doróżkarz zmierzył współpracownika Kuryera dumnym i pogardliwym wzrokiem.
Machnął mu tuż pod nosem batem, wytarł bardzo prymitywnie nos i dwukrotnie z furją, z pasją, bez najmniejszego szacunku zapytał:
— Gdzie to jechać? Gdzie?...
Szatkiewicz uczuł się dotknięty tym tonem i z równą furją, z równą pasją odparł:
— Do Odeonu!
Doróżkarz włożył rękawicę wyłożoną futrem, obłożoną futrem i wyszytą futrem.
Trzasnął drzwiczkami tak, że cały wehikuł jęknął i zadzwonił, jak stara trumna i zaczął gramolić się na kozioł, mrucząc przytem przekleństwa i mało nastrojowe wymysły.
Siedzącemu wewnątrz doróżki Szatkiewiczowi robiło się jakoś głupio i niewyraźnie. Czuł, że ten człowiek, odziany w całe masy gałganów i siedzący do niego w niegrzecznej pozycji, dominuje nad nim nie tylko fizycznie ale i moralnie. Bo cóż znaczyła jego kultura, jego stanowisko w poczytnem piśmie, jego zgniecony Hauptman i d’Annunzio, kiedy jego przygniatał swem zachowaniem się prosty, ordynarny, kołtunowaty doróżkarz krakowski. Machał mu batem pod nosem, pluł, wymyślał, wlókł go w trzęsącem się pudle i on jeszcze musiał mu za to zapłacić „taksę“ i dodać co „na piwo“, pod grozą wysłuchania litanji obelg w formie potoczystej i wolnej.
I znów Szatkiewicz poczuł potęgę szarego tłumu, tak jak rano, gdy postanowił stworzyć dramat (coś w rodzaju „Tkaczów“).
Lecz teraz tłum ten przedstawiał mu się z innej strony.
Znikło piękno i wielkie potężne linje. Pozostała strona brutalna, trywialna, zwierzęca.
Szatkiewicz postanowił w dramacie wykazać z całą nienawiścią nikczemnienie proletarjatu, brak szlachetniejszych instynktów, słowem uczynić coś w rodzaju „Tkaczów“, ale w przeciwnej formie.
— Tak! — myślał, przytrzymując na głowie kapelusz, który w skutek wybojów i nierówności krakowskiego bruku groził co chwila spadnięciem — tak, będę nieubłagany i studjować będę te warstwy na miejscu i dopiero po zebraniu dokumentów przystąpię do napisania szkicu. Inaczej się oni przedstawiają tak, a inaczej w rzeczywistości...
Wreszcie doróżka zatrzymała się i żyjący „dokument“ z zapitą twarzą i w futrzanych rękawiczkach zasiadł na koźle jakby do poobiedniej drzemki.
Szatkiewicz tymczasem mocował się z popsutemi drzwiczkami, aż wreszcie, skaleczywszy sobie palec, wydostał się z koryta, nazwanego w Krakowie doróżką.
Wysiadłszy, zły i pełen nienawiści, odezwał się podniesionym głosem:
— Ty! Słyszysz!... Masz zepsute drzwiczki!
Z masy gałganów, derek i baszłyków nie odezwał się żaden dźwięk. To rozwściekliło Szatkiewicza.
— Słyszysz, co ci mówię — masz drzwiczki popsute!
Krzyczał prawie, tak go denerwowała ta nieruchomość i widoczna pogarda, z jaką go doróżkarz traktował.
Milczenie jednak było na jego krzyk odpowiedzią.
— Drzwiczki masz popsute! — zawołał, dobywając najsilniejszego głosu, na jaki się zdobyć umiał.
Nagle kupa „odzieży“ poruszyła się. Purpurowa twarz doróżkarza zabłysła w świetle latarni.
— To i co?... Mam drzwiczki popsute, no to i tyle. A panu co do tego? — Głos doróżkarza był tak silny, iż przechodził w ryk zwierzęcy.
Na pustej ulicy zahulał ryk wspaniale i imponująco. W ryku tym dźwięczały całe wieki początkowego, przymusowego niewolniczego milczenia i wreszcie wyswobodzonej lecz zezwierzęconej w upadlającem niewolnictwie siły ślepej.
Szatkiewicz jednak nie chciał się uznać za zwyciężonego. W kupie gałganów dostrzegł nos krogulczy. Współpracownik Kuryera Narodowego zbudził się do czynu.
— Ty parchu żydowski! — krzyknął surowo, zapożyczając się ze słownika redakcyjnego — jak ty śmiesz odzywać się do mnie w tym tonie?
Kupa gałganów zatrzęsła się nagle. Obywatel w osobie doróżkarza uczuł się do głębi dotknięty. Jak potwór przedpotopowy dysząc, zaczął złazić z kozła. Doróżka aż jęczała pod dotknięciem jego butów, zrobionych jakby na obstalunek dla samojeda.
Szatkiewicz zląkł się ale ustępować nie chciał.
Jakichś dwóch aroganckich oficerów w klasycznych karawaniarskich szopkach na głowie zatrzymało się i przyglądało uważnie.
Doróżkarz zlazł wreszcie na ziemię i twarz swą opiłą, nabrzękłą, ku Szatkiewiczowi zwrócił.
— Jakeś powiedział? — zaczął wchodząc od razu na „ty“ i manifestując w ten sposób swe nieprzyjacielskie zamiary — jakeś powiedział? Co ja żyd? Ja — żyd?... a ty skurcona bestyjo! Ja chrześcijan... nie żyd, a ty co? Ty sam parch!...
I rękawice futrzane począł z ręki ściągać.
Szatkiewicz „stawiał się“ dalej, ale już ostrożnie, urągając szyderczym uwagom oficerów, cofał się ku sieni.
— No! no!... zdaleka! — powtarzał rejterując coraz śpieszniej.
— Ja cię, ty wątrobo żydowska, do Kuryera Narodowego podam, psia jucho twoja morda krzywa... Oni cię tam opiszom, jako od żydów ludziom wymyślasz...
Lecz Szatkiewicz cisnął mu na bruk koronę i — poczuwszy pod nogami próg sieni — odzyskał fantazję i odwagę.
— A idź! — krzyknął — idź, to cię ze wschodów zrzucą...
— Łżesz, żydowskie nasienie — wrzeszczał doróżkarz — to je porzomne panowie, uni się za krześcijanem ujmom i ciebie, żydowskie bolączko, z Krakowa wyśmigajom!
Szatkiewicz wpadł do przedsionka i zwrócił się do kasy.
Pusto tu było i cicho jak w grobie. Przedsionek ten robił wrażenie parowej łaźni akcyjnej, do której nikt nie chodził i akcje spadły niżej zera.
Szatkiewicz, jako współpracownik Kurjera, jeden „z szarego końca“ nie miał wolnego wstępu do tego przybytku wesołości i rozkoszy.
Kupił bilet i chciał wejść na dół — zawahał się jednak; poszedł na górę, na galerję, zobaczyć, czy nie ma kogo ze znajomych, z kimby się spotkać nie chciał.
Wszedł i spojrzał na dół.
Kurtyna była spuszczona.
Cała salka tonęła w jaskini cieniu i kurzu.
Na dole kilka „osób“ piło piwo, albo siedziało milcząc przy stolikach. Kelnerzy, oparci o słupy, zdawali się być lalkami z wosku.
Przy pianinie siedziało coś w rodzaju człowieka, siwe, biedne, skurczone.
Przeraźliwa pustka, nuda, czarna melancholia, wyzierały z każdego kąta tej studni ciemnej, zadymionej, wilgotnej. Szatkiewicz stał przez chwilę oparty o balustradę.
Stał i czuł, jak jakaś dziwna przygniatała go trwoga.
Bał się pozostać tu dłużej. To widma warjatów i pijanych szkieletów majaczyły się w przestrzeni.
Cofnął się i zbiegł ze wschodów — wypadł na ulicę i zaczął biedz w kierunku Friedmana.
Tam jest stanowczo weselej, jaśniej — potem będzie więcej ludzi.
I znów wszedł na górę, na galerję, gdzie dwie jakieś starsze damy piły piwo z jednego kufla. Usiadł tuż przy balustradzie — oparł głowę i patrzył.
Sala była stanowczo większa niż w Odeonie, widna, a nawet czysta.
Na scenie kurtyna była podniesiona i przed kinkietami z miną uczonego cielęcia jakaś niemka, niezgrabna i źle ubrana, śpiewała coś głosem podobnym do dźwięku, jaki otrzymać można przez szczęśliwą kombinację grzebienia, bibuły i ust. Na sali tu i ówdzie mężczyźni obsiedli stoliki, zapijając się piwem, w lożach poważne niemki z mężami siedziały, zaplótłszy ręce w małdrzyk i słuchając bezwstydnych kupletów, myślały o sztrudlu, który jutro miał przyozdobić obiad rodziny.
Szatkiewicz nie dostrzegł nikogo ze znajomych.
Godzina była jeszcze wieczorna, ci panowie z inteligencji schodzili się dopiero później po koncercie, gdy dla publiczności zamykają się drzwi, a otwierają furtki dla pewnego sortu wybranych.
Szatkiewicz zeszedł na dół i kazał sobie dać piwa. Usiadł niedaleko sceny i założył z pańska nogę na nogę.
Na scenie podrygiwało w tej chwili pięć galicyjskich żydówek z porządnemi nosami i kędzierzawemi włosami. Ubrane były z kiepska po węgiersku, miały szamerowane dolmany, buty na krzywych nogach i na bakier przekrzywiane kołpaki, co niezmiernie śmieszne robiło wrażenie.
Tańczyły i śpiewały piszcząc, robiąc ognisty temperament, bijąc o scenę obcasami jak ochwacone klacze kopytami.
Jakiś jegomość ciemnowłosy stał w sali pod piecem i, skrzywiwszy się niemiłosiernie, szpilką od krawatu zęby sobie czyścił.
Koszlawy trochę kelner żyd podsunął się do Szatkiewicza.
— Jaśnie pan wie — zaczął konfidencjonalnie — to wszystko są prawdziwe węgierki... une takie cygańskie... węgierki.
Szatkiewicz ramionami wzruszył.
— Aha... z Brodów! — odparł głośno, usiłując się wykrzywić ironicznie.
Kelner cmoknął i śmiać się zaczął.
— Nu... niech one będą i z Brodów, co to szkodzi, kiedy one tak po węgiersku tańcujom i śpiewajom... Może jaśnie pan jeszcze piwa? a może jaśnie pan kolację?
Szatkiewicz namyślił się chwilę.
— Nie teraz...
Kelner zrobił się jeszcze więcej uniżony.
— Jaśnie pan będzie jadł kolację w gabinecie?
— Nie wiem... może...
— To niech jaśnie pan tylko zawoła mnie do usługi... Już się jaśnie pan żalić nie będzie... Jaśnie pan powie, coby Drejfus usługiwał.
Szatkiewicz spojrzał na niego zdziwiony.
— Drejfus?
Kelner śmiał się i kiwał radośnie głową.
— A jakże... tak mnie tu nazwali... Takie mi sławne nazwisko dali... czemu nie? A jest tu u nas i księżna Esterhazy... una nie żadna księżna, una taka Kupletsängerin, ale gożcie ją także nazwali księżna Esterhazy... Może jaśnie pan chce się z nią poznać?
Lecz Szatkiewicz głową wstrząsnął — nie, nie — on nie chciał poznać księżnej Esterhazy...
Ramionami z pogardą wzruszył, to nie dla niego taka jakaś...
Ale kelner Drejfus nalegał.
— Dlaczego pan nie chce? To bardzo fajn pikantna wiedeńka. Ona trochę szczupła w sobie, ale ona podobna tu do bardzo jednej wielkiej damy z arystokracji i dla tego ona codzień jest na kolacji...
Szatkiewicza uwagę pochłonęła teraz scena i śpiewaczka, która zajęła miejsce węgierki.
Była to rosła, piękna kobieta, nadzwyczaj elegancko ubrana, obwieszona biżuterją — dość rasowa, pokaźna w swej gorąco żółtej, pluszowej długiej sukni, rozciętej na boku i bramowanej drogim, srebrno złotym haftem.
Kształtna noga, odziana w jedwabny czarny trykot, haftowany srebrnemi blaszkami, wysuwała się długa i prosta z fałd żółtego pluszu. Na głowie śpiewaczka miała ogromny, czarny tiulowy kapelusz, zasiany żółtemi ptakami, które na tle tiulu rozpinały swe skrzydła, jakby zrywając się do lotu.
Kelner aż chrząknął z radości i machnął serwetą.
— To księżna von Würtemberg... — zawołał — ją także goście tak przezwali. To przyjaciółka od tej księżny Esterhazy. Ona dziś ma trzy zaproszenia na kolację, ale ona pewnie nigdzie nie pójdzie, bo ona bardzo grymaśna!
Szatkiewicz milcząc przypatrywał się śpiewającej na scenie kobiecie.
Rysy jej twarzy były wybitnie żydowskie, ale dziwnie majestatyczne i kształtne. Olbrzymie oczy miały w sobie leniwy spokój źrenic dobrze odżywianych i wyspanych odalisek haremowych. Śpiewała źle — ale nikt nie słuchał tego, co śpiewała.
Każdy patrzył i oczyma pożerał literalnie tę kobietę, mającą w sobie czar zbytkownego przedmiotu, wystawionego na licytację w jakimś brudnym zakątku lombardowym.
Szatkiewicz poczuł także ten prąd, który ze sceny biegł teraz ku niemu. Ta cudownie piękna żydówka, zawodząca płaczliwie jakieś wesołe kuplety, zbudziła jego nerwy i pragnienia. Kilka guldenów, które miał w kieszeni, trzymały go jednak na uwięzi. Kolacja! Hm — owa „księżna von Würtemberg“ — cała ubrylantowana, parsknęłaby mu śmiechem w oczy, gdyby tylko dostrzegła, że i on po nią rękę wyciąga.
Nie — nie dla niego nędzarza ta uroda, ten blask, to olśniewające ciało, przebijające pod cienką tkaniną trykotu...
Wstał — rzucił na stół guldena i kierował się ku wyjściu.
Kelner­‑Drejfus szedł za nim, kłaniając się i torując mu drogę wśród krzeseł i stolików.
Przechodzili koło jegomościa, który skończywszy czyścić sobie zęby szpilką od krawata — obecnie wykałaczką doprowadzał — do porządku paznogcie.
— To jenerał od tych pięciu węgierki! — szepnął Drejfus, pokazując szerokim gestem owego jegomościa.
Szatkiewicz nie odpowiedział nic, ale wyszedł na ulicę.
W piersi zawrzało mu gniewem. Nietylko że się nie „ubawił“, ale wpadł w jak najgorszy humor.
Odczuł swą nędzę materjalną bardzo głęboko i w mózgu jego zaczęły się przewijać frazesa.
— Dlaczego inni, a nie on? Dlaczego tamci mogą używać, rozrzucać pieniądze, szaleć, pić najlepsze i najdroższe wina, brutalizować kobiety?
Lecz szczególne uczucie owładnęło nim równocześnie. Zapragnął mieć koło siebie łagodną jakąś postać kobiecą — uczuć pod ramieniem swem drobną dłoń przyjazną i spokojną. Chciał być „we dwoje“ — a był sam.
Przyszło to na niego moralną chęcią, a nie jedynie zmysłową.
I bezwiednie zwrócił swe kroki w stronę teatru.
Tam bowiem była jedyna kobieta, która się nim interesowała, której mógł powiedzieć „ty“ i miał niejakie prawo pomyśleć, że była choćby chwilowo „jego własnością“.
Pod gmachem teatru snuły się cienie. Jakieś sylwetki nieuchwytne, dziwaczne.
Kilku maszynistów, w wysokich butach z cholewami, z miną zdrowych, tęgich zuchów, stało na wschodkach, rozprawiając o polityce.
Z okien garderób aktorskich szły smugi światła.
Poza storami płóciennemi, przeciętemi pasami czerwonej tkaniny, majaczyły postacie artystów. Na pierwszem piętrze, w niewielkich okienkach jasno oświetlonych, a mieszczących kancelarję, widać było dokładnie ciemne sylwetki żywo rozprawiających mężczyzn.
Pomiędzy niemi żółciła się jasna peruka kobieca i szafirowy, jasny aksamit królewskiego płaszcza, na którym różowiła się mora nagiego ramienia.
Pod oknami garderoby przytuleni do muru siedzieli mali chłopcy, zziębnięci i pokurczeni. Jeden pogwizdywał cicho — drugi dla niewytłómaczonych przyczyn powtarzał bezustannie:
— A to ci choroba!...
Opodal — stał czarno ubrany mężczyzna w miękkim, szerokim kapeluszu na głowie. Był dziwacznie skurczony i miał głowę przechyloną na prawe ramię układnym ruchem łaszącego się kota. Gdy Szatkiewicz zbliżył się do teatru, mężczyzna ujął w rękę kapelusz i wytwornym ruchem dworzanina z czasów Ludwika XV. zamiótł nim aż po ziemi.
— Czołobitność! — wyrzekł niskim, basowym głosem.
Szatkiewicz drgnął mimowoli, jakkolwiek znał doskonale już tego łagodnego szaleńca, snującego się nocami pod ścianami teatru, kłaniającego się wszystkim z wielką kurtuazją i oddalającego się po złożeniu ukłonu wielkiemi krokami, jakby go kto gonił i do pośpiechu nakłaniał.
Szatkiewicz zbliżył się do jednego z maszynistów i prosił go, aby tenże poszedł do garderoby panny Pasmentieri i powiedział, jej, że ktoś na nią czeka.
Lecz maszyniści obrzucili Szatkiewicza pogardliwem spojrzeniem, gdyż w ich pojęciu każdy współpracownik Kurjera Narodowego był „beleco“ i „taki, co nie wiele je wart, skoro w takiem tam pisać może!“
Wszyscy bowiem maszyniści, jako ludzie pracy, a nie spekulanci ludzkich namiętności, instynktem wiedzeni, stanowili partję wrogo przeciw Kurjerowi Narodowemu usposobioną.
— Można samemu iść do garderoby! — odparł jeden wysoki, silny, rozrosły chłopak i wróciwszy do swoich towarzyszy ciągnął dalej przerwaną polityczną gawędę.
Szatkiewicz wiedział, że za kulisy iść nie może, bo napaściami Kurjera na Dyrekcję i cały teatr zamknął sobie raz na zawsze drogę.
Dawniej chodził tam i bawił się doskonale w towarzystwie dowcipnych i wesołych artystów. Teraz — stać musiał za drzwiami. Zrobiło mu się niewymownie przykro. Dlaczego? Wszak on nie miał ani do dyrekcji ani do artystów żadnej osobistej urazy! Za trochę pieniędzy musiał być banitą, znosić pogardę maszynistów...
Zwrócił się więc do skurczonych u muru chłopców.
— Niech tam który pójdzie do panny Pasmantieri i powie jej, że ja na nią czekam.
Z kieszeni wyjął koronę i rzucił ją w drobną dłoń chłopca z wielką złością, chcąc w ten sposób upokorzyć maszynistów. Lecz oni nie zwracali na niego uwagi. Jeden z nich wyjął z kieszeni jakąś gazetę i pod światłem latarni czytać zaczął.
Inni słuchali go z uwagą, otoczywszy zwartem kołem.
Szatkiewicz spojrzał na grupę tych ludzi i nagle przyszedł mu znów na myśl chaotyczny plan dramatu, który napisać zamierzał.
Ci ludzie w ubraniach prostych robotników, ugrupowani w smudze światła płynącego na nich z góry, wsłuchani w treść drukowanego słowa, zamajaczyli mu się nagle jak ze scen przygotowujących widza do wybuchu, do katastrofy, do czegoś potężnego...
Zapomniał, że przed chwilą patrzyli się na niego złośliwie i niecierpieli go. Obecnie pochłonęli całą jego uwagę. Wpijali się mu w mózg swemi zasłuchanemi postaciami. Stawali się powoli jego własnością.
Nagle drzwi się powoli uchyliły i wyszła z nich Irma, otulona w swój żakiet z wysokim kołnierzem.
Maszyniści nie poruszyli się nawet, zapatrzeni, zasłuchani w tego, który czytał.
Irma zeszła ze wschodów i zbliżyła się ku Szatkiewiczowi.
— Jestem! — wyrzekła — domyśliłam się, że to pan po mnie posłał... Taka jestem kontenta.
Ujęła go pod rękę i pociągnęła na ulicę.
— Chodźmy — musiałeś pan zziębnąć, stojąc tak na dworze!
On szedł z nią jakby źle jeszcze zbudzony z tej wizji scenicznej, koło której zaczynały grupować się całym chaosem inne wizje mgliste i nieuchwytne. Lecz ona poczęła ruchem miłym troskliwej kobiety zapinać mu pod szyję palto i ująwszy jedną z jego rąk w swoje ręce, szła tak przez skwer otaczający teatr, rozmawiając wesoło i z niezwykłem u niej ożywieniem.
— Dostała rolę, nie dużą, ale bardzo ładną, rolę siostry miłosierdzia. Będzie miała kostjum z takim dużym kapeluszem białym, co to wygląda jak rozpostarte skrzydła. Reżyser powiedział, że ona będzie bardzo dobrze w tym kostjumie wyglądać bo ma... postawę, i że jeżeli się przyłoży, to będzie mogła nieźle grać.
— Pan mnie nauczy! — dodaje prosząco — pan się zna przecież i powie mi pan, jak to trzeba wszystko powiedzieć i jakim tonem, bo ja się będę bardzo bała!...
On potakuje głową.
— Nauczę cię, nauczę...
Doszli do rogu ulicy — nagle ona zwalnia kroku.
— Czy pan mnie odprowadzi do domu?
Lecz on nerwowo ściska jej rękę.
— Nie — mówi prawie cicho i błagalnie — pójdź dziś do mnie. Tak nie chciałbym zostać sam!...
W prośbie tej musi być wielki głos spragnionego serca, bo Irma odpowiada po chwili z ujmującą prostotą:
— Dobrze, ja pójdę!
I poszli we dwoje do tej nory, nazwanej pokojem, mieszczącej się gdzieś pod dachem cuchnącego hotelu. Na gankach było ciemno. Kelnerzy po kątach drzemali. Wszedłszy do pokoju, nie zapalili świecy, lecz oboje jak spragnieni podróżni dorwali się do krynicy ust własnych i pili długo uspakajające pocałunki wśród szelestu słów urywanych, szeptanych głosem w ciemności drżącym.
Wreszcie, gdy on zapalił światło, oczom Irmy ukazała się cała nędza otoczenia, wśród którego dusza jej mdlała z nadmiaru cielesnego szczęścia.
Nędza wyzierała tu z każdego kąta, nędza i opuszczenie.
Dziewczyna usiadła na złamanem krześle i ze zdumieniem patrzyła dokoła.
Szatkiewicz szukał po szufladach ogarków świec.
Nie chciał dzwonić, budzić kelnera...
Wreszcie z powodu zaległości komornego spotkałaby go odmowa.
Tego afrontu chciał uniknąć za jakąkolwiek cenę.
Wreszcie Irma wyrzekła powolnym głosem:
— To pan... taki biedny!
On szarpnął się niecierpliwie.
— Nie jestem biedny... mam dobrą pensję w redakcji. Dlaczego mówisz mi, że jestem... biedny...
Ona milczała, czując, że popełniła niedyskrecję, że tem mimowolnem słowem zadrasnęła jego miłość własną.
— Nie jestem biedny! — powtórzył znów Szatkiewicz — tylko nigdy mnie w domu niema, więc niema kto myśleć o porządku...
Bał się, że ta jego nędza osłabia w jej oczach jego powagę i znaczenie, przytem lękał się, żeby jej to nie odstręczyło od niego na zawsze... Była przed chwilą tak dziwnie płonącą, namiętną — a teraz tak miłą, gdy siedzi tak na brzeżku krzesła z włosami rozwianemi dokoła zarumienionej twarzy.
Jest teraz w tej zimnej i pustej norze pełno jakiegoś czarownego wdzięku kobiecego, coś z woni jej włosów, jej czystych, prawie eleganckich spódniczek, szkockich pończoszek i zapiętych na guziczki bucików.
Nie — stanowczo tego tracić nie chce, pragnąłby nawet pozyskać na dłużej.
A tu ta nędza... ta pustka, ten chłód, te odrapane ściany!
W naiwności swojej Szatkiewicz nie wie, że istnieją kobiety, które nędza kochanka jeszcze silniej do niego przywiązuje.
Lecz on chwyta się rozpaczliwego środka.
— Chcesz... każę tu podać kolację! — mówi, chwytając za rączkę od dzwonka.
Lecz ona szybko odpowiada:
— Nie — dziękuję panu — ja jadłam już kolację!
Szatkiewicz czuje dla tej delikatnej dziewczyny głęboką wdzięczność.
Pragnie jej jakoś ją wyrazić. Zbliża się ku niej i tuli swą głowę w jej rozplecione włosy.
— Dlaczego ty mi mówisz pan — mów mi „ty“ — szepcze wreszcie, podczas gdy ona zdziwiona i uszczęśliwiona pyta:
— Pan pozwoli?
— Ależ... proszę cię...
— Dziękuję panu... a jakie pan ma imię?
— Zygmunt!...
— Jakie to śliczne imię!
I łagodnie, jak echo, powtarza:
— Zygmunt!...
Na Szatkiewicza działa to w dziwny sposób.
Już tak dawno, tak bardzo dawno nie wymówił nikt jego imienia. — Nazywają go zawsze „panem“ i w Redakcji czasem dodają „panie“ Zygmuncie, ale wtedy imię to ma w sobie szorstkość nazwiska.
Ta dziewczyna pierwsza od tak dawna mówi łagodnie wśród nocnej ciszy jego imię i pije je powoli, jakby rosę z kwiatu.
Nie wie nawet, jak i kiedy osuwa się przy jej kolanach i głowę swoją tuli do niej, zamykając oczy zmęczony i senny.
Dobrze mu tak i błogo.
Od czasu do czasu słychać tylko dźwięk dzwonka elektrycznego — nawoływanie numerowych.
Ona zarumieniła się gwałtownie, tak ją ten pokorny ruch mężczyzny zadziwił i prawie przeraził, lecz zaraz ochłonęła i mimo że jej usta wyszeptały:
— Wstań pan! —
Położyła rękę na głowie Zygmunta ruchem dominującym, właściwym tylko kobietom, które poczują się duchowo silniejsze od swego kochanka.
Milczała długą chwilę — i oczy jej utkwione w szyby okien, po za któremi szarzała opuszczona roleta; zdawały się pogrążać w jakieś niezrozumiałe dla niej światy i cienie.
Wreszcie wyrzekła powoli i wyraźnie:
— A dlaczego pan tak bardzo żydów nienawidzi?
Lecz on w tej chwili nie nienawidził nikogo. Było mu cicho, spokojnie i dobrze. — Oparty policzkiem o kolano Irmy, z rękami opuszczonemi ku ziemi, siedział tak jak mały, biedny dzieciak, zmęczony i senny.
I prawie niezrozumiałym szeptem odparł.
— Ja? Wcale ich nie nienawidzę... skąd ci to przyszło?
— A... bo pan zawsze takie rzeczy na nich wypisuje!
On pokiwał smutnie głową.
— Piszę... bo muszę! — odrzekł prawie pokornie — widzisz, za to mi płacą...
— A!...
Kobieta zastanowiła się chwilę.
— A im kto płaci za to, że tak na żydów wymyślać każą?
— Im? Komu?
— No, redaktorowi... czy tam wydawcy...
— Im — nikt...
Irma podniosła brwi zdziwiona.
— To oni tak z siebie? E... ja w to nie wierzę!
— Oni w tem mają jakiś... geszeft!
Ostatni wyraz wymówiła gardłowo, z akcentem żydowskim i nagle jakby się opamiętała, dorzuciła szybko:
— Jakiś swój... interes!
Szatkiewicz nie chciał, czy nie mógł oponować.
Po co? Za kim miał kruszyć kopie — co go to ostatecznie obchodzić mogło?
— Muszą mieć w tem interes! powtórzyła Irma — bo przecież proszę pana — oni ciągle piszą, że są chrześcijanie i starannie się tem pysznią. Ale religia chrześcijańska to przecież na miłości bliźniego oparta... tak mówią księża... Więc pocóż w Kurjerze Narodu oni podburzają ciągle na bliźnich. Przecie jeśli są chrześcijanie, to powinni i dla drugich być dobrymi... a przecie żyd... to także człowiek... co? proszę pana?
On słuchał zdziwiony tych słów jej i uczuł się w obowiązku odeprzeć czemś jej proste a trafne argumenta.
— Tak... ale żydzi przecie chrześcijan nienawidzą!
Ona uśmiechnęła się i odparła z prostotą.
— No to co? To dlatego, że żydzi źle robią, to i chrześcijanie mają jeszcze gorzej robić? Przecie gdyby byli lepsi, to powinni właśnie dać dobry przykład.
Zamilkła na chwilę i później dodała:
— A pan chyba wie — że z każdym, nawet z żydem, to łatwiej dobrocią dojść do ładu niż złością!
— A potem — czy to Pan Bóg wyznaczył każdemu człowiekowi ziemię po kawałku i powiedział — to będzie dla katolika, a to dla niemca, a to dla rusina, a to... dla znów tam kogo! — Przecie tylko Pan Bóg chyba ma takie prawo... A już jak Bóg żydów stworzył, to przecie po to, żeby na ziemi także mieszkali...
Szatkiewicz ramionami ruszył.
— Moja kochana... ty się na tem nie znasz. To są kwestje ekonomiczne, rasowe, więc najlepiej o tem nie mów!
Ona zasmuciła się i oczy jej zasłoniła mgła.
— Może... wyrzekła — ja wiem, że jestem głupia, ale mnie się tak zdaje, że Chrystus to na nikogo kamieniami nie ciskał, tylko przebaczał i tak ładnie do ludzi mówił!...
Zamilkli teraz oboje.
Świeca w lichtarzu dogorywała, rzucając to jaśniejsze, to ciemniejsze błyski. Ciała tych obojga młodych, nasycone i uspokojone, pozwalały duszy błądzić i wyzwalać się z pęt zbyt ciasnych i do ziemi ciężących.
Irma jednak — jak prawdziwa kobieta — błądziła dokoła wzrokiem i ciągle biedą i opuszczeniem, jakie panowało dokoła, zdawała się wzruszona.
Wreszcie — wyrzekła cicho i układnie:
— Ja tu częściej będę przychodzić... dobrze?
On przytulił się jeszcze silniej do jej kolan.
— Dobrze — przychodź!
— Bo tu u pana bardzo... (zawahała się) nieporządnie.
— Zobaczy pan, jak ja się zakrzątnę, to zaraz będzie inaczej wyglądało.
On głową kiwnął potakująco.
— Jak chcesz... choć co mi po niepotrzebnym porządku... Ja tu prawie nigdy nie jestem.
— Ale w nocy, przecie pan tu śpi!
— W nocy ciemno — nic nie widać.
— Nie szkodzi — rano się widno robi. To przecie nieprzyjemnie tak się w brudzie obudzić.
Pomyślała chwilkę, potem dodała.
— Tu inaczej by wszystko wyglądało, żeby były firanki i dywanik na podłodze... tak jak u mnie...
Szatkiewicz machnął ręką.
— Po co?
— Tak... zawsze, eleganciej. A nawet pan nie potrzebuje od razu płacić. Ja panu dam taką.... takiego kogoś, co panu to wszystko da na raty — a nawet, gdyby pan chciał, to i... pieniędzy.
Szatkiewicz podniósł głowę.
Pieniędzy? A więc jest punkt wyjścia, może dostać te czterdzieści guldenów, których tak bardzo potrzebuje.
Lecz Irma dodaje pospiesznie.
— Tylko — ja nie wiem, czy pan zechce z tą... osobą wejść w interes.
— Dlaczego nie?
— Bo to... żydówka!
Szatkiewicz się zdziwił.
— No to i co?
— No... bo...
Irma zacięła się, urwała — wreszcie dorzuciła.
— Bo przecież pan na żydów wypisuje!
— Co to ma jedno do drugiego?
Powstał z ziemi nagle uradowany perspektywą wydobycia się z tej matni, w której wił się już od tak dawnego czasu.
— Kto ona, ta żydówka... zapytał — czy znasz ją?
Irma roześmiała się wesoło.
— O!... znam ją doskonale! A potem wszystkie panie z teatru ją znają, bo ona z niemi już od dwudziestu lat handluje. To... taka... teatralna żydówka. Ja ją panu przyślę... Dobrze?
Wstała i wyciągnęła ku niemu ręce. Czarna masa włosów opadała jej na piersi, ramiona, na nagie ręce. Tu i ówdzie przeświecał żółtawy ton skóry o lekkim, złotawym odcieniu. Twarz jej wesoła uśmiechała się, a na bródce znaczyła się plamka ładnego dołeczka. Z poważnej i surowej urody przemieniło ją te kilka godzin pieszczot i pocałunków w roześmianą i cacaną kobietkę.
Szatkiewicz, podbity jej urokiem, ujął wyciągnięte ku sobie ręce.
— Dobrze, przyślij mi ją rano...
— Tak! tak! I każę panu przynieść dywanik, firanki, wszystko, co potrzeba...
Strząsnęła masę włosów na plecy i zaczęła szukać na stole szpilek podwójnych.
— Teraz... już pójdę!
Lecz nie wyszli jeszcze długo, długo i świeca dawno zgasła, kiedy Irma po omacku szukać musiała swego kapelusza, woalki, rękawiczek... Śmiała się wesoło i źle ubrana, z włosami ledwo spiętemi nad karkiem, stanęła wreszcie na progu izdebki.
— Chodźmy!...
Lecz zawróciła się jeszcze z głośnym krzykiem. Zgubiła rolę... tę rolę siostry miłosierdzia, którą dostała od reżysera. Była to zaledwie ćwiartka papieru, świstek, lecz dla niej coś niezmiernie ważnego, wielkiego w jej życiu.
Wreszcie — wyszli na ulicę.
Tu — oprzytomnieli oboje.
Przeraźliwy smutek, którym są przepełnione ulice Krakowa, owionął ich w jednej chwili razem mroźnem, złem tchnieniem.
Ciemno było, zimno, pusto...
Szatkiewiczowi jeść się chciało — czuł, że i Irma musi być głodna.
Obliczał w myśli, ile mu pozostało jeszcze pieniędzy i co może ofiarować na kolacyę dziewczynie, gdy ona, tuląc mu się prawie do ramienia, wyrzekła:
— Kup mi pan owoców!...
— Chętnie. Lecz gdzie? U Hawełki?...
— O! nie!... Tu u tej nocnej przekupki na małym rynku.
I ręką, w której trzymała mufkę, wskazywała błyszczące w oddali światełko.
— Chodźmy!...
Z kupy gałganów wyszła postać przekupki i w żółtawem świetle migocącej latarki pochyliła się nad stosami owoców, pokrytych szarą płachtą.
— Przykrywam, przykrywam — mówiła ochrypłym głosem, — żeby mi nie zmarzły jabłuszka niebożątka... bo i to twór Boży, i to zimna się lęka!
Irma wybierała jabłka, uśmiechając się do przekupki, jak do dawnej znajomej.
Szatkiewicz z podziwem patrzył na tę starą kobietę, całą noc drżącą od chłodu poza płotem stragana. Przejmująca wilgoć była dokoła. Wszystkie stragany inne ciemne były i opustoszone, ona jedna — ta niezmordowana, zapalała swą latarnię na noc, aby ją zgasić w chwili, gdy słońce wschodziło. — I siedziała tak nieruchoma, skostniała od chłodu, wpatrzona w światełko latarni, czuwając nad trochą zgniłych owoców, strzegąc je, sama nędzarka, przed dłonią drugiego złodzieja­‑nędzarza i wsłuchiwała się tylko w drżące tony hejnału, który co godzina płynął hen — nad dachami.
Musiała go umieć na pamięć, ten nocny jęk godzinny — ta kobieta, spowita w grube łachmany, zbudzona, wśród śpiących — nędzarka o łatanej koszuli, mającej dokoła siebie szałas z przegniłych desek, które jej alkowę nocną stanowiły.
Szatkiewicz patrzył na nią zdziwiony, na jej nawpół zrezygnowaną, na wpół pogodną twarz prostej, od roli oderwanej chłopki.
Mówiła ciągle półgłosem, jakby rada, że w tej ciszy nocnej może wreszcie posłyszeć dźwięk swego własnego głosu.
— Niech pani weźmie jeszcze trochę jabłuszek. Dobre są... choć na wygląd nieładne... Ale co? Tyrolek nie mogę trzymać, bo to nie kupią... a i tak mój Boże... Ile towaru się napsuje... Ledwo się tam parę centów na noc utarguje.
Szatkiewicz czuł niemiłe wrażenie, jakie go ogarniać powoli zaczynało.
Zgnilizna wiała z tych desek, z tych gałganów, z tych jabłek...
— Chodźmy! — zawołał na Irmę.
Lecz ona pochyliła się nad kupą łachmanów, czerniącą się na kraju straganu.
— Co to? Tu ktoś śpi!...
Przekupka odparła, chowając do worka pieniądze:
— To moja siostra... kaleka!
— Dlaczegoż ją trzymacie na wilgoci i zimnie po nocy? Czemuż nie zostawicie jej w stancji?
— Kaleka przecie... nie rusza się sama. Trzeba ją dopilnować, a przecie nie mam jej przy kim w stancji zostawić!...
Szatkiewicz pociągnął Irmę za rękę. I od tej kupy łachmanów, okrywającą skostniałą z zimna kalekę, szedł cały prąd smutku i głuchej rozpaczy.
— Zaszkodzi jej! — rzuciła Irma, już oddalając się od straganu.
Lecz przekupka odparła:
— Co jej ta będzie gorszego? Ona i tak sparaliżowana!
Irma odwróciła szybko głowę.
— Jakto? Sparaliżowana, a wy jej każecie całą noc spędzać na zimnie i wilgoci. — Czy wy sumienia nie macie?
Przekupka zasuwała się już w swe łachmany, lecz na głos Irmy wychyliła swą głowę pod słaby blask świecy.
— Sumienie to ja mam — odparła dziwnym głosem — ale nie mam pieniędzy, żeby jej dać ciepły pokój i kogoś, coby ją pilnował...
— A szpital?...
Teraz cała już głowa przekupki podniosła się z szarości ciemnej przegniłych strzępów i nagle zabłysła groźna twarz, skrzywiona groźbą i gniewem.
— Szpital? A co to pani myśli, że moja siostra to byle co, żeby ją do szpitala oddać? Po mięso do krajania dla dochtorów? Widzicie ją... do szpitala...
Irma pociągnęła szybko za sobą Szatkiewicza.
— Chodźmy!...
Jabłka, które niosła, zaciążyły jej nagle. Było w nich coś wstrętnego, szarpiącego, pełnego goryczy żalu.
Szatkiewicz, choć się ich nie dotykał, czuł obecność tych jabłek i sam doznawał tego przygniatającego wrażenia.
Za nimi jęczał głos przekupki:
— Do szpitala! Widzicie ich!... Sami idźcie da szpitala!
Koło kościoła Panny Marji głos już zcichł i młodzi ludzie zaczęli iść wolniej. Irma oddychała ciężko. Rękę, niosącą pakę jabłek, opuściła ku dołowi. Wreszcie posłyszała głos Szatkiewicza.
— Rzuć te jabłka.
Wypełniła ten rozkaz zaraz z pewną ulgą w rozżalonej duszy. Czuła, iż nie mogłaby przełknąć kawałka tego owocu i nie dlatego, że był przegniły i brzydki, ale dlatego, że coś nieuchwytnego i bolesnego owinęło się dokoła łupiny tych jabłek — coś, jakby pajęczyna z łachmanów nędzarek, jednej bladej w świetle latarni i tej drugiej śpiącej w czarnej mogile szmat, zrzuconych z pleców drugich ludzi. Szatkiewicz szedł milcząc, z oczyma wpatrzonemi przed siebie. Czuł, że dokoła niego jest chłód i wielka nędza. W miarę, jak się posuwał, zdawało mu się, że wchodzi coraz głębiej w jakieś bagno, z którego wydostać się nie może i w którem zginąć musi.
I nagle posłyszał głos Irmy.
— I dlaczego Kurjer Narodowy, jeżeli jest taki bardzo chrześcijański, lepiej nie zajmie się tem, żeby mniej było nędzy zamiast tak wymyślać na żydów i na innych ludzi?
Szatkiewicz nie odpowiedział nic, ale tylko przyśpieszył kroku.
— Ja nie wiem proszę Pana!.. — mówiła dalej Irma — ale mnie się zdaje, że gdybym ja była takim Panem, co pisze, to najprzód pisałabym o takich biednych ludziach... i musiałabym coś wreszcie wypisać, żeby drudzy się opamiętali i ginąć drugim z głodu nie dali.
Umilkła na chwilę a potem znów podjęła dalej.
— Bo ja sama wiem, że jak coś przeczytam w gazecie, to już i o tem nie zapomnę i staram się jeśli tam uczciwie radzą, tak samo postąpić. I jak tam nędzę w jakiej gazecie opiszą, to najprzód i mnie zaraz lepiej na sercu, bo widzę, że inni są odemnie biedniejsi i to, co mam, wydaje mi się jeszcze dużo — a potem i dla drugich chciałabym coś dobrego zrobić... A panu się tak nie wydaje?
Szatkiewicz mruknął coś niewyraźnie zamiast odpowiedzi.
Irma zaczęła się śmiać cichutko.
— Jaka ja głupia jestem... — zawołała — przecie Pan sam w gazetach pisze, to już na Panu to nie robi takiego wrażenia. Wiesz pan co...
— Co?
— To musi być trudno być literatem. I — niebezpiecznie...
— Dlaczego?
— No... bo to przecież Panów biją!
— Mnie jeszcze nikt nie uderzył...
— Jabym się bała...
Szatkiewicz nadął się jak indyk.
— Głupia jesteś, najlepiej nie gadaj o tem, czego nie rozumiesz.
Irma spokorniała nagle.
— Dobrze, proszę pana.
Mijali właśnie dom, w którym mieściła się redakcya Kurjera.
Ciemno było.
Widocznie żmija, wypuściwszy ostatnie krople jadu, zasnęła zmęczona.
Niemniej jednak dokoła tej kuźni paszkwilów i zarobkowej nienawiści roztaczała się wyjątkowa, nieuchwytna atmosfera.
Nawet płaszcz nocy, który wszystkie bole i cierpienia choć chwilowo przytłumia, nie zdołał wygnać pod gwiazdy tej wielkiej i niezrozumiałej nienawiści ludzkiej.
Szatkiewicza ogarnęła ta atmosfera z chwilą wejścia w jej promienie. Przypomniał sobie redakcję, Bindera, obiecaną mu posadę krytyka i ocknęła się w nim uśpiona ambicja, próżność, chęć dojścia, wypłynięcia na wierzch a zwłaszcza pragnienie gnębienia drugich.
Przypomniał sobie, iż miał przynieść paczkę plotek zakulisowych, jako podstawę do przyszłej teatralnej krytyki.
Zwrócił się ku Irmie.
Uczuł, iż była cokolwiek dotkniętą jego poprzednią szorstkością.
Wziął jej rękę i wsunął ją pod swe ramię, przycisnął ją mocno, tak mocno, jak to czynią zakochani studenci.
— Gniewasz się?
— Ja? nie!...
Szczęśliwa była z tego uściśnięcia ręki, jak z najbardziej rozkosznej pieszczoty.
On tłumaczył się dalej.
— Bo widzisz — ja mam dosyć tych dzienników, redakcji i całego Kurjera. Jestem dość wymęczony cały dzień drukowaną bibułą, żeby się jeszcze nią zajmować wtedy, gdy z tobą jestem. Lepiej mi powiedz co o sobie, albo...
Zawahał się chwilę.
— Albo o teatrze...
Ona ożywiła się nagle.
— O teatrze? Ale u nas nic... Wszystko stare — chyba że się statystki kiedyś na naszym kurytarzu pokłóciły, bo podobno jedna to była z tego teatru w Krakowskim parku... więc inne tam jej coś mówiły...
— Nie chodzi o statystki, ale cóż tam u artystek nowego?
— Ach! O te panie, co się na dole i na pierwszem w osobnych garderobach ubierają?
— Tak!
— A... to już nie wiele wiem, bo te panie to pomiędzy sobą zawsze sza, sza na próbach, a na spektaklu to zajęte rolami, sukniami, ja nie wiele mam do nich śmiałości.
Szatkiewicz zaczął się niecierpliwić.
— No ale przecież musiałaś coś słyszeć. Dlaczego nie grają pojutrze „Hrabiny Sary“?
— Tego ja dobrze nie wiem... ale mi się zdaje, że te dwie panie, co miały grać dwie naiwne, to nie były kontentne jedna z drugiej, a potem ta pani co gra Sarę, to się coś gniewała, bo poszła na górę, do pana sekretarza i potem wróciła bardzo zła...
— A... czy co mówiła?
— Nic — tylko ja wiem, że była zła. Bo jak ona w dobrym humorze, to zawsze posyła sobie po czekoladę z ciastkiem i pije na scenie, a jak się czego pogniewa, to nie posyła po czekoladę.
— A... tak!... Więc nie piła czekolady?
— Nie!
— A więc nic więcej nie wiesz?
— Nie!
Dochodzili już do domu Irmy.
Szatkiewicz przystanął na środku trotuaru.
— Moja droga! — zaczął słodkim głosem — proszę cię, dowiedz się, o co chodziło tym dwom naiwnym i dlaczego tamta była zła.
Irma śmiać się zaczęła.
— Pan lubi takie babskie plotki?
— Passjami.
Chórzystka ucieszyła się serdecznie.
— No, to dobrze, to ja panu nieraz o tem opowiadać będę. U nas w teatrze czasem jak w garnku...
Urwała głos i dodała tonem gorącej prośby:
— Tylko pan nikomu nic nie powie... Bo to widzi pan, u nas niewolno wynosić tego, co się dzieje, poza teatr. To już tak od dawna zawsze było!
Lecz on uspokoił ją natychmiast.
— Nie bój się... nie bój! Ja nikomu nie powiem!
— Słowo?
Szatkiewicz użył natychmiast tradycyjnego wykrętu, używanego przez wszystkich mężczyzn, skoro mają zamiar nie dotrzymać słowa.
Napuszył się i odparł z wyższością.
— Moja kochana... ja na takie głupstwa słowa honoru nie daję — jeżeli mi nie wierzysz, to...
Zrobił szeroki gest ręką, wspaniały i efektowny. Irma poczuła się sterroryzowaną i zaprotestowała.
— Cóż znowu... ja tylko tak z przyzwyczajenia!
On, bon prince, dał się przebłagać.
— Nie miej takich głupich przyzwyczajeń. Proszę cię o to.
Zadzwonił i natychmiast brama otworzyła się jak zaczarowana.
Coś nakształt człowieka wyłoniło się z ciemności.
Owinięte w kożuch, w szmaty, charczało, pluło i w piersiach grała mu pogrzebowego marsza cała kapela.
Irma podała rękę Szatkiewiczowi.
W chwili rozstania się z tą dziewczyną, Szatkiewicz uczuł znów obawę samotności.
— Chodź ze mną jeszcze trochę.
Lecz ona pokręciła głową.
— Nie mogę — muszę już iść na górę.
— Przecież nikt na ciebie nie czeka.
— Kto wie — może i czeka.
Szatkiewicz uczuł w sercu ukłucie zazdrości.
— Kto? Może jaki drugi? — zapytał, siląc się na spokój.
Ona wyprostowała się i rękę swoją wysunęła z dłoni dziennikarza.
— To pan już zapomniał, co pomiędzy nami było?... zapytała z taką szczerością w głosie, że Szatkiewicz uczuł się sam zawstydzony podejrzeniem, jakie w jego umyśle wskutek słów Irmy wzrosło.
Widmo, owinięte kożuchem, kaszlać zaczęło gwałtownie i zamknęło pośpiesznie bramę, jakby przecinając brutalnie subtelność uczuć i wrażeń, jaka pomiędzy tym dwojgiem zawiązywać się zaczynała. Irma po omacku zaczęła wstępować na schody, podczas gdy po za jej plecami rozegrało się nie na żarty ponure scherzo kaszlu i w ciemności wilgotnej suchym jękiem wdzierało się w ciszę wschodowej klatki.
Na ulicy Szatkiewicz stał jeszcze chwilę przed bramą, jakby niepewny i wahający.
Miał ochotę zadzwonić i przemocą bodaj wedrzeć się do mieszkania Irmy, aby nie wracać tak samotnie do swego pustego legowiska.
Lecz — uczynić tego nie śmiał.
Czuł, iż ta dziewczyna broni od jego wtargnięcia swego kąta, swego „u siebie“ i wolę mu swoją — nawet nieobecna — szanować nakazuje.

∗             ∗



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.