Błąd Abbé Moureta/Księga druga/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Gdy Albina i Sergiusz w swej szczęśliwości ocknęli się z odurzenia, uśmiechnęli się do siebie. Wracali z krainy światła. Zstępowali ze szczytów. Uścisnęli się za ręce, dziękując sobie i opamiętawszy się zupełnie, powiedzieli do siebie:
— Kocham cię, Albino.
— Sergiuszu, kocham cię.
Nigdy jeszcze te słowa „kocham cię“ nie miały dla nich tak głębokiego znaczenia. Wyrażały one wszystko, wszystko wyjaśniały. Pozostali tu przez czas, którego długości nie umieliby oznaczyć, w słodkim spoczynku ściskając się jeszcze. Czuli się zupełnie doskonałymi. Przepełniała ich rozkosz twórczości, zrównani byli z macierzystemi potęgami świata, należeli do twórczych żywiołów samejże ziemi. I była jeszcze w szczęściu ich pewność dokonania się prawa, promienna pogoda celu, znalezionego logicznie krok za krokiem.
Sergiusz biorąc ją znowu w swe silne ramiona mówił:
— Czy widzisz, jestem uzdrowiony, to ty dałaś mi całe swoje zdrowie.
Albina odpowiadała, poddając się uściskowi:
— Weź mnie całą, weź moje życie.
Ich usta drgały pełnią życia. Sergiusz w posiadaniu Albiny odnalazł wreszcie męzkość swą, energię muskułów, odwagę uczuć, zdrowie ostateczne, którego mu brakło dotąd w długiej młodzieńczości. Obecnie czuł się zupełnym człowiekiem. Zmysły jego się zaostrzyły, inteligencya rozszerzyła.
Byłe to, jakby się nagle przebudził lwem, z poczuciem królewskiem szerokich równin, z widnokręgiem rozjaśnionym dokoła. Gdy się podniósł, nogi jego stanęły śmiało na ziemi, ciało wyprostowało się dumnie w ruchach swobodne. Wziął ręce Albiny, którą również podniósł. Chwiała się trochę i musiał ją podtrzymać.
— Nie bój się — przemówił. — Jesteś tą, którą ukochałem.
Teraz ona była podwładną. Przytuliła głowę do jego ramienia patrząc nań z niespokojną wdzięcznością. Czy nie będzie miał kiedyś żalu do niej, że go tu zaprowadziła? Czy nie będzie jej miał za złe owego dnia, owe; godziny uwielbienia, w której nazwał siebie jej niewolnikiem?
— Wszak ty się niegniewasz? — zapytała pokornie.
Uśmiechnął się, układając jej włosy, głaszcząc ją ręką jak dziecko. Ona mówiła:
— Zobaczysz jaka będę cicha. Nawet nie spostrzeżesz, że jestem przy tobie. Ale ty będziesz mię trzymał, prawda? w twojem objęciu? bo potrzebuję abyś mnie prowadził... Wydaje mi się, że nie umiem już chodzić teraz.
I mówiła jeszcze z wielką powagą:
— Trzeba kochać się zawsze, a będę posłuszna, będę się starała o twoje szczęście, wyrzeknę się dla ciebie wszystkiego, nawet najtajniejszych poruszeń własnej woli.
Sergiusz, widząc ją tak uległą i słodką, czuł wzmożenie mocy swej. Zapytał:
— Dlaczego drżysz? Cóż ja mogę ci zarzucić?
Nie odpowiedziała. Patrzyła prawie ze smutkiem na drzewo, na zarośla, na trawę przez nich zgniecioną.
— Ach, ty dzieciaku! — odezwał się z uśmiechem. — Czy boisz się, bym nie miał do ciebie żalu za dar twój? Dajże pokój, to niemoże być grzechem. Kochaliśmy się, jak powinniśmy się byli kochać... Chciałbym całować ślady stóp twoich prowadzące mnie tutaj, tak jak całuję twe usta, które mię znęciły, jak całuję twe piersi, które dokonały uzdrowienia, rozpoczętego, pamiętasz? przez twe małe, świeże rączki.
Spuściła głowę. I odwracając oczy od drzewa:
— Zabierz mnie ztąd — rzekła po cichu.
Sergiusz zwolna z nią odszedł. Śmiało spojrzał po raz ostatni na drzewo. Dzięki mu składał. Cień stawał się grubszym na polance, zdawało się, że zarośla przebiega dreszcz kobiety zaskoczonej w spoczynku.
Ody wyszli z gąszczów, widok słońca promieniejącego jeszcze na skraju widnokręgu, ożywił ich, zwłaszcza Sergiusza, dla którego każda istota, każda roślina miała teraz nowe znaczenie. Wszystko dokoła kłaniało mu się, składało hołd jego miłości. Ogród był już tylko uzupełnieniem piękności Albiny i wyglądał jakby się powiększył i stał piękniejszym od pocałunku swoich panów.
Ale Albina była ciągle niespokojna. Z nagłem drgnieniem przerywała swój śmiech i nasłuchiwała.
— Co ci jest? — pytał Sergiusz.
— Nic — odpowiadała, rzucając z pod oka szybkie spojrzenie za siebie.
Nie wiedzieli oboje, w której stronie się znajdują. Zazwyczaj cieszyła ich nieznajomość miejsca, do którego doszli prowadzeni kaprysem chwili. Tym razem czuli pomieszanie jakieś, dziwny niepokój. Stopniowo przyśpieszali kroku, lecz otaczał ich coraz to gęściejszy labirynt krzaków.
— Słyszałeś? — szepnęła Albina trwożnie, zatrzymując się bez tchu.
A gdy on nasłuchiwał, przejmując się tą obawą której ona ukryć już nie mogła:
— W gąszczach pełno jakichś głosów — mówiła. — Jakby ludzie śmiejący się szydersko... Słyszysz? Czyż to nie śmiech tu w tem drzewie? Czyż nie przebiegł szept jakiś po łych trawach, gdy musnęłam je suknią?
— Ależ nie — odrzekł, starając się ją uspokoić — ogród kocha nas. Gdyby przemówił, to nie po to, by cię przestraszyć. Czy nie pamiętasz, jakie dobre słowa słyszeliśmy szeptane wśród liści... Jesteś niespokojna, ulegasz wyobraźni.
Ale ona spuściła głowę, szepcząc:
— Wiem że ogród jest naszym przyjacielem... Zatem to ktoś obcy wszedł. Upewniam cię, że słyszę kogoś. Drżę cała. Ach, proszę cię, wyprowadź mnie ztąd, ukryj mnie.
Szli znowu, uważając pilnie na gąszcze, z obawą zobaczenia twarzy za każdym pniem. Albina przysięgała, że jakieś kroki w oddali szukają ich.
— Schowajmy się, schowajmy — powtarzała głosem błagalnym.
I rumieniła się cała. Były to narodziny wstydliwości i wstyd ów ogarniał ją boleśnie, plamiąc czystość jej ciała, niezakłóconego dotychczas żadnem poruszeniem krwi. Sergiusz przestraszył się, widząc jej rumieńce gorączkowe, zawstydzenie na licach, oczy pełne łez. Chciał ją uścisnąć, uspokoić pieszczotą, lecz ona się odsunęła, dając mu znak rozpaczliwym ruchem, że nie są już sami. Rumieniąc się coraz bardziej, patrzyła na swoją suknię rozwiązaną, odsłaniającą jej nagość, jej ramiona, szyję, łono. Ramiona jej drżały pod dotknięciem niesfornych kosmyków jej włosów. Chciała te włosy sobie poprawić, lecz bała się odsłonić kark. Teraz lada muśnięcie gałęzi, najlżejsze potrącenie przelatującego owadu, najmniejszy powiew wiatru, wstrząsał nią, jakby dotknięcie bezwstydnej, niewidzialnej ręki.
— Uspokój się — prosił Sergiusz. — Niema nikogo... Jesteś czerwona z gorączki. Odpocznijmy chwilę, proszę cię.
Gorączki nie miała, pragnęła tylko wrócić do siebie natychmiast, by widząc ją nikt się z niej nie natrząsał. I przyśpieszając coraz bardziej kroku, zrywała wzdłuż żywopłotów zieloności by niemi okryć swą nagość. Na włosach miała gałązkę morwową, ramiona i ręce aż po kostki owinęła powojami, szyję otoczyła naszyjnikiem z liści hordowiny tak długich, iż okryły jakby welonem jej piersi.
— Idziesz na bal? — zapytał Sergiusz, chcąc ją rozbawić.
Ale ona, rzucając mu rośliny, których zrywać nie przestawała, powiedziała cichym głosem, pełnym niepokoju:
— Czy nie widzisz, żeśmy nadzy?
Wtedy i on się zawstydził i począł okrywać liśćmi ubranie będące w nieładzie.
Z krzaków tymczasem nie mogli się wydostać. Naraz na końcu ścieżki znaleźli się wobec przeszkody, masy szarej, wysokiej, poważnej. Był to mur.
— Chodź, chodź — zawołała Albina.
Chciała go odciągnąć. Ale nie zrobili dwudziestu kroków a mur znów był przed niemi. Zdjęci strachem, zaczęli biedź wzdłuż muru. Był on posępny, bez żadnego na zewnątrz otworu. Wreszcie na skraju łąki, zdawał się nagle znikać. Wyłom otwierał na sąsiednią dolinę okno świetlne. To była zapewne owa szczerba o której mówiła Albina pewnego dnia, szczerba zasłonięta jakoby przez nią cierniami i kamieniami. Ciernie walały się dokoła, niby sznury pocięte, kamienie były odrzucone daleko. Szczerba zdawała się być powiększona przez jakieś wściekłe ręce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.