Błąd Abbé Moureta/Księga druga/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

— Ach, ja czułam, że tak się stanie — zawołała Albina z okrzykiem najwyższej rozpaczy. — Błagałam, byś mnie wyprowadził... Sergiuszu, przez litość, nie patrz się!
Sergiusz patrzał wbrew swej woli, stał jak wryty na progu wyłomu.
Na dole, w głębi doliny, wieś Artody ozłocona przez zachodzące słońce, wynurzała się niby widmo z mroków okrywających już okoliczne pola. Rysowały się wyraźnie chaty rozrzucone w nieładzie wzdłuż drogi, małe podwórza pełne gnoju, wązkie warzywne ogrody. Wyżej, olbrzymi cyprys cmentarny wznosił swój profil posępny. Czerwone dachówki kościoła zdawały się żarzyć, po nad niemi dzwonnica, czarna cała, podobna była do ściągłej twarzy. A z boku stare probostwo miało drzwi i okna otwarte na powiew wieczory.
— Przez litość — powtarzała Albina, szlochając — nie patrz się Sergiuszu! Przyrzekłeś kochać mię zawsze, przypomnij sobie. Ach, teraz, czy mię już kiedykolwiek będziesz kochał dosyć!.. Słuchaj, daj sobie zakryć oczy mojemi rękami. Przecież to są te ręce, które cię uzdrowiły... Nie możesz ich odtrącić!
Odsuwał ją zwolna. A gdy ona objęła jego nogi, dotknął rękami swej twarzy, jakby odgarniał z oczu i z czoła resztki snu. Więc to był ów świat nieznany, o którym nie mógł pomyśleć bez głuchej obawy. Ale gdzie on ten kraj widział? Z jakiego snu budził się z tem poczuciem niepokoju tak bolesnego, co wzbierał mu zwolna w piersi aż do utraty tchu?
Wioska ożywiła się powracającymi z pól. Mężczyźni szli z kapotą zarzuconą na ramiona, krokiem zmordowanych zwierząt, kobiety na progach chat miały ruchy przywołujące, a dzieci w gromadach prześladowały kury, ciskając na nie kamieniami. Na cmentarzu dwoje łobuzów, chłopiec i dziewczynka, przesuwali się ukradkiem na czworakach wzdłuż nizkiego muru. Wróble zlatywały się na noc pod dachówki kościoła. Na ganku probostwa pojawiła się spódnica niebieska, tak szeroka, że zasłaniała sobą drzwi.
— O, nieszczęście! — mówiła Albina — on patrzy, on patrzył... Posłuchaj mnie. Przysięgałeś przed chwilą, że będziesz mi posłuszny. Błagam cię, odwróć się, spójrz na ogród... Czyż nie byłeś szczęśliwy w ogrodzie?... To on tobie mnie oddał. A ileż to jeszcze dni rozkosznych dla nas gotuje, jaką długą szczęśliwość, teraz kiedy znamy już całą rozkosz owego cienia... A przez ten wyłom wejdzie śmierć, jeśli nie uciekniemy. Bo widzisz, to ludzie, to cały ten świat wejdzie i stanie pomiędzy nami. Byliśmy tacy sami, tacy zgubieni, tak schowani pod drzewami!... Ten ogród, to nasza miłość. Spójrz na ogród, błagam cię na kolanach.
Ale Sergiusz drżał. Przypomniał sobie. Przeszłość wstawała przed nim. Słyszał w oddali wyraźnie życie wioski. Ci chłopi, te kobiety, te dzieci, to mer wioski Bambousse powraca ze swego pola Olivettes, obliczając przyszłe winobranie; to Bryszeci, mąż suwający nogami, żona narzekająca na biedę, to Rozalia zamurem pozwalająca się ściskać wielkiemu Fortunatowi. Poznawał teraz i tych dwoje łobuzów na cmentarzu, to był ten urwis Wincenty i bezczelna mała Katarzyna, czatujący wśród mogił na ważki fruwające, nawet był z niemi Voriau, czarny pies, który im pomagał, tropiąc wśród zeschłych traw, węsząc przy każdej szczelinie między płytami staremi. Wróble pod dachówkami kościoła biły się, zanim usnęły. Najodważniejsze, opuszczały schronienie, wlatywały przez stłuczone szyby, tak że śledząc je oczyma, przypomniał sobie ich gwar miły pod amboną, na stopniach ołtarza, gdzie były dla nich zawsze okruszyny. A na progu probostwa Teuse, w swej niebieskiej spódnicy wyglądała, jakby się jeszcze bardziej rozrosła; odwracała głowę, uśmiechając się do Dezyderyi, wracającej z głośnym śmiechem z kurników w towarzystwie licznego stadka. Następnie obydwie zniknęły. Wówczas Sergiusz, prawie oszalały, wyciągnął ręce.
— Teraz zapóźno — szepnęła Albina, opuszczając się pomiędzy pocięte ciernie. — Nigdy nie będziesz już mnie dosyć kochał.
Szlochała. On nasłuchiwał namiętnie, starając się pochwycić w oddali najmniejsze odgłosy, wyczekując dźwięku, któryby go obudził do reszty. Dzwon drgnął lekko. I zwolna w uśpionem powietrzu wieczora przypłynęły aż do Paradou trzy uderzenia na „Anioł Pański“. Były to srebrne tchnienia, nawoływania bardzo słodkie, regularne. Teraz dzwon zdawał się żyjącym.
— Mój Boże! — zawołał Sergiusz i upadł na kolana, powalony przez ciche dźwięki dzwonu.
Z czołem przy ziemi, czuł te dzwony na „Anioł Pański“ przechodzące mu po karku, odbrzmiewające w sercu. Dzwon stawał się głośniejszy. Dźwięki nieubłagane powracały w ciągu kilku minut, które latami mu się wydały. Stawiały one przed nim całą jego przeszłość, pobożne dzieciństwo, radości seminaryum, pierwsze msze na spieczonej dolinie Artodów, gdzie pragnął samotności świętych. W ten sposób one przemawiały zawsze do niego. Poznawał najdrobniejsze odcienia tego głosu kościoła, który zawsze słyszał był przy sobie, niby głos matki poważnej a słodkiej. Dlaczego przestał słyszeć ten głos? Niegdyś zapowiadał mu on przyjście Maryi. Czy to Marya wprowadziła go w głąb rozkosznych gąszczów, gdzie głos dzwonu nie dochodził? Nigdyby nie był zapomniał, gdyby dzwon nie przestał był dzwonić. Pochylał się niżej, a i poczuł miękie muśnięcie brody swej na złożonych rękach i przestraszył się niem. Nie poznawał siebie z tym długim, jedwabistym zarostem, który mu nadawał piękność zwierzęcą. Potarł brodę, włożył ręce we włosy szukając toasury, ale włosy jego urosły wspaniale i tonsurą utonęła w męzkiej fali bujnych zwojów odrzuconych od czoła aż na kark. Ciało jego niegdyś wygolone miało dziki zarost.
— Ach, miałaś słuszność — rzekł patrząc z rozpaczą na Albinę; zgrzeszyliśmy, zasługujemy na straszną karę... Ja uspakajałem cię, nie słyszałem gróźb, które dochodziły do ciebie poprzez gałęzie.
Albina chciała go wziąć w objęcia i szeptała:
— Wstań, uciekajmy razem... Może jeszcze czas, byśmy się kochali.
— Nie, ja już nie mam siły, potknąłbym się o najdrobniejszy kamyczek. Słuchaj. Ja sam sobą jestem przerażony. Nie wiem, co za człowiek jest we mnie. Zabiłem się i mam ręce pełne krwi własnej. Gdybyś mię zabrała ze sobą, nigdybyś już nic z moich oczu nie miała, prócz łez.
Ucałowała jego płaczące oczy i rzekła gwałtownie:
— Nic nie szkodzi, czy mnie kochasz?
On, przerażony, nie mógł odpowiedzieć.
Ciężkie stąpanie po za murem potrącało kamienie. Było to jakby powolne zbliżania się gniewnego warczenia.
Albina nie myliła się, ktoś tu był, zakłócając błogi spokój gąszczów tchem zazdrosnym. Wówczas oboje chcieli się schować w zarośla, ogarnięci wzrastającem zawstydzeniem. Lecz już stał na progu wyłomu i widział ich brat Archangiasz.
Przez chwilę stał z zaciśniętemi pięściami nic nie mówiąc. Patrzył na tę parę, na Albinę chroniącą się u boku Sergiusza, z obrzydzeniem człowieka co się natknął na kał nad rowem.
— Domyślałem się tego, syknął przez zęby. Tu go musieli ukryć.
Zrobił kilka kroków i krzyknął:
— Widzę was, wiem, że jesteście nadzy... To ohyda. Czyż proboszcz jest zwierzęciem, żeby po lasach biegać z tą samicą? Zaprowadziła ona księdza daleko, co? Włóczyła w błocie i zgniliźnie, aż okrył się ksiądz sierścią, niby kozioł. Niechże ksiądz wyrwie gałąź, by ją połamać na jej plecach!
Albina mówiła cicho, gorącym szeptem:
— Czy mnie kochasz? Czy kochasz?
Sergiusz ze spuszczoną głową milczał, nie odtrącając jej jeszcze.
— Szczęście, że księdza tu znalazłem — mówił dalej brat Archangiasz. Odkryłem tę dziurę... Stając się nieposłusznym Bogu, zabił ksiądz swój spokój. Odtąd wiecznie pokusa żreć będzie swym zębem ognistym, a na obronę przeciw niej nie będzie ksiądz już miał swej nieświadomości...
— To ta ladacznica skusiła księdza, nieprawdaż? Czyż ksiądz nie widzi węża wijącego się wśród jej włosów? Sam widok jej ramion sprowadza wymioty... Rzuć ją ksiądz, nie dotykaj się, gdyż ona jest początkiem piekła.. W imię Boga, wychodź ksiądz z tego ogrodu!
— Ty kochasz mię? Kochasz? — powtarzała Albina. Ale Sergiusz odsunął się od niej, jak gdyby istotnie paliły go jej nagie ręce, jej nagie ramiona.
— W imię Boga, w imię Boga! — krzyczał brat Archangiasz głosem grzmiącym.
Sergiusz nieprzezwyciężenie szedł ku szczerbie. Gdy brat Archangiasz brutalnym ruchem pociągnął go po za mur Paradou, Albina, co się była osunęła na ziemię, wyciągając ręce ku swej miłości uchodzącej, podniosła się, pełna płaczu i jęku. Uciekła, zniknęła pomiędzy drzewami, o których pnie obijały się jej włosy rozwiane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.