Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część pierwsza/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitno-purpurowy Matuzalem |
Podtytuł | Powieść chińska |
Część | pierwsza |
Rozdział | Bieg na wytrzymałość w palankinie |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der blaurote Methusalem |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Po mostku, przerzuconym na bulwar, trzej nasi podróżni i kapitan opuścili okręt.
Turnerstick kroczył powoli, z dostojeństwem mandaryna. Za nim szli pozostali w tym samym porządku, w jakim trzy razy dziennie tam i napowrót przemierzali drogę od Pieprznego Zaułka do „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy“.
A więc naprzedzie puszył się dumnie ogromny newfundlandczyk. Oczywiście, trzymał w pysku wielki kufel swego pana. Nosił na grzbiecie rodzaj tornistra, który zawierał wszelki sprzęt podróżny. Do tornistra zaś był przymocowany futerał od kufla.
Za psem w skupieniu najwyższej powagi maszerował Matuzalem. W zwykłym swym ubiorze, z rękoma w kieszeniach od spodni, puszczając gęste kłęby dymu, pykał z fajki wodnej, której ustnika nie wypuszczał z pomiędzy warg.
W przepisanych trzech krokach za nim szedł Godfryd de Bouillon. Dwie strzelby skrzyżowane wisiały na jego plecach. W lewej ręce trzymał fajkę, a w prawej — któżby uwierzył — obój! Dzielny pucybut był tak zżyty ze swoim instrumentem, że nawet nie przyszło mu na myśl zastanowić się, czy blacha nie będzie zbytecznym balastem w drodze. Zabrał ją ze sobą tak, jakby się to samo przez się rozumiało, zwłaszcza,że patron się nie sprzeciwiał.
Za owym giermkiem i fajkonoszem, że się tak wyrazimy, szedł Ryszard Stein. Głowę okrywał zieloną uczniowską czapką, a resztą stroju przypominał dokładnie Matuzalema. Łatwo się domyślić, kto był inicjatorem tej przemiany.
Kiedy zeszli z mostku, Turnerstick skręcił na prawo, w przypuszczeniu, że tam stoi parowiec, którym zamierzali udać się do Kantonu. Atoli Matuzalem zawołał wślad za nim:
— Stój! Dokąd to, master?
— Oczywiście, do steameru, — odparł kapitan, zatrzymawszy się.
— Jeszcze czas. Przedewszystkiem trzeba zwilżyć gardło. Musimy w jakiś sposób uczcić nasze przybycie do Państwa Niebios. Zobaczymy, jakim tutaj trunkiem zelewa się robaka!
— Ale marnujemy czas!
— Ba! Wszędzie i zawsze marnuje się czas, cokolwiek się robi, — na jedzeniu i siedzeniu, na wypitce i wybitce, na pracy, na śmiechu, na płaczu. Zresztą, muszę bezwarunkowo odwiedzić naszego tutejszego konsula, aby mu się przedstawić osobiście i zasięgnąć różnych wiadomości. Zaprowadzę was zatem do hotelu Hong-kong, gdzie poczekacie do mego powrotu.
— Well! Niech i tak będzie. Ale jak się przedostaniemy przez ten tłum? Czego ta hołota sakramencka chce od nas!
— Czego chce? Odpowiem panu pięknym wierszem studenckim, naginając go nieco do okoliczności:
Naraz się wtacza cudaczna istota,
Turnerstick — tak się zwie owa szkarada.
Stoi ci przed nią niemrawa gromada,
Patrzy, jak wół na malowane wrota.
Wygłosił te słowa w momencie wcale odpowiednim, chociaż nietyle Turnerstick, ile on sam oraz Ryszard ściągali na siebie podziw gawiedzi.
Nigdy bowiem nie widziano tu jeszcze trzech w ten sposób ubranych ludzi. Ledwo zdążyli postawić nogę na bulwarze, gdy zewszechstron zbiegli się mężczyźni i kobiety, i utworzyli dookoła nich półkole widzów. Mężczyźni w przeróżnych strojach przeróżnych kolorów, biedne kobiety i biedniejsze jeszcze dzieci stały i gapiły się na niezwykłe widowisko. Nasi podróżni nie mogli ich pomawiać o brak szacunku; widać było, że uważają cudacznie ubranych przybyszów za znakomitych, dostojnych ludzi, do czego najwięcej się bodaj przyczyniła ich pełna dostojeństwa postawa.
Podczas gdy jednak właściwi sprawcy sensacji udawali, że jej nie spostrzegają, kapitan puszył się, mile połechtany w swej. dumie. Był przeświadczony, że to on jest przedmiotem zaciekawienia, i odpowiednio do tego silił się na tony wielkiego mandaryna. Rzekł do swoich towarzyszów:
— Nie wypada nam chodzić pieszo; tacy, jak my, z osiemnastu setkami li dokoła szyi, powinni jeździć, lub przynajmniej posługiwać się palankinem. Właśnie widzę kulisów — wynajmiemy ich natychmiast!
Istotnie nieopodal stała grupa kulisów z palankinami.
— Nie mam ochoty — odparł Matuzalem. — Cieszę się, że wreszcie mogę swobodnie ruszać kulasami. Wsiadaj pan, jeśli sobie życzysz! My pójdziemy pieszo i spotkamy pana w hotelu.
— Ślicznie! Sam sobie pan przypisze winę, jeśli pana nie będą traktować z należnym szacunkiem.
Matuzalem nie odpowiedział. Zapytał po angielsku jednego z kulisów o drogę do hotelu Hongkong. Otrzymawszy odpowiedź w tym samym języku, udał się ze swoimi towarzyszami do hotelu. Nie mógł się powstrzymać od swoistego uśmiechu. Sądził może, że pieszo dotrze do hotelu wygodniej, niż kapitan w palankinie? Że słusznie przewidywał, przekonał się wkrótce.
Otóż Turnerstick poszedł do kulisów i rzekł do dwóch posiadaczy najładniejszego palankinu:
— Ileng-kosztujeng zaniesieng mnieng dong hotelung Hong-Kong?
— Spojrzeli nań ze zdumieniem, potrząsnęli głowami i jeden odpowiedział:
— Yes, sir. You are in Hong-Kong.
Zrozumiał bowiem z mowy kapitana tylko nazwę miejscowości i sądził, że dziwny przybysz chce wiedzieć, czy się znajduje w Hong-Kongu. Tytuł sir świadczył, że mimo chińskich pozorów nie uważa kapitana za Syna Niebios. Rozdrażniło to kapitana — nasadził na nos binokle, spojrzał na kulisa wilkiem i rzekł:
— Muszeng sobieng wyprósing, abyścieng rozmawialing ze mnąg pong chińskung! Jestemg mandaryng najwyższeng klasyng i nieng mamg ochotyng słuchaniang cudzoziemsking dialektung! A zatemg, ileng płaceng dong hotelung Hong-Kong?
— Hotel? — zapitał kulis, zrozumiawszy wreszcie drugie słowo.
— Takong. Hotelong Hong-Kong.
— Ah, we sbcrll to bear to Hong-Kong-hotel?
— Taking. Tamong mnieng zawieźcieng. Ileng mamong zapłacing?
Ponieważ skinął potakująco głową i rękoma wykonał ruch liczenia pieniędzy, który we wszystkich krajach jest jednakowy, więc został wreszcie zrozumiany.
— Fifteen fen or candarins — brzmiała odpowiedź kulisa.
— Piętnaście fen, sto pięćdziesiąt li, czyli cała marka, — to za wiele! — burknął kapitan półgłosem, poczem głośniej już dodał: — Aning mnieng w głowieng nieng powstałong tyleng zapłacing. Jestemg chińsking mandaryng i nieng pozwolęng sięng oszukang kulisowing. Dostaniecieng stong li i aning złamanegong szelągang więcejng.
Rozsupłał jeden ze sznurów, odliczył sto li wręczył kulisowi. Ten przeliczył, potrząsnął głową i rzekł:
— Hundred fifty li, not hundred!
— Jang dajęng stong; takong mang być! — upierał się Turnerstick.
— Sir, do you are a miser, a niggard, a churl?
— Cong! Jang mamg być liczykrupang? Dusigroszeng? Skrobekang? Achng! Takang obelgang. Zwrócing pieniądzeng! Pójdęg do innyng!
Krzyczał tak głośno i gniewnie, że liczni widzowie skupili się dookoła, wietrząc zapowiedź skandalu. Obaj kulisowie zamienili ze sobą półgłosem jakieś chińskie słowa, zmierzyli Turnersticka od stóp do głów i zamierzali mu odpowiedzieć. Lecz kapitan nie dopuścił ich do słowa. Rozwinąwszy swój olbrzymi Wachlarz, wskazał na napis i huknął:
Jeśling nie poznajecieng pong mnieng, kimg właściwieng jestemng, tong przeczytajcieng mojąg wizytówkęg! Turningsticking, koungan ta-fu-tsiang! Jestem jenerał-majorang! Zrozumianong? Lichong wasong palnieng, jeśling mnieng nieng posłuchacieng! Nosicieng mnieng zang stong li, bong waseng zang uszyng wytargamg!
Otoczenie pomrukiwało z niechęcią. Kulis uspokoił gapiów kilkoma chińskiemi słowami, których Turnerstick jednak nie zrozumiał.
— Well, hundred li: get into, sir.
Mówiąc to, otworzył drzwiczki palankinu i gestem zaprosił kapitana do wsiadania. Turnerstick był niemało uradowany domniemanem zwycięstwem — nie zauważył złośliwych spojrzeń tłumu. Wsiadł.
Ledwo zdążył się wygodnie umieścić, obaj kulisowie ułożyli sobie pręty na ramionach. Natychmiast dwaj inni skoczyli ku lektyce, jeden z prawej strony, drugi z lewej. Dno powozu było ruchome, otwierało się, zapewne dla łatwiejszego czyszczenia, przez wyciągnięcie haków z prawej i z lewei strony. Do haków tych właśnie sięgnęli obaj wspomniani kulisowie, dno palankinu opadło. Turnerstick, oczywyście, ześlizgnął się i stanął na nogach.
— Do lichang! — krzyczał. — Cong tong znaczyng? Paianking mang zamiastyng dnang drzwing! Jang chceng — —
Nie mógł już dokończyć. Obaj tragarz#, nie zważając nań, puścili się biegiem w drogę. Mknęli w najwyższym pędzie. Turnerstick tkwił w palankinie i musiał dotrzymywać im kroku, chcąc nie chcąc. Lecz krzyki jego i poryki rozlegały się daleko. Widzowie niezbyt zaszczytnej dlań sceny śmieli się w kułak, udając, że nie zauważyli nieszczęsnego wypadku jenerał-majora.
Przechodnie, których dziwny ten powóz wymijał, przystawali ze zdumienia. Dwaj kulisowie pędzili, nosząc palankin z dnem zwisającem. Na dole migała para nóg w czerwonych pantoflach, pracujących z całych sił, aby dotrzymać kroku kulisom. Nieszczęsny właściciel tych nóg nie przestawał ryczeć:
— Stacing, stacing! Natychmiastong zatrzymać! Dong kroćsetong piorunów! Nie mogęng jużeng biegać; brakong tchung ming, tchung! Stój, powiadamong, wy szubrawcyng, hultajeng!! Stój, stoping, au, oh, ah...
Widowisko to rozśmieszyłoby najpoważniejszego człowieka. Zgraja uliczników biegła za nim, krzycząc i gwiżdżąc. Najdrastyczniej działały poważne miny obu kulisów, którzy udawali, że w pośpiechu nie spostrzegli wypadku swego pasażera.
Musieli też wyminąć Matuzalema, Godfryda de Bouillon i Ryszarda Steina. Ci usłyszeli za sobą klnący głos przyjaciela. Zatrzymali się i obejrzeli. Zobaczyli opłakaną sytuację swego Turningsticking koungan ta-fu-tsiang. Ale, nim zdążyli pośpieszyć z pomocą, kulisów już nie było.
— Wielki Boże! — zawołał Godfryd. — Co to? Jeśli to nie są kulasy naszego bohatera morskiego, to już własnym oczom dowierzać nie mogę. A głos? Jak się to stać mogło?
— Możesz polegać na swoich oczach — odparł Matuzalem. — To był Turnerstick; niema wątpliwości. Ale jakże się znalazł w takiej sytuacji? Piramidalny blamaż!
— Słusznie. Zapłacić za taki palankin i mknąć co sił wystarczy, jak kot z pęcherzem, to jest równie pozbawione podstaw, jak ten powóz. Widziałem kiedyś słonia, którego transportowano w ten sam sposób; ale co bydlę, to nie człowiek.
— Kto wie, jakie głupstwo popełnił nasz kapitan. Wkrótce usłyszymy. Śpieszmy się, bo gotów poprawić się z pieca na łeb.
Przyśpieszyli kroku, nie zważając na zainteresowanie, jakie budzili. Na szczęście hotel był już wpobliżu.
Hong-Kong, po chińsku Hiang—Kiang, jest skalistą wyspą, leżącą na prawo przed wylotem zatoki Tszu-Kiang. Posiada jeden z najlepszych portów chińskiego państwa. Można wyspę tę nazwać angielskim Gibraltarem Wschodu. Stolica wyspy, Victoria, zabudowana po europejsku, posiada szerokie ulice, wielkie piękne domy, ogromne składy i eleganckie wille. Kto jednak pragnie poznać życie chińskie, ten nie zatrzymuje się tutaj, lecz przy pierwszej okazji przeprawia się do Kantonu, jak to zamierzał właśnie błękitno-purpurowy Matuzalem.
Dotarłszy z towarzyszami do hotelu, student usłyszał już zdaleka wściekły głos Turnersticka. Weszli do sali restauracyjnej i zobaczyli kapitana, otoczonego kelnerami w długich niebieskich ubiorach oraz gromadą policjantów. Ci pochodzą przeważnie z Indyj, noszą ciemnobłękitne uniformy i czerwone turbany i są uzbrojeni w krótkie gumowe pałki.
Przysłuchiwali się opowiadaniu marynarza, nie mogli jednak nic zrozumieć, ponieważ nie chciał mówić po angielsku. Odsunął stojących po drodze, pomknął ku Matuzalemowi i rzekł:
— To niesłychane, istotnie niesłychane! Z początku zmusza się mnie biegać w dobrze opłaconym palankinie, a następnie, skoro się żalę, nikt z tuziemców nie rozumie po chińsku. Kto inny wpadłby W rozpacz!
— Mylisz się, kapitanie, uważając tych ludzi za tuziemców, — pouczał go student. — Przemów pan po angielsku, a wlot cię zrozumieją.
— Po angielsku? Ani mi się śni! Skoro jestem w Chinach, posługuję się językiem Państwa Niebios. Mogę chyba wymagać, aby mnie zrozumiano, mnie, mandaryna z osiemnastu stami sapeków!
— Nie jesteś pan jeszcze w Chinach, lecz w Angiji. Hong-Kong jest posiadłością angielską.
— Wiem o tem; ale żądam, aby także tutaj poznano się na mojej erudycji językowej. Czy wiecie, co mi się przytrafiło?
— Tak. Zachciało się panu urządzić bieg na wytrzymałość w palankinie.
— Zachciało mi się? Chce mnie pan dobić? Zmuszono mnie, zmuszono podstępem!
— I nie przeciwstawił się pan?
— Czyż mogłem?
— Czemu nie?
— Zerwanoby mi głowę z karku, gdybym nie biegł, Ledwo rozsiadłem się w palankinie, dno pode mną opadło i nogi zsunęły się na ziemię. To jeszcze pół biedy — można było wszak podnieść pokrywę, Ale obaj hultaje pomknęli jak opętani, i nie pozostało mi nie innego, jak pędzić z nimi.
— Może nie zauważyli, że pan zjechał na parter?
— Oho! Wiedzieli aż zbyt dobrze. Chciałem się zatrzymać, ale wyrywali z całych sił; dostawało mi się uderzenie za uderzeniem. W głowie mi dotychczas mruczy jak basetla; plecy świecą chyba wszystkiemi kolorami siniaków, a nogi mnie tak bolą, jakbym tańczył na kilometrowych szczudłach. Dziewięćdziesiąt osiem członków ludzkich drży we mnie — omdlewam ze zmęczenia, a pot ścieka mi szerokiemi potokami z ciała. Czy mam to puścić płazem?
— Powiedz-że mi pan przedewszystkiem, gdzie są obaj kulisowie?
— Gdzie są? — Tak, gdzież oni są? Nie wiem.
— Ale wszak pan powinien najlepiej wiedzieć, gdzie się zatrzymali. Przecież oni pana tu przynieśli!
— Przynieśli! Przynieśli! Ile złośliwości w tym człowieku! Powiadam panu, że przybyłem pieszo! Dziękuję za to Państwo Niebios, gdzie się płaci sto li za wyścig z kulisami. Tak byłem zaskoczony, że nie miałem nawet czasu na zajście po rozum do głowy. Wiem tylko tyle, że ryczałem jak tygrys; lecz to nanic się zdało, albowiem łotry nie pojmują ani w ząb chińskiego. A kiedy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami hotelu, przewrócili palankin tak, że usiadłem plackiem na matce-ziemi, i uciekli co tchu. — „Tszing leao!“ — krzyknęli na pożegnanie. Cóżto znaczy?
— Tak się żegnają Chińczycy.
— Dziękuję za takie pożegnanie! Natychmiast więc wleciałem tutaj i zażądałem sprowadzenia policji i władz miejscowych. Zamiast nich przybyły te błękitne uniformy, które potrafią tylko rozdziawiać gęby. Czy to obyczajne, czy to ma jakiś sens?
— Nie, ale wyraża podziw dla pańskiej znajomości języków — —
— Bodajby tak było; nie miałbym urazy.
— Niestety, ci ludzie, zdaje się, za mało zajmowali się chińskim językiem. Tu przeważnie używa się pitche — żargonu angielskiego. Jeśli pan chce się porozumieć, to musisz się posługiwać angielskim.
— Niestety, zdaje się, że pan ma słuszność. Ale czy to nie hańba, tutaj, w Hong-Kongu, nie rozumieć języka miejscowego? Zresztą, podobnie jest w Niemczech, Bawarczyk nie rozumie Saksończyka, a że mówię najlepszą chińszczyzną i posługuję się wytwornemi końcówkami, więc ci hołysze nie mogą się zorjentować w mojej elokwencji. Będę zatem musiał posługiwać się angielskim, aby dochodzić swych praw. Ale wówczas hultaje muszą ponieść karę, wzorową karę. Muszę ich dostać w swoje ręce. Przetransportuję ich na swój okręt i każę z nich trzeć pasy, ażeby na wieki wieków zapamiętali, kogo nieśli w palankinie!
Głos jego dyszał głębokim gniewem. Policjanci i służba hotelowa nie odstępowali go, ciekawi dalszych wypadków. Zachowanie się kapitana było dla zjawiskiem niezwykłem, a cóż dopiero wygląd trzech przybyszów w akademickich strojach. Nie wiedzieli, co o nich sądzić, lecz miny świadczyły bądź co bądź o wysokim respekcie. Nie rozumieli wprawdzie Matuzalema, ale imponował im jego ton i poważna, pewna siebie dostojność. Nasz student uważał za właściwe powstrzymać mściwe zapędy kapitana. Odciągnął go na stronę i rzekł:
— Lepiej zrezygnujemy z chłosty, mój drogi przyjacielu.
— Zrezygnować? Co panu na myśl wpada! Jeśli mnie pan chce pozbawić satysfakcji, to nie nazywaj mnie drogim przyjacielem. Moim przyjacielem jest tylko ten, kto dba o moją korzyść.
— Właśnie przestrzegam pana przed ponowną kompromitacją.
— Kompromitacja? Ponowna? Czyżem się już raz skompromitował?
— Potężnie.
— Oho, panie Degenfeld! Co pan sobie myśli? Czy chce mnie pan obrazić? Zmusi mnie pan do odpowiedzi ostrzem szabli!
— Miałoby to dla pana opłakane następstwa, gdyż, mogę to stwierdzić, w ojczystem mieście uchodzę za najlepszego szermierza. Pańska śmiertelna, chociaż wielce czcigodna, nadbudówka może zawrzeć równie intymną, jak nieprzyjemną znajomość z moją klingą. Ale pocóż krzyżować szable, kiedy czuję dla pana najszczerszą sympatję? Naprawdę, niezbyt budujący był widok pana nóg podczas wyścigu z kulisami. Ja sam ledwo się mogłem powstrzymać od śmiechu.
— Taak? A zatem widział mnie pan?
— Tak.
— I nie pomyślał pan nawet o pomocy, o wyzwoleniu mnie z tej fatalnej opresji!
— Naturalnie, że miałem ten zamiar; ale nie mogłem go wykonać, tak szybko Pan mnie wyminął. Kulisewie wiedzieli, że dno jest otwarte; musiał zatem istnieć jakiś powód ich planowego niedbalstwa.
— Naturalnie! Łotry chciały się zemścić za to, że urwałem pięćdziesiąt li z ich ceny. Żądali bowiem stu pięćdziesięciu.
— Ach! I dał im Pan tylko sto? Zerwał pan z nich marne trzydzieści fenigów? Czy to było godne mandaryna, za którego się pan podaje?
— Nie?
— Jenerał nie skąpi pięćdziesięciu li. Ta źle zastosowana oszczędność zdradziła, żeś nie jest ani Chińczykiem, ani mandarynem. Gdyby pana uważano za takiego dostojnika, to na pewnoby nie ośmielono się w ten sposób z panem obejść. Jeśli zaś pan będzie nalegał na ukaranie tych ludzi, owo fatalne dla Pana zdarzenie zyska rozgłos; urzędowo zażądają od Pana legitymacyj jenerała-majora, a że pan ich nie posiąda, więc znajdziesz się w sytuacji, niezbyt godnej zazdrości.
Turnerstick podrapał się za uchem.
— Saperlot! — mruknął. — Nie pomyślałem o tem. Czyż mam jako oskarżony stanąć wobec tych tszing-tszang-tszongów? Wolę już, aby łajdaki uniknęły kary.
— Właśnie to panu doradzam. Uważał pan, że nie wypada nam iść pieszo do hotelu. I otóż pan sam nietylko szedłeś, ale nawet biegłeś. Zapowiedział pan, że nie potraktują mnie z należnym szacunkiem. Jakich to względów pan dostąpił?
— Teraz może się pan ze mnie natrząsać! Ale nigdy mi się nic podobnego już nie zdarzy!
— Tak samo zaklinał się pan po wypadku z wekslarzem!
— Hm, tak! Państwo Niebios nie przywitało mnie zbyt sympatycznem tszing-tszing, ale ja jeszcze wymogę na Synach Niebios szacunku. Postąpię dyplomatycznie; zrezygnuję z ukarania kulisów. Wszakże biada Chińczykowi, który w przyszłości zechce pozwolić sobie na podobne facecje w stosunku do mnie! Powieszę go na jego własnym warkoczu. A zatem, skończmy z tą sprawą! Co teraz czynimy?
— To, co doradza mój pies: wypijmy po jednym. — — —