Błąd Abbé Moureta/Księga druga/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Błąd Abbé Moureta
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Artur Gruszecki
Tytuł orygin. La faute d'Abbé Mouret
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Szli przez park, a uśmiech nie znikał z twarzy Sergiusza. Zielone gąszcze widział tylko odbite w przeczystych oczach Albiny. Ogród, ujrzawszy ich, wydał jakby śmiech przeciągły, szept jakiś radośny, przebiegający z liścia na liść aż do najdalszych alei. Oddawna zapewne czekał na nich, idących tak w uścisku, pogodzonych z drzewami, szukających utraconej miłości, wśród spokoju traw. Jakiś uroczysty nakaz ciszy przebiegł gałęzie. Była druga godzina. Żar usypiający padał z nieba o tej porze. Rośliny wspinały się, by widzieć ich przechodzących.
— Czy słyszysz? — pytała półgłosem Albina. — Rośliny milkną gdy się zbliżamy. Ale w oddali oczekują nas i jedna drugiej oznajmia w sekrecie gdzie nas mają zaprowadzić... Mówiłam ci, że o ścieżki nie będziemy się troszczyli. Drzewa wskazują mi drogę swemi rozłożystemi ramionami.
Istotnie zdawało się, że cały park posuwa ich łagodnie naprzód. Za nimi jeżyły się krzaki wysoką ścianą, jakby nie chciały dopuścić zawrócenia z drogi; a przed niemi roztaczał się kobierzec traw tak dogodny, że już nie uważali na swe kroki, powierzając się łagodnej pochyłości gruntów.
— I ptaki nam towarzyszą — zaczęła znów Albina. — Tym razem są to sikory, Widzisz je?... Lecą wzdłuż szpalerów zatrzymują się, pilnując, byśmy nie zeszli z drogi. Ach, gdybyśmy rozumieli ich śpiew, wiedzielibyśmy, że zachęcają nas do pośpiechu.
I mówiła dalej:
— Wszystkie zwierzęta parku sprzyjają nam. Czy ty to czujesz? Za nami rozlegają się szmery; są to ptaki wśród drzew, owady w trawach, sarny i jelenie w gęstwinach, nawet ryby uderzają płatwami milczącą wodę... Nie odwracaj się, toby je odstraszyło; ale jestem pewna, że mamy piękny orszak.
Szli dalej, nie czując zmęczenia. Jeśli Albina mówiła, to dlatego, aby czarować Sergiusza muzyką swego głosu. Sergiusz był posłuszny najlżejszemu ruchowi jej ręki. Oboje nie wiedzieli, którędy przechodzą, pewni, że idą prosto do swego celu. A w miarę ich posuwania się, ogród stawał się bardziej tajemniczym, wstrzymywał oddech swych cieni, szmer wód, drgające życie swych zwierząt I nastąpiła wielka drżąca cisza, uroczyste oczekiwanie.
Albina i Sergiusz podnieśli mimowolnie głowy. Przed niemi była zieleń jakiegoś olbrzymiego ulisinienia. A gdy się wahali, sarenka, spoglądając na nich swemi pięknemi, słodkiemi oczyma, jednym susem skoczyła w gąszcz.
— To tutaj — rzekła Albina.
Zbliżyła się pierwsza, odwracając znów głowę i pociągając Sergiusza; zniknęli za drżeniem poruszonych liści i wszystko się uciszyło. Weszli w rozkoszny spokój.
W środku stało drzewo pogrążone w takim cieniu, że nie było można rozpoznać gatunku. Obwód miało olbrzymi, pień oddychał niby pierś ludzka, gałęzie wyciągały się daleko jak opiekuńcze ramiona. Wydawało się to drzewo silnem, dobrem, potężnym, urodzajnem; było dziekanem ogrodu, ojcem boru, dumą roślin, przyjacielem słońca, które wstawało i kładło się co dnia na szczycie. Z jego sklepienia zielonego spływały wszystkie radości stworzonego świata: wonie kwiatów, śpiew ptactwa, przebłyski światła, świeżo budzenie się jutrzenki, senne ciepło zmroku. Soki jego krążyły z taką siłą, że rozdarłszy korę spływały i kąpały drzewo w oparach rodzajności, czyniły je męzkością ziemi. To jedno drzewo zaczarowało całą polankę. Inne drzewa dokoła niego tworzyły mur nieprzebity, odosabniając je w głębi tej arki milczenia i półświatła; była tam tylko zieloność bez skrawka nieba, bez śladu widnokręgu, kopuła przybrana w delikatne jedwabie liści, z rozesłanym na ziemi gładkim aksamitem mchów.
Wstępowało się tam, jak w kryształ źródlany, jak w przezroczystość zielonawą, jak w srebrną taflę wody porysowaną cieniami nadbrzeżnych trzcin. Barwy, wonie, dźwięki, drżenia, wszystko było nieokreślone, przejrzyste, nienazwane, szalejące ze szczęścia, aż do zamglenia się wszystkiego. Omdlałość sypialni, błysk nocy letniej zamierający na odsłoniętem ramieniu kochanki, zaledwie dosłyszalny, niezrozumiały szept miłości przechodzący nagle w wielki czar milczenia, wszystko to było tam pośród gałęzi nieruchomych, nieporuszonych żadnym, choćby najlżejszym powiewem. Samotność poślubna, przepełniona uściskami jakichś istot, pokój pusty, w którym się czuje, że gdzieś za spuszczonemi firankami przyroda w objęciach słońca nasyca się w gorącem zjednoczeniu. Od czasu do czasu, krzyże drzewa zajęczały, jego członki wyprężały się, jak u spoczywającej kobiety; zdrój życia spływający po korze skraplał obficiej trawy do koła, woniejąc miękością pożądań, tonąc w poczuciu zupełnego oddania się. Polanka bladła z rozkoszy. Drzewo omdlewało wraz ze swym cieniem, z kobiercem traw, ze swem opasaniem mocnych gąszczów. Stawało się samą rozkoszą.
Albina i Sergiusz byli zachwyceni. Od chwili gdy drzewo wzięło ich w słodką moc pod swe gałęzie, czuli się wyleczonymi z dotkliwej trwogi na którą cierpieli. Nie doznawali już tej obawy, co ich skłaniała do wzajemnego unikania siebie, tych gorących, rozpaczliwych walk, któremi się zamęczali, nie znając wroga tak zaciekle odpieranego przez siebie. Przeciwnie, ogarnęła ich ufność bezwzględna, pogoda niezmącona, powierzali się jedno drugiemu, oddając się zwolna przyjemności pozostawania ze sobą, bardzo daleko, w głębi schronienia tak cudownie ukrytego. Czego wymagał od nich ogród, nie podejrzewali jeszcze, zostawili mu zupełną swobodę rozrządzania ich miłością bez drżenia oczekiwali, by drzewo przemówiło do nich. Ono zaś wprowadziło ich w taki stan zaślepienia miłosnego, że znikała przed niemi cała polanka wspaniała, królewska, będąca już dla nich tylko rozkołysaniem woni. Zatrzymali się z lekkiem westchnieniem, ujęci wonną świeżością.
— Powietrze ma tutaj smak owocu — szepnęła Albina.
Sergiusz odpowiedział bardzo cicho:
— Ta trawa żyje, doznaję takiego wrażenia, jakbym stąpał po skraju twej sukni.
W religijnym nastroju zniżyli swój głos. Nawet nie byli ciekawi spojrzeć w górę na drzewo. Odczuwali aż nadto jego majestat na swych barkach. Albina pytała spojrzeniem, czy zgrzeszyła przesadą, opowiadając czar tej zieleni. Odpowiedzią Sergiusza były dwie jasne łzy, które zbiegły mu po policzkach. Radość ich, że nareszcie tu się znaleźli, była niewymowną.
— Chodź — rzekła mu do ucha, głosem lżejszym od tchnienia.
I pierwsza położyła się u stóp drzewa. Wyciągnęła ku niemu ręce z uśmiechem, gdy on, stojąc, uśmiechał się również, podając swoje. Trzymając je zlekka, ciągnęła go ku sobie. Przy jej boku upadł. I natychmiast przycisnął ją do swej piersi. Ten uścisk uszczęśliwił ich.
— Ach, czy przypominasz sobie — mówił — ów mur, który zdawał się nas dzielić... Obecnie ja czuję ciebie, nic nie ma pomiędzy nami... Czy ci co dolega?
— Nie, nie — odpowiedziała. — Dobrze mi.
Milczeli bez ruchu. Opanowało ich wzruszenie rozkoszne, bez wstrząśnień, łagodne, by powierzchnia szeroko rozlanego mleka. Następnie Sergiusz przesuwał ręce wzdłuż ciała Albiny i powtarzał:
— Do mnie należy twoja twarz, twe oczy, usta, policzki... Moje są ramiona twoje i stopy twe i kolana i ty cała moja jesteś...
I całował jej twarz, oczy, usta, policzki. Okrywał jej ręce drobnemi, szybkiemi pocałunkmi, od palców idąc aż do szyi. Całował jej nogi, jej kolana. Okrywał ją deszczem pocałunków, który padał wielkiemi, ciepłemi kroplami, jak krople ulewy w lecie, a padał wszędzie, na szyję, piersi, biodra, łono. Było to wzięcie w posiadanie bez gwałtu, nieustanne, zdobywające nawet najmniejsze niebieskie żyłki na różowej skórze.
— Biorę cię, bym ci się sam oddał cały, na zawsze; wiem teraz dobrze, żeś ty moją panią, moją królową, że cię wielbić mam na klęczkach. Po to jestem tu, bym słuchał twych rozkazów, bym leżąc u stóp twych, patrzył ci w oczy, czekając skinienia, otaczając cię opieką moich ramion, odmuchując lecące liście, by nie mąciły twego spokoju... O, racz pozwolić, bym znikł, bym utonął w tobie, bym się stał wodą, którą pijesz, chlebem, który spożywasz. W tobie kres mój. Od chwili przebudzenia się mego w tym ogrodzie, szedłem ku tobie, dla ciebie rosłem i ciągle jako cel, jako nagrodę, widziałem przed sobą łaskę twą. Przechodziłaś w słońcu z twojemi złot«mi włosami; byłaś zapowiedzią oznajmiającą mi, że odkryjesz przedemną kiedyś konieczność tego całego stworzenia, całej tej ziemi, tych drzew, tych wód, tego nieba, których ostatnie słowo jeszcze mi się wymyka... Do ciebie należę, jam niewolnikiem, będę ci służył z ustami na stopach twoich.
Mówił te słowa, pochylony ku ziemi, wielbiąc kobietę. Albina, dumna, pozwalała się uwielbiać. Podawała swe ręce, piersi, usta pocałunkom pobożnym Sergiusza. Czuła się królową, patrząc na niego tak silnego a tak wobec niej pokornego. Zwyciężyła go, zależał od jej skinienia, jedno jej słowo mogło nim rozporządzać. Co zaś czyniło ją wszechpotężną, to że słyszała, jak ogród dokoła nich rozkoszował się jej tryumfem, pomagał jej wrzawą zwolna rosnącą.
Sergiusz odzywał się już tylko nieokreślonym szeptem, całując ciągle. Wyszeptał:
— Ach, chciałbym wiedzieć... Pragnąłbym wziąć cię, zatrzymać i umrzeć lub odlecieć razem; nie, nie mogę powiedzieć...
Oboje leżeli niemi, bez tchu, z zawrotem głowy. Albina znalazła dość siły, by podnieść palec, chcąc niejako zachęcić Sergiusza do słuchania.
Ogród to chciał tego grzechu. Przez całe tygodnie przykładał się do powolnego kształcenia ich miłości. Wreszcie ostatniego dnia poprowadził ich do tej bielonej alkowy. Obecnie on był kusicielem, którego każde odezwanie się uczyło miłości. Z kwietników przypływały wonie omdlałych kwiatów, długie szepty, opowiadające o weselach róż, o namiętnej rozkoszy fiołków, a namowy heliotropów nie miały nigdy jeszcze takiego zmysłowego żaru. Wiatr przynosił z sadu powiewy dojrzałych owoców, tęgi zapach rodzajności, wanilię moreli, woń pomarańczy. Łąki podniosły głosy poważniejsze, złożone z westchnień tysiąca roślin całowanych przez słońce, jęk szeroki niezliczonego, rozkochanego tłumu, wzruszonego świeżością rzek, nagością bieżących wód, nad któremi roztęsknione wierzby marzyły głośno. Od lasu szło tchnienie olbrzymiej namiętności dębów, organowa muzyka wysokiego boru, muzyka uroczysta weselnego obchodu jesionów, bzów, grabów, jaworów w głębi cienistych przybytków, a tymczasem krzewy, młodziutkie gąszcze, pełne były zachwycającej swawoli kochanków goniących się, zmykających na brzeg rowu, kradnących rozkosz jedno drugiemu, w pośród wielkiego chrzęstu gałęzi. I w tem miłosnem jednoczeniu się całego parku, uściski gwałtowniejsze słychać było zdaleka, na skałach tam, gdzie gorąco rozsadzało wezbrane namiętnością kamienie, gdzie rośliny kolczaste kochały w sposób tragiczny, nie mogąc doznać ulgi od sąsiednich źródeł, rozpalonych również przez słońce zstępujące do ich łoża.
— Co to jest? — szepnął Sergiusz rozszalały. — Czego oni chcą od nas, o co nas tak błagają?
Albina, nic nie mówiąc, przycisnęła go do siebie.
Glosy stawały się wyraźniejsze. Z kolei zwierzęta ogrodu wołały na nich, aby się kochali. Koniki polne rozśpiewały się aż na śmierć z rozkochania. Motyle, bijąc skrzydełkami, sypały pocałunki. Wróble oddawały się kaprysom chwili, pieszczotom sułtańskim, prowadzonym żwawo pośród seraju. W jasnych wodach omdlewały ryby, składając ikrę swą w słońcu, żaby nawoływały się gorąco a melancholijnie, z jakąś tajemniczą namiętnością, potwornie nasycaną w mdłej zieloności trzcin. W głębi lasów słowiki odzywały się perlistym śmiechem rozkoszy, jelenie beczały pijane taką żądzą, iż konały ze zmęczenia, obok rozkładających się łani. A na płytach skał, pod nędznemi krzakami, padalce powiązane ze sobą parami, gwizdały słodko, zaś duże jaszczurki wysiadywały swe jaja, z grzbietem drgającym od lekkich pomrukiwań zachwytu. Z najbardziej oddalonych zakątków, z przestrzeni słonecznych, z najgłębszych cieniów, wstawała woń zwierzęca, gorąca od powszechnego palenia się.
Całe to mrowiące się życie przechodził dreszcz twórczy. Pod każdym liściem jakiś owad poczynał, w każdej kępce traw wyrastała rodzina, muchy zczepione jedna z drugą, zapładniały się, nie przerywając lotu. Niewidzialne źdźbła życia, zaludniające materyę, atomy samejże materyi kochały się, łączyły się, rozkołysując ziemię rozkosznie, czyniąc z parku jedną wielką chwilę twórczą. Albina i Sergiusz posłyszeli. On nie mówił nic, coraz silniej ściskał ją, otaczając ramionami swemi; konieczność odradzania się otaczała ich. Ulegli wymaganiom parku. Drzewo powierzyło Albinie do ucha to, co matki szepczą oblubienicom w dzień ślubu.
Albina oddała się. Sergiusz posiadł ją.
I cały ogród pogrążył się wraz z tą parą w ostatecznym okrzyku namiętności. Pnie ugięły się, jakby od wielkiego wichru, trawy zaszlochały z upojenia; kwiaty omdlałe, z ustami otwartemi, wyziewały swą duszę, nawet niebo rozżarzone w zachodzącem słońca, miało obłoki nieruchome, obłoki z rozkoszy omdlałe, z których spływały na ziemię nadludzkie zachwyty. Było to zwycięztwo zwierząt, roślin i rzeczy, które pragnęły, by tych dwoje dzieci weszło w nieśmiertelność życia. Park przyklaskiwał potężnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Artur Gruszecki.