Artur (Sue)/Tom IV/Rozdział siódmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 7.
IRENA. ―

Najmniejsze szczegóły téj sceny okropnéj obecne są jeszcze w méj myśli.
Północ biła gdym wchodził do przedpokoju apartamentu Pani de Fersen.
Był ciemny, niezastałem w nim żadnego z jéj służących; to mi się zdało rzeczą dziwną. Wiedziony wątpliwém światełkiem, przebyłem kilka salonów, z których jeden był tylko słabo oświecony; serce moje ściskało się z przerażenia.
Przybyłem do drzwi na w pół uchylonych.
Wtedy dopiéro kilka stłumionych łkań doszło do mego ucha.
Popchnąłem drzwi bez łoskotu.
Co za widok, o Boże! Łóżeczko Ireny, stało obok łóżka matki w głębi pokoju, zupełnie naprzeciwko drzwi.
Po prawéj stronie łóżka, Katarzyna, klęcząc, trzymała w swych ręku jednę z rąk swego dziecięcia.
Niemogłem widziéć twarzy téj matki strapionéj... kiedy niekiedy tylko, nagłém i konwulsyjném wstrząśnieniém drgnęły jéj ramiona...
Na lewo był Frank, wielki malarz, mąż Heleny...
Siedząc na małym stołeczku, rysował twarz umierającéj Ireny.
Ostatnią i okropną pamiątkę, którą zapewne chciała przechować pani de Fersen...
Frank za pomocą daszka u lampy, tak przysposobił światło, aby mogło padać wprost na twarz Ireny.
Reszta pokoju pogrążona była w głębokiej ciemności.
Wysoki starzec, ubrany w szubę futrem podszytą, oparty był na poręczy łóżka, w nogach dziecięcia. Włosy jego były białe; łyse i wypukłe jego czoło błyszczało jak kość słoniowa; nocny odblask światła zakreślał jego profil wydatny.
Był to doktór Ralph, lekarz pani de Fersen.
Zdawał się śledzić niespokojném okiem każde niedostrzeżone poruszenie na twarzy Ireny.
Siedząc w ciemnym zakątku pokoju, guwernantka, oparłszy głowę o mur, mogła zaledwie stłumić swoje łkania.
W chwili gdym wchodził, tak się stały bolesne, iż, tracąc nadzieję że je potłumić zdoła, wyszła, trzymając chustkę na ustach...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ja, także... zapłakałem gorzko na widok téj anielskiéj twarzyczki dziecięcia, tak pełnéj poddania się, tak łagodnéj, a która, pomimo zbliżającej się śmierci, zachowała charakter szczytnego wypogodzenia...
Żywo oświecona, twarzyczka jej blado-śniadawa, odbijała jasna na białości poduszek... piękne jéj czarne włosy spadały w nieładzie i przysłaniały jéj czoło... Wielkie jéj oczy na wpół przymknięte, dozwalały postrzegać z pod swych ociężałych powiek prawie zagasłę źrenicę. Z jéj małych ustek na wpół-otwartych, z tych ustek niegdyś tak rumianych, a teraz tak zbladłych, wydobywał się pośpieszny oddech, a często i szmer słaby i żałosny. Biedna ta twarzyczka, niegdyś tak okrągła tak świeżo dziecinna, już pokryta była śmiertelną bladością...
Kiedy niekiedy nieszczęśliwa dziecina, chwytała cóś w powietrzu drobnemi rączkami, lub przewracała z ciężkością główkę na poduszce, wydając głębokie westchnienie! Potém znowu wpadała w przerażającą odrętwiałość.
Twarz Franka, którego od dwóch lat niewidziałem, nosiła wyraz najdotkliwszego smutku...
I on także nie mógł łez swoich wstrzymać, ile razy zatrzymał spojrzenie na umierającéj twarzycce Ireny.
Spokojność, rozpaczne milczenie téj sceny, którą ogarnąłem jednym rzutem oka, tak wielkie na mnie zrobiły wrażenie, iż na chwilę stanąłem nieporuszony we drzwiach.
Pani de Fersen obróciła głowę ku zegarowi, potem potrząsnęła nią z rozpaczném poruszeniem.
Zrozumiałem ją... Zapewne zaczynała o mnie powątpiéwać!
Popchnąłem drzwi.
Katarzyna zobaczyła mnie, jednym skokiem stanęła przy mnie, i pociągając mnie ku Irenie, zawołała z wyrazem rozdzierającym:
— Ocal ją!... Miéj litość nademną! Ocal ją! Głos pani de Fersen był nagły, ucinany, i chociaż piękna jéj. twarz była wybladła i pobruzdżona łzami i utrudzeniem, można było dostrzedz i domyśleć się pod temi pozorami słabości, energii nadludzkiéj, do póty utrzymującéj matkę, dopóki jéj dziecię potrzebuje.
— Chwilkę — rzekł doktor Ralph, cichym i poważnym głosem... — To nasza ostatnia nadzieja... niezażywajmy jéj na ślepo.
Nieszczęśliwa kobieta ukryła głowę w swych ręku.
— Powiedziałem już Pani, — i doktór pokazał flaszeczkę napełnioną brunatnym płynem, — lekarstwo to ma ożywić gasnącego ducha tego dziecięcia, ma obudzić ostatnią iskierkę pojęcia, która może jeszcze w niéj tleje... Wtenczas widok osoby, która wywiera na nią tak szczególniejszy wpływ, cud może zdziała.... gdyż, niestety! Pani, cudu potrzeba aby twą córkę przywrócić do życia.
— Wiem o tém.... wiem o tém, — rzekła Katarzyna łzy swoje połykając, — jestem na wszystko przygotowana... a więc... na wszystko. Lecz ten napój?... Jakiż będzie jego skutek?...
— Mogę odpowiedzieć za skutek jaki wprost, natychmiast uczyni, lecz nie za dalsze skutki jakie może za sobą pociągnąć.
— Cóż więc robić?... o mój Róże! co robić? — zawołała Katarzyna w najokropniejszém udręczeniu.
— Nie wahaj się Pani, — zawołałem, — kiedy i tak ją sądzą zgubioną. Przyjmiéj przynajmniéj jedyny sposób, jedyną nadzieję, która ci pozostaje!...
— To także moje zdanie... Pani, niewahaj się dłużéj, — rzekł Frank, który podzielał nasze wzruszenie.
— Działaj Pan!!! — wyrzekła pani de Fersen cichym głosem, z wyrazem rozpacznego postanowienia, i padła na kolana obok córki.
— Zaczęła się modlić.
Ona, Frank i ja; wlepialiśmy spojrzenia bolesne i prawie niespokojnie w Doktora.
Sam jeden spokojny wśród tej straszliwéj sceny, zbliżył się w milczeniu i wolnym krokiem do Ireny.
Widząc wysoką jego kibić, twarz surową, długie włosy białe, ubranie dziwaczne, każdy by sądził iż to człowiek obdarzony czarodziejską potęgą, gotów dokonać za pomocą czarnoksięzkiego napoju jakoweś czary tajemnicze.
Nalał z flaszeczki kilka kropel płynu w złotą łyżeczkę.
Pani de Fersen wzięła ją i przybliżyła do ust swej córki.
Lecz ręka jéj tak mocno drżała, iż rozlała napój.
— Boję się! — rzekła z wyrazem obłąkania.
I oddała łyżeczkę doktorowi.
Ten napełnił ją znowu, i niezachwianą ręką przybliżył do ust Ireny.
Dziecię wypiło bez wstrętu.
Niepodobna byłoby wyrazić z jak śmiertelném udręczeniem, z jakiem przerażeniem czekaliśmy skutku tego napoju.
Sam nawet Doktór, pochylony z chciwą bacznością, wlepiał w twarz Ireny pałające oko.
Niezadługo napój działać zaczął.
Po trochu Irena zaczęła poruszać ramionami i rękami, policzki jéj ożywiły się słabym rumieńcem... Pokręciła kilka razy żywo głową po poduszce... wydała kilka skargliwych lecz słabych krzyków... zamknęła oczy, potém otworzyła je znowu...
Lampa stała w prost niéj. Ta żywa światłość boleśnie ją raziła, gdyż podniosła rączki do oczu.
— Widzi... widzi! — rzekł Doktór z żywością, która nam się zdawała być dobréj wróżby.
— Jest ocalona! — zawołała Katarzyna składając ręce, jak gdyby niebu niosła dzięki.
— Tylko żadnéj płochéj nadziei! Pani, — odezwał się surowo i prawie ostro doktór Ralph. Już Pani powiedziałem, ten pozór życia jest tylko sztucznym... Jest to galwanizm co porusza trupa; jedno tchnienie może skruszyć niedojrzany węzeł który przywiązuje jeszcze to dziecie do życia. — Potém dodał obracając się ku mnie:
— Za chwilę przyjdzie na Pana koléj spróbować, związać to pasmo tak słabe. Lecz oświadczam, że, jeśli to dziecie żyć będzie, czego, niestety, nieśmiem się spodziewać Panu to tylko będzie winna... nauka dotąd znana nie działa podobnych cudów.
— Sam tylko Bóg może je zdziałać, — rzekł Frank poważnym głosem.
— Lub pewne wpływy tajemnicze i zapewne magnetyczne, które zmuszeni jesteśmy przypuszczać niepojmując ich nawet, — dodał doktór.
Wzburzenie jakie napój sprawił w Irenie coraz to stawało się widoczniejszém; dwa lub trzy, razy westchnęła głęboko, wyciągnęła rączki, potém wyrzekła niezmiernie cichym głosem: — Moja matka... Artur!
— Teraz, — zawołał żywo doktór, — niechaj jedna z rąk dziecięcia będzie w ręku Pana, a druga w ręku jéj matki... przysuńcie się do niéj jak tylko można najbliżéj... i wołajcie na nią... zwolna... cicho... niechaj dźwięk ma dość czasu dojść do jéj osłabionego ucha.
Wziąłem jedną z rąk dziecięcia, matka wzięła drugą.
Ręka ta była wilgotna i lodowata...
Przybliżyłem się do Ireny. Wielkie jéj oczy, jeszcze bardziej zwiększone przez chorobę, błądziły tu i tam w około, jak gdyby szukały kogoś.
— Ireno... Ireno... oto jestem... — rzekłam do niéj cichym głosem.
— Ireno... moje dziecie... matka także jest przy tobie... — rzekła Katarzyna z wyrazem miłości i najstraszliwszéj niespokojności, niepodobnym do opisania.
Dziecię zrazu niezdawało się nas słyszeć.
— Ireno... to twój przyjaciel... to Artur i twoja matka... czyż niesłyszysz jéj głosu?...
— Twoja matka... o mój Boże!... ależ twoja matka jest przy tobie!... — powtórzyła Katarzyna.
Tą razą, spojrzenie dzięcięcia nie błądziło już więcéj... i nagle głowę poruszyła, jak gdyby daleki jakiś dźwięk raptem ją uderzył.
— Jakże jéj ręka? — spytał nas doktór cichym głosem.
— Zawsze zimna, — rzekłem mu.
— Zawsze zimna, — odpowiedziała matka.
— Tém gorzéj... stosunek jeszcze nie jest zupełnie zawiązany... Trzeba daléj próbować.
— Ireno... moje dziecię... mój aniele... czy słyszysz mnie?... to ja... Artur... — rzekłem:
Irena podniosła oczy i napotkała moje spojrzenie.
Nieraz słyszałem jak mówiono o złudzeniu magnetyczném, tego razu doświadczyłem jego wpływ i odwrotne działanie.
Wlepiłem spojrzenie chciwe i rozpaczne w blade spojrzenie Ireny... Zwolna, jak gdyby nabierał życia pod moim wzrokiem, wzrok jéj stawał się coraz mniéj przygasłym: rozjaśnił się, zabłyszczał, zapromieniał pojęciem.
Na jéj fizyonomii, która zdawała się odradzać do życia, mogłem iść ślad w ślad za postępami jéj rozumu, jéj myśli, które się obudzały.
Wyciągnęła ku mnie ręce, i anielski uśmiéch uleciał na jéj ustach.
Zbyt słaba aby mogła obrócić głowę, szukała matki spojrzeniem.
Katarzyna pochyliła się nad łóżkiem, trzymając zawsze, podobnie jak ja, jednę z rąk Ireny.
Popatrzywszy na nas przez chwilkę, dziecina zbliżyła zwolna rękę swéj matki do ręki mojéj; spojrzenie jéj stało się wilgotném, potém łzy jéj zaczęły płynąć obficie.
Skoro dotknąłem się ręki Katarzyny, doznałem w sercu raptownego i piorunnego wzruszenia...
Przez chwilę nic niesłyszałem, nic niewidziałem; ręka moja ściskała rękę Katarzyny, rękę Ireny, a dotknięcia te już mi się nawet uczuwać nie dawały.
Zdawało mi się iż potok elektryczności nas otacza, i w jednę istotę zlewa wszystko troje.
Było to wrażenie niewytłómaczalne, głębokie, prawie bolesne. Skoro przyszedłem do siebie, usłyszałem jak doktór zawołał: — Płakała, jest ocalona!...
— Powróciłeś mi ją! — rzekła Katarzyna. padając przedemną na kolana.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.