Błąd Abbé Moureta/Księga pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błąd Abbé Moureta |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Artur Gruszecki |
Tytuł orygin. | La faute d'Abbé Mouret |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Teuse, wchodząc, postawiła miotłę i miotełkę z piór przy ołtarzu. Spóźniła się przygotowując pranie z półrocza. Przeszła przez kościół, aby zadzwonić na „Anioł Pański“, w pośpiechu swym bardziej kulejąc i potrącając ławki. Sznur obok konfesyonału spadał od sufitu nagi, wytarty, zakończony grubym węzłem, zatłuszczonym od rąk. Pociągnęła go, zawieszając się na nim całym ciężarem, co powtórzyła kilkakrotnie, w końcu puszczając się zupełnie, rozhuśtana, z latającemi spódnicami, z czepkiem na bakier, z twarzą krwią nabiegłą.
Poprawiwszy czepka lekkiem uderzeniem dłoni, zadyszana, Teuse wzięła się do zamiatania przed ołtarzem. Codziennie kurz gromadził się tam uparcie, między źle spojonemi deskami podwyższenia. Miotła wytrząsała kąty z gniewnem szemraniem.
Następnie Teuse zdjęła przykrycie z ołtarza i rozgniewała się, spostrzegłszy, iż na wielkim obrusie wierzchnim, już pocerowanym w dwudziestu miejscach, przetarła się nowa dziura na samym środku; pod nim był drugi obrus, złożony we dwoje, a taki już rzadki, taki przezroczysty, iż przezierał z pod spodu kamień poświęcony, znajdujący się w drewnianym, pomalowanym ołtarzu. Wytrzepała te obrusy, pożółkłe od używania, przeszorowała tęgo miotełką wzdłuż gradusów, o które oparła kartony liturgiczne. Wylazłszy na krzesło, zdjęła z krzyża i z dwóch tylko lichtarzów żółte perkalowe pokrowce. Miedź popstrzona była matowemi plamami.
— Ot co! — szepnęła Teuse półgłosem — trzeba się już do nich wziąć. Wyczyści się tryplą.
I kulejąc na jednej nodze, biegła w tak ciężkich podskokach, iż zdawało się, że porozbija tafle posadzki. Udała się do zakrystyi po mszał, który umieściła na pulpicie, obok epistoły, nie otwierając go, z brzegami obróconemi ku środkowi ołtarza. Zapaliła obie świece. Zabierając miotłę, rozejrzała się dokoła, by się upewnić, że dobrze już porządek zrobiła u Pana Boga. Kościół spal; sznur tylko przy konfesyonaie kołysał się jeszcze od sklepienia aż do posadzki, powolnym i miękim ruchem.
Ksiądz Mouret wszedł do zakrystyi, małego, zimnego pokoju, oddzielonego od jadalni tylko korytarzem.
— Dzień dobry księdzu proboszczowi — rzekła Teuse, odstawiając miotłę. — Polenił się ksiądz dzisiaj, a to już kwadrans na siódmą.
I nie dając czasu na odpowiedź młodemu kapłanowi, który się uśmiechał:
— Mam do księdza pretensyę — mówiła. — Obrus znowu dziurawy. Nie ma w tem sensu! Jest tylko jeden na zmianę i już trzy dni ślepnę nad cerowaniem go... Jeżeli tak dalej pójdzie, biedny Pan Jezus będzie nagi zupełnie.
Ksiądz Mouret ciągle się uśmiechał i rzekł wesoło:
— Pan Jezus niepotrzebuje tyle bielizny, moja poczciwa Teuse. Zawsze mu ciepło, zawsze po królewsku jest przyjęty, jeżeli go się tylko mocno kocha.
A idąc ku miednicy z wodą zapytał:
— Czy siostra moja wstała? Nie widziałem jej.
— Panna Dezyderya zeszła już oddawna — odpowiedziała służąca, klęcząc przed starym, kuchennym kredensem, w którym złożone były szaty kościelne. — Już ona przy kurach i królikach... Oczekiwała wczoraj piskląt, które się nie wykluły. Domyśla się ksiądz proboszcz, co to za oczekiwanie!
Przerwała sobie, mówiąc:
— Ornat złoty, nieprawdaż?
Kapłan, który umył ręce, w skupieniu, mrucząc niewyraźnie modlitwę, skinął twierdząco głową. Parafia ta posiadała tylko trzy ornaty, jeden fioletowy, jeden czarny i jeden ze złotej tkaniny. Ten ostatni służąc we dnie, kiedy biały, czerwony lub zielony były przepisane, nabierał ważności nadzwyczajnej. Teuse zdjęła ten ornat z nabożeństwem, z półki opatrzonej niebieskim papierem, gdzie układała go po każdej ceremonii; położyła go na kredensie, zdejmując ostrożnie cienkie chusty, ochraniające hafty. Baranek złoty spał tam na złotym krzyżu, otoczonym szerokiemi, złotemi promieniami. Z tkaniny, wytartej na zgięciach, wymykały się drobne strzępy; wypukłe ozdoby ścierały się, ginęły. Chodzono tu koło niego z nieustającym niepokojem, z rozczuleniem, przerażonem tem jego unikaniem, blaszka po blaszce. Proboszcz musiał wkładać prawie codziennie złoty ornat. I jak go tu zastąpić, zkąd kupić te trzy ornaty, których miejsce zastępował ten jeden, gdy się już zniszczy do ostatniej złotej nitki?
Teuse rozpostarła na ornacie stułę, manipularz, sznur, albę i humerał. Przytem gadała wciąż, układając na krzyż manipularz na stole i starając się tak ułożyć sznurek, aby formował uwielbiony inicyał Maryi.
— Niewiele wart ten sznur, pomrukiwała. Niech się już ksiądz proboszcz zdecyduje na nowy... Mała rzecz, skręciłabym księdzu sama taki, gdybym miała trochę przędziwa.
Ksiądz Mouret nie odpowiadał. Przygotowywał na małym stoliku kielich duży, stary, srebrny pozłacany, z podstawą bronzową, który wyjął z głębi szafy z białego drzewa, gdzie były zamknięte naczynia i bielizna kościelna, Oleje święte, mszały, lichtarze i krzyże. Położył na poprzek kielicha czysty puryfikator, na tem płótnie zaś patynę ze srebra pozłacanego, zawierającą hostyę i przykrył ją małą lnianą palką. Okrył kielich welonem ze złotej tkaniny, odpowiedniej do ornatu, gdy Teuse zawołała:
— Proszę poczekać, nie ma korporału w palce. Zabrałam wczoraj wieczorem wszystkie brudne puryfikatory, palki i korporały do prania, naturalnie nie do wspólnego, ale osobno... A nie mówiłam jeszcze księdzu proboszczowi: urządzam pranie, a co za ług zrobiłam porządny... lepszy niż tamtą razą.
I podczas kiedy ksiądz wsuwał korporał do palki i kładł na welonie palkę, przyozdobioną złotym krzyżem na złotem tle, ona mówiła żywo:
— Ale, zapomniałam! Ten latawiec, Wincenty, nie przyszedł. Możebym ja służyła do mszy, dobrze, księże proboszczu?
Młody ksiądz popatrzył na nią surowo.
— Ee, to nie grzech — mówiła dalej, uśmiechając się dobrodusznie. — Służyłam już raz do mszy za czasów księdza Caffina. Lepiej ja do mszy służę od tych łobuzów, co to byle im mucha przez kościół przeleciała, śmieją się, jak poganie... Chociaż ja noszę czepek i mam sześdziesiąt lat i gruba jestem, jak jaka wieża, to jednakże lepiej uszanuję Pana Boga od tych plugawych dzieciaków, których onegdaj złapałam, jak za ołtarzem wywracali koziołki.
Ksiądz patrzał na nią, przecząc głową.
— Dziura, nie wieś — narzekała. — Nie ma ich tu stu piędziesięciu. Są dnie, jak dziś, że nie znajdziesz żywej duszy w Artodach. Aż do dzieci w pieluchach, wszystko jest na winnicach! Żebym wie działa, co oni tam robią naprzykład? Takie winnice, co rosną pomiędzy kamykami, suche jak osty! Wilczy kraj! Mila od jakiejkolwiek drogi? Chyba żeby anioł jaki zstąpił księdzu proboszczowi do mszy służyć, a tak, to tylko ja jestem, słowo daję! Albo za przeproszeniem, który królik panny Dezyderyi.
Ale właśnie w tej chwili Wincenty, młodszy syn Bryszetów, pchnął lekko drzwi od zakrystyi. Czerwone, rozczochrane włosy i wązkie, szare, świecące się oczy, zirytowały Teuse.
— A, bisurman! — krzyknęła — założę się, że coś zmalował!... No, chodźże, łobuzie, kiedy ksiądz proboszcz boi się, żebym nie powalała Pana Boga!
Zobaczywszy dziecko, ksiądz Mouret wziął humerał. Pocałował krzyż wyszyty w środku, położył sobie przez chwilę na głowie; poczem wkładając na kołnierz sutanny, skrzyżował i związał sznurki, prawy na wierzch lewego. Włożył następnie albę, symbol czystości, poczynając od prawego rękawa. Wincenty, przykucnąwszy, krążył dokoła niego, obciągając albę uważnie, aby ze wszystkich stron opadała równo, o parę cali od ziemi. Podał sznurek księdzu, który się nim mocno opasał, aby przypomnieć w ten sposób więzy Zbawiciela w czasie jego Męki.
Teuse stała zazdrosna, obrażona, starając się milczeć; ale tak ją świerzbiał język, iż wkrótce znów zaczęła:
— Brat Archangiasz przychodził... Nie będzie dziś miał ani jednego dziecka w szkole. Popędził, jak wiatr do winnic, żeby uszu ponaciągać bachorom. Trzeba, żeby ksiądz się z nim zobaczył. Zdaje się, że ma coś do powiedzenia.
Ksiądz Mouret skinął ręką, aby dała pokój. Ust już nie otworzył. Odmawiał uświęcone modlitwy, biorąc manipularz, który pocałował, zanim go sobie nałożył na lewą rękę, poniżej łokcia, jako znak spełniania dobrych uczynków i stułę, symbol swej godności i potęgi, skrzyżował sobie na piersiach, pocałowawszy ją również. Teuse musiała Winceatemu pomódz do przywiązania ornatu, za pomocą wązkich sznureczków, w ten sposób, aby w tył nie spadał.
— Matko Przenajświętsza, zapomniałam o ampułkach! — jęknęła, rzucając się ku szafie. Dalej, chłopcze, prędko!
Wincenty napełnił ampułki, flaszeczki z prostego szkła, a ona dostała z szafy czysty ręczniczek. Ksiądz Mouret, trzymając kielich u podstawy lewą ręką, z prawą zaś opartą na palce, pokłonił się głęboko nie zdejmując biretu, przed krzyżem z czarnego drzewa, zawieszonym nad kredensem. Dziecko pochyliło się również; poczem idąc naprzód z ampułkami przykrytemi ręcznikiem w ręku, wyszło z zakrystyi, a za niem ksiądz z oczyma spuszczonemi, w głębokiem skupieniu.