Artur (Sue)/Tom IV/Rozdział ósmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Artur |
Wydawca | B. Lessman |
Data wyd. | 1845 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Arthur |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Ta zbawienna kryzys uratowała Irenę.
Przez cały miesiąc, przez który trwało jeszcze osłabienie, nieopuszczałem jéj ani jednego dnia, ani jednéj nocy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Za nadejściem wiosny, doktór Ralph radził pani de Fersen aby pojechała mieszkać na wsi z córką, i wymienił, jako najstosowniejsze, okolice Fontainebleau.
Pani de Fersen pojechała zobaczyć ładny domek zwany Gaikiem, leżący nieopodal od wioski Moret, zgodziła się, najęła go, kazała w nim poczynić potrzebne naprawy, i ułożyliśmy że pojedziemy w nim zamieszkać, wraz z Ireną, od początku Maja.
Gdyby moja ciągła obecność u pani de Fersen była znajomą, tłómaczono by ją sobie najohydniéj. Nazajutrz też po przesileniu choroby, które tak korzystném było dla Ireny, powiedziałem jéj matce, iż należało wzbronić komukolwiek wchodzić do jéj appartamentu, — prócz doktora, guwernantki i jednéj z kobiét pani de Fersen, któréj bardzo była pewną. Mieszkałem podczas choroby Ireny w pustym antressolu, którego okna wychodziły na plac także zupełnie pusty; nikt też niewiedział o moim powrocie do Paryża i o moim pobycie u Katarzyny.
Pani de Fersen zabierała ze sobą do Fontainebleau tych samych tylko służących co ją otaczali podczas choroby córki, jéj guwernantkę i dwie służące. Reszta jéj domu pozostawała w Paryżu.
Zadała aby na dwa dni mogła mnie poprzedzić do Gaiku.
Odjechała.
Nazajutrz otrzymałem objaśnienia najdokładniejsze aby się udać do małych drzwiczek zwierzyńca Gaiku.
O godzinie naznaczonéj byłem u drzwi; zastukałem, otworzyły się.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, lecz rzucało jeszcze kilka ciepłych promieni przez zieloną firankę altanki z glicynei z gronami fioletowemi, w cieniu któréj zastałem Katarzynę, która na mnie czekała, trzymając Irenę za rękę.
Byłoż to wspomnienie? byłoż to skutkiem przypadku? nie wiem tego; lecz podobnie jak pierwszego dnia gdy ją zobaczyłem na fregacie rossyjskiéj, Katarzyna miała na sobie białą muślinową suknię i czepeczek blondynowy, z gałązką czerwonego geranium.
Chociaż z przyczyny zmartwienia bardzo wychudła, zawsze jednak była piękną, i jeszcze bardziéj powabną niż piękną. Była to zawsze jéj kształtna i szlachetna kibić, jej twarz zarazem nakazująca, powabna i myśląca; jej wielkie oczy, których błękit tak był czysty i łagodny, osłonione frandzlą jéj rzęs długich i czarnych, jéj włosy hebanowe, których gęste sploty okolały jéj czoło białe, dumne i melancholiczne, i schodziły na jéj policzki pobladłe z boleści.
Irena, podobnież jak matka, ubrana była biało; długie jéj ciemne włosy zaplecione wstążkami, spadały na ramiona, a prześliczna jéj twarzyczka, chociaż zawsze poważna, i myśląca, zdawała się zaledwie nosić lekki ślad cierpień minionych.
Pierwszém wzruszeniem Katarzyny było wziąść córkę na ręce i złożyć ją w mych ręku, mówiąc do mnie z największém rozczuleniem: — Teraz, nie jestże to także twoja Irena?...
A wzrok jéj, chociaż łzami przyćmiony, błyszczał wdzięcznością i radością.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Są wzruszenia, których trzeba się wyrzec opisywać, gdyż są niezmierzone jak nieskończoność.
Gdy eon pierwszy wyskok szczęścia przeminął, pani de Fersen rzekła do mnie: — Teraz muszę Pana zaprowadzić do twego mieszkania.
Wziąłem ją pod rękę, Irena moję ręką pochwyciła, i dozwoliłem się prowadzić Katarzynie.
Milczeliśmy...
Idąc długą aleją, niezmiernie ciemną, gdyż słońce raptem zachodziło, przybyliśmy do wyrębu, będącego na skraju lasu.
— Oto pańska chatka, — rzekła do mnie pani de Fersen.
Moja chatka była cóś nakształt szaletu szwajcarskiego, na wpół-ukrytego pod klombem akacji różowych, lip i bzów, i zbudowana po nad brzegiem bardzo pięknego stawu, na wielkich odłamach skat piaskowych, właściwych okolicom Fontainebleau. Altanka ta, przeznaczona była aby zapewne służyła za upięknienie widoku, i starano się też korzystać z najmniejszéj drobnostki jéj zachwycającego położenia.
Gęsty kobierzec, utkany z sasanków, bluszczu mchów i dzikich poziomek, pokrywał prawie zupełnie skały białawe, a z każdego ich załomu wybiegała kępka irysów, rododendronów lub wrzosu.
Po za stawem, piękny trawnik okolony laskiem, wznoszącym się na pochyłości aż do wystawy domu w którym miała mieszkać pani de Fersen, a który spostrzegano z daleka.
Wzrok zatrzymywał się ze wszystkich stron na widnokręgu zieloności, utworzonym przez las gęsty, który okolał wysokie mury zwierzyńca i zupełnie je ukrywał.
Zapewne można było czegoś więcéj żądać co do rozmaitości widoków; lecz ponieważ nasze życie w Gaiku miało być otoczone jak najgłębszą tajemnicą, ta niezmierna i nieprzebyta zapora zieloności stawała się bardzo szacowną.
Za kilka minut, byliśmy już przy schodach chatki. Pani de Fersen wyjęła maleńki kluczyk — z zapasa, i otworzyła drzwi dolne.
pierwszy rzut oka postrzegłem że sama zajęła się urządzeniem dwóch małych saloników, z których się chatka składała. Wszystko tam było jak tylko można najprostsze, lecz zarazem i najbardziéj eleganckie. — Znalazłem tam wszędzie kwiaty, klawikord, stalugę malarską, książki które słyszała że jak najbardziéj lubię.
Nakoniec pokazując mi obraz w ramach hebanowych, bogato wysadzonych perłową macicą, pani de Fersen poprosiła mnie abym je otworzył: z jednéj strony znalazłem zachwycający szkic Ireny umierającéj, który Frank zrobił, a z drugiéj strony świeżo odmalowany portret Ireny, także pędzla Franka.
Wziąłem rękę Katarzyny, i poniosłem ją do ust moich z nie wysłowioném uczuciem wdzięczności.
Sama przycisnęła swą rękę do mych ust, z uczuciem pełném czułości.
Potém zaczęła namiętnie ściskać swą córkę.
Zamknąłem obraz, mocno rozczulony tym dowodem pamięci Katarzyny, któréj udzieliłem mego wyobrażenia względem portretów, obojętnie wystawianych dla oka każdego.
Skórośmy opuścili chatkę, słońce rzucało purpurowy i złoty swój odblask na spokojne wody stawku. Akacje sypały swój śnieg różowy i woniejący. Niesłychać było najmniejszego szelestu... Ze wszystkich stron widnokrąg okolony był wielkiemi massami zieloności.... znajdowaliśmy się w pośród samotności jak najgłębszéj, najspokojniejszéj, jak najbardziéj tajemniczéj...
Zapewne wzruszona na widok tego obrazu, tchnącego tak lubą tęsknotą, Katarzyna oparła się o poręcz ganku, i pozostała przez kilka minut zamyślona.
Irena usiadła przy jéj nogach, i zaczęła zrywać róże i powoje, aby z nich zrobić bukiet.
Oparłem się o drzwi, i pomimowolnie doznawałem bolesnego udręczenia przypatrując się pani de Fersen.
Miałem przepędzać długie dnie obok téj kobiéty tak namiętnie kochanéj.... a delikatność miała mi niedozwolić powiedziéć jéj choć słówko o téj miłości tak pałającéj, tak głębokiéj, którą wszystkie przeszłe wypadki bardziéj jeszcze zwiększyły...
A niewiedziałem czy jestem kochany... lub raczéj rozpaczałem abym był kochany; zdawało mi się że los który połączył, panią de Fersen i mnie, obok śmiertelnego łoża jéj córki, dozwolił nam podzielać przez cały miesiąc najstraszliwsze udręczenia, zbyt był fatalnym aby się mógł zakończyć uczuciem tak tkliwém...
Byłem pogrążony w tych smutnych myślach, gdy pan de Fersen uczyniła nagle poruszenie jak gdyby się ze snu przebudzała i rzekła do mnie: — Wybacz pan; lecz dawno już nie oddychałam powietrzem świeżém i uwonioném, jak jest to powietrze, iż prawdziwie jako samolub cieszę się tą zachwycają natura.
Irena rozdzieliła swój bukiet na dwoje; jednę połowę dała matce, mnie drugą, i puściliśmy się nazad do domu.
Przybyliśmy tam po dość długiéj przechadzce, bo zwierzyniec był bardzo wielki.