Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część pierwsza/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Błękitno-purpurowy Matuzalem
Podtytuł Powieść chińska
Część pierwsza
Rozdział Tszing — tszing — tszing
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der blaurote Methusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Tszing — tszing — tszing

Z moich miłych czytelników, zamieszkujących portowe miasta nad Morzem Północnem lub Wschodniem; niejeden chyba słyszał nazwisko Turnerstick, a może nawet znał z widzenia tego dzielnego starego wygę?
Kapitan Fick Turnerstick, istny fryzyjski wilk morski, od długich lat pracował w new-yorskim Readers i, obcując przeważnie z Jankesami, zmienił swoje dziwaczne niemieckie nazwisko Drechslerstock na równoznaczne angielskie Turnerstick. Przybrał zwyczaje i maniery amerykańskie, lecz w gruncie rzeczy pozostał Niemcem najczystszej próby.
Znany we wszystkich portach jako dzielny śmiały, zręczny i doświadczony marynarz, posiadał nadobitek tę zaletę, że traktował swoich podwładnych po ojcowsku. Dzięki temu skupiał zwykle dokoła siebie pewną i dzielną załogę, która go kochała i szanowała i nawet nie zwracała uwagi na pewne szczegóły, którychby komu innemu nie przepuściła.
Albowiem kapitan Turnerstick posiadał parę właściwości, które mogły nań łatwo ściągnąć szyderstwo podwładnych. Uchronił go jedynie respekt, respekt dzieci przed ojcem, jakim go obdarzano.
Widać było już z pierwszego wejrzenia, że ma słabość do wszelakich ekstrawagancyj. Pomimo znacznej wiedzy marynarza, nie miał zbyt dowcipnego wyrazu twarzy. Pośrodku tej szlachetnej części ciała siedziało coś, co miało uchodzić za nos. Naskutek ciosu, doznanego za czasów młodości, cenny ten organ, już z przyrodzenia zadarty ku górze, skręcił się pod dosyć mocnym kątem na lewo, co nadawało twarzy kapitana wysoce niespokojny wyraz. Potężna broda podkreślała śmieszność i, rzec można, młodzieńczą naiwność tego płaskiego noska; napróżno starał się ten kontrast zatuszować ogromny indyjski hełm, zazwyczaj pokrywający głowę kapitana.
W srogiej rozprawie z malajskimi piratami stracił był kapitan Turnerstick prawe oko. Zastąpił je sztucznem, doskonale imitującym prawdziwe.
Nikt go chyba nie widział w innym stroju, niż w wysokich, dziegciem posmarowanych chodakach, sięgających do samych bioder. Równie stałą częścią garderoby, bez której nie mógłby chyba żyć, był frak sudcaroliński, ozdobiony wielkiemi pozłacanemi guzikami z kotwicą. Dopełniał stroju wysoki kołnierzyk, t. zw. ojcobójca, przepasany purpurową chustą, związaną na przodzie w olbrzymiego motyla. Dodajmy jeszcze binokle w złotej oprawie, zawieszone na szerokiej czarnej wstążce jedwabnej, zawieszone bynajmniej nie od parady, — szkła bowiem nie mogły się utrzymać na wskazanem i właściwem miejscu dłużej, niż przez chwilę. Spadały natychmiast. To też jedna ręka kapitana była stale zajęta nasadzaniem krnąbrnych binokli na zbyt skromny nos.
Szczerość każe wyznać, że charakter poczciwego Fricka Turnersticka nie był pozbawiony pewnej dozy próżności, zwłaszcza w stosunku do swego okrętu. Słusznie zresztą! Okręt kapitana Turnersticka był zawsze wzorem czystości i porządku.
Wiedza filologiczna, którą posiadał, starczała na jego potrzeby. Czegóż więcej można od niego żądać? A jednak istniał ktoś, kto uważał go za genjalnego poliglotę. Tym kimś był on sam.
Lądował był na wszystkich wybrzeżach i wszędzie przyswajał sobie po kilka wyrażeń. Chociaż różnorodne słowa tak się pomieszały w jego głowie jak naprzykład szczątki rozbitych pociągów po katastrofie, był niezłomnie przeświadczony, że włada doskonale dziesiątkiem tuzinów rozmaitych języków i dialektów.
Nie skąpił dowodów, wyciągając z zanadrza pamięci te nieszczęsne filologiczne szczątki w chwilach stosownych i niestosownych. Czasami wszelako mogło się wydawać, że popisuje się samoironją, że szydzi sam z siebie. Wszak kapitan Turnerstick lubił widzieć dokoła siebie oblicza roześmiane.
Tego dnia Frick Turnerstick był w różowym humorze. Nie bez powodu. Pod jego stopami leżały dyle najszybszego okrętu, jakim kiedykolwiek kierował. Wspaniały wiatr wydął żagle. Horyzont wyraźną krechą obrębiał morze, a niebo niezachmurzone uśmiechało się do wesołych twarzy załogi.
Nadto port był wpobliżu, nadto okręt wiózł pasażerów, którzy potrafili sobie zdobyć przychylność kapitana. Wsiedli w Singapore i zamierzali wysiąść w Kantonie. O, to były cudowne dni kapitana Fricka Turnersticka! Od lat nie toczył na pokładzie takich rozmów i dyskusyj. I cel podróży wspomnianych trzech pasażerów tak mu przypadł do gustu, że postanowił nierychło rozstać się z nimi; mógł im przez dłuższy czas dotrzymywać towarzystwa, zdawszy obowiązki patrona na doświadczonego sternika.
Owymi pasażerami byli: student Fryc Degenfeld, zwany błękitno-purpurowym Matuzalemem, jego pucybut Godfryd Ziegenkopf, zwany Godfrydem de Bouillon, i wreszcie Ryszard Stein, który jechał w roli spadkobiercy chińskiego magnata.
Siedzieli oto na pokładzie i spoglądali przed siebie na morze, gdzie widać było zdala kilka żagli. Krzesła polowe nie stały przy sobie rzędem. Nie godziłoby się to z pojęciem subordynacji, jakie wyrobił sobie w ciągu długich lat służby Godfryd de Bouillon. Zawsze biegał ztyłu za swoim panem Matuzalemem, jakże mógł więc teraz zmieniać naturalny porządek? Siedział przeto w zwykłem trzykrokowem oddaleniu za studentem i trzymał bańkę fajki wodnej, której ustnik tkwił w ustach Matuzalema. A jakże, przed wyjazdem nie zapomniano zaopatrzyć się w nową fajkę.
Zarówno pan jak i sługa byli ubrani tak samo, jak w domu przy ulicy Humboldta. Ryszard siedział przy Matuzalemie, a o kilka stóp przed nimi spoczywał znany nam newfundlandczyk, który, podobnie jak Godfryd, nie sprzeniewierzył się długoletniemu przyzwyczajeniu.
Matuzalem, jak zawsze, puszczał pokaźne kłęby dymu. Przyjaźnie skinął w stronę kapitana gdy ten, ukazawszy się na schodach, skierował ku niemu kroki.
— No, komandorze, jakże tam? — zapytał Degenfeld — Czy wkrótce ujrzymy wybrzeże Państwa Niebios?
— Myślę — odparł zagadnięty. — Po południu przybijemy do Hongkongu. Niebawem zwiększy się ilość żaglowców, dążących w tym samym kierunku.
— Odbyliśmy pyszną podróż!
— Niezrównaną! Robimy siedemnaście węzłów. To coś znaczy. W niecałe cztery dni z Singapore do Hong-kongu — niech-no kto inny spróbuje naśladować Fricka Turnersticka!
— Tak, pan i pana okręt... z tem można wiele dokazać. Nie sądziłem, że aż tak rychło powitam Chiny.
— A czy wie pan, jak należy przywitać ten kraj warkoczy?
— No, jak?
Tszing, tszing! — trzeba zawołać. To prawdziwe chińskie przywitanie.
— Ach, rozmawia pan nieco po chińsku?
Turnerstick nasadził binokle na nos, przytrzymał je z całej siły, aby ponownie nie opadły, z jawną niechęcią spojrzał na Degenfelda i wreszcie odezwał się:
— Taka omszała głowa, jak pan, chyba się tyle nauczyła na uniwersytecie, żeby do kapitana Turnersticka inaczej się zwracać! Nieco po chińsku? To mi dopiero pytanie, co się zowie! Skoro biorę linę do ręki, biorę ją całą.
— A więc rozmawia pan doskonale po chińsku?
— Naturalnie! Jakżeto inaczej?
Mówił takim tonem, jakgdyby odpowiadał na pytanie, czy pija czystą wodę.
— O tem nie wiedziałem! — wyznał Degenfeld. — Nie wspominał pan o tem!
— Pocóż wspominać? Nie robi się wiele hałasu o rzecz samą przez się zrozumiałą.
— No, tem bardziej się cieszę z tego odkrycia. Przyrzekł pan, że przyłączysz się do nas na kilka dni. Jest to dla nas nader cenna okoliczność, że biegle władasz chińskim.
— Ba! Nie warto o tem wspominać! Prawdziwa drobnostka! Wszak i pan uczył się chińskiego, Jak mi powiedziałeś?
— Tylko przez dwa lata.
Dłużej, niż trzeba. Chińszczyzna jest najłatwiejszym językiem ze wszystkich, jakie znam.
— A ja uważałem ją za nader trudny język.
— W takim razie rozwinął pan niewłaściwy żagiel. Człowiek pana zawodu musi stracić właściwy kurs na obowiązkowej łacinie i greckim. Kto ma głowę nabitą klasyczną starzyzną, temu, oczywiście, nie starczy już miejsca nawet na najłatwiejsze rzeczy. Wówczas tacy przeuczeni ludzie wiosłują po świecie i nie potrafią odróżnić pancernika od kadzi śledziowej. Powiadam panu, że chińszczyznę, rzec mogę, wyssałem z mlekiem matki. Zacząłem nią władać bez nauki, zupełnie samorzutnie.
Matuzalem znał piętę achillesową kapitana. Tonem jak najpoważniejszym rzekł:
— Coś podobnego może się zdarzyć wyłącznie panu. Jesteś istnym wielorybem w morzu dialektów. Igrający, radzi pan sobie łatwo z bałwanami i wypluwasz najtrudniejsze wyrażenia, ot tak sobie, przez nos.
Turnerstick poprawił binokle, obrzucił studenta badawczem spojrzeniem i zapytał:
— Przez nos? Czy to ma być przytyk do mojej twarzy?
— Co też panu na myśl wpada! Mówię o wielorybie, a że wieloryb puszcza wodę przez nos, o tem chyba wie pan!
Tak, to prawda. Ma pan słuszność. Podobnie jak wieloryb toczy się po falach, tak ja toczę się po językach. A właśnie chiński jest dla mnie igraszką.
— Dla mnie, przeciwnie, był to twardy orzech do zgryzienia. Niejeden ząb na nim zjadłem. Pomyśl pan tylko o dialektach! Jest ich aż dziewięć!
— Wcale mało! Wyjawię panu, że dialekty to szopka. Rzecz najważniejsza, stale pamiętać o rzeczy najważniejszej; więc w danym wypadku, jeśli chodzi o język chiński, — o końcówkach.
— Taaak?, A ja myślałem, że chiński język nie zna wcale końcówek.
— Co? Nie zna końcówek! No, teraz rozumem, że, mimo dwuletniej pracy, nie nauczył się pan chińskiego ani w ząb! Raczej potrafisz pływać na piasku, latać bez skrzydeł, niż mówić po chińsku ignorując końcówki. Powiadam panu, że potrafię wyłożyć całą chińszczyznę wraz z dziewięciu dialektami w ciągu pięciu minut!
— Niewiarygodne!
—Wkrótce pan uwierzy. Wymień mi pan nazwy kilku miast chińskich, albo rzek!
— Z łatwością. Mamy, naprzykład, Jang-Tse-Kiang, Ma-seng, Pe-king, Hong-kong, Wu-sung — —
— Stój! — przerwał kapitan. — Wystarczy. Ma pan Już pięć końcówek.
— Końcówek? Skądże znowu!
— A co? Wszak sam pan wymienił: ang, enq, ing, ong, ung! Jeśli to nie były końcówki, to ja pewnie nie jestem Frick Turnerstick! Te końcówki są jądrem mowy chińskiej! Z tym zasobem można sypać chińszczyzną, jak z rękawa. Końcówki, końcówki, — oto przyprawa do najtwardszego kęska. Pan ze swoją łaciną, i greczyzną nie masz najmniejszego wyobrażenia o prawdziwej użytecznej i wygodnej końcówce! Sądzę nawet, że we wszystkich waszych uniwersytetach nie znajdzie się tak dźwięczna i łatwa końcówka, jak chińskie ing, ang, eng. ong, ung! Z takiemi pięcioma końcówkami mam całe Chiny w worku. Patrz, pan, zbliża się do nas kuter. To rotman. Dam mu sygnał, aby wszedł na pokład. Zobaczy pan, pomówię z nim po chińsku. Będziesz się pan dziwił, że sam nie wpadłeś na tak łatwy domysł.
Wydał odpowiedni rozkaz, i wkrótce ukazał się na maszcie znak PT, zgodnie z systemem międzynarodowej sygnalizacji.
Rotman zobaczył znak i wszedł na pokład. Jego łódź nie była chińskiej konstrukcji. Przyjemnie było śledzić, jak zwinnie i szybko podążała ku okrętowi. Rotman wszedł na pokład — był ubrany po chińsku. Na głowie nosił niesłychanie szeroki kapelusz słomiany, który zasłaniał całkowicie jego twarz.
— Uważaj pani — rzekł kapitan Frick. — Teraz dam próbkę chińszczyzny.
Zbliżył się do rotmana i rzekł:
Tszing, tszing, tszing...
Insaveness! — przerwał brutalnie witany. — Powiedz pan poprostu welcome, sir! Amerykanin nie ma potrzeby machać chińskim warkoczem!
— Nie jest pan Chińczykiem, loadsman?
— Nie. Jestem rodowitym Szkotem z Greenoch nad Clyde, gdzie, jak panu chyba wiadomo, buduje się najsławniejsze okręty żelazne. Możemy się zatem porozumiewać w naszej mowie ojczystej.
— Chciałem z panem pomówić po chińsku — odparł rozczarowany Turnerstick.
— Ach, co tam, po chińsku! Skośnookie drapichrósty nie są wcale warte, aby się zajmować ich szwargotem. Postaraj się pan raczej, abym dostał na poczęstunek dobrego rumu, inaczej pójdę sobie precz z pokładu i nie kiwnę palcem, jeśli nawet pana okręt wzbije się o wyspy Lamma.
Skierował się ku kajucie kapitana; Turnerstick musiał, chcąc nie chcąc, iść za nim.
— O biada! — rzekł Ryszard Stein. — Nie mógł nieborak zastosować swej chińszczyzny. Czegóż on chce od tych końcówek!
— Świta mi w głowie lekkie wyobrażenie; ale chyba nie chodzi mu o zaopatrzenie angielskich, czy niemieckich słów w te komiczne końcówki! To dopiero byłoby dzikie. Po nim i tego można się spodziewać. Węszę niejedną wesołą scenę. — Godfrydzie — ho-su!
Ostatnie słowa, chińskie, oznaczały: daj ognia! Odkąd wyjechali z rodzinnego miasta. Matuzalem zaczął uczyć swoich towarzyszów po chińsku. Zwłaszcza czyścibut otrzymywał rozkazy i polecenia w obcym języku, co też pociągnęło za sobą niejedno zabawne nieporozumienie.
Ki eulh! — Słucham! — odpowiedział Godfryd z całą powagą, wyciągając z kieszeni zapalniczkę i pomagając swemu panu rozpalić wygasłą fajkę.
Wkrótce potem wrócił pilot z kapitanem. Objął komendę nad okrętem, wobec czego Turnerstick miał wiele czasu i mógł go poświęcić pasażerom.
Coraz więcej dookoła ukazywało się żagli. Biało-niebieskie kłęby dymu otaczały parowce, dążące do Kantonu, lub przybywające stamtąd. Morze coraz bardziej się zapełniało statkami; wreszcie wyłoniły się na widnokręgu skaliste wybrzeża Hong-Kongu i innych wysp nad Zatoką Perłową.
— Bardzo przykre, że rotman nie jest Chińczykiem — rzekł kapitan. — Ale poczekajmy trochę, a formalnie okrążą nas łodzie. Pokażę panu wówczas, jak władam językiem Synów Niebios. Swoją drogą czas już, aby pan otworzył kufry.
— A to w jakim celu? — zapytał Degenfeld.
— Aby włożyć chińskie ubiory.
— Nie mamy takich.
— Co? Chce pan udać się na ląd i zapędzić w środek chińskiego miasta ubrany nie według tutejszych zwyczajów? Chce pan tam iść w swej jaskrawej czapeczce studenckiej?
— Czemu nie?
— Ponieważ jest to fałszywe z gruntu: Będą za panem biegli, jak za rarogiem. Będą pana wyzywać od cudzoziemskiego barbarzyńcy. Dozna pan wszelkich przykrości i możesz nawet wpaść w prawdziwe niebezpieczeństwo.
— Ba! Kto mi zabroni ubierać się według własnego gustu?
— Zdrowy rozsądek. Jeśli pan chce naprawdę poznać Chiny i Chińczyków, to nie powinieneś się zdradzać, że nie jesteś tubylcem. Nie zna pan jeszcze tego narodu. Zmuszono ich, aby otworzyli nam swoje porty, i odtąd tem bardziej nienawidzą nas, obcych napastników. Jako cudzoziemiec, nie będzie pan bezpieczny nawet na terenie władzy konsularnej. Skoro zaś wyjdziesz poza jego obręb, w każdym spotkanym ujrzysz wroga.
— Nie będę ze strachu wypierać się swego pochodzenia.
— Doceniam Pana godność i dumę narodową, ale — — hm, biorąc właściwie, kto wie, czy pan nie ma racji. Nawet jeśli wdziejesz na siebie najlepsze stroje chińskie, zdradzi się pan nieznajomością języka. Mnie natomiast nic podobnego nie grozi. A jednak lepiej byłoby, gdyby pan się stosował do tutejszych zwyczajów.
— No, być może, później ubierzemy się po chińsku. Ale tymczasem będzie po dawnemu. Jak długo zatrzymają pana obowiązki służbowe w Hong-Kongu?
— Dam pełnomocnictwa sternikowi. Pozostają tylko drobne formalności, które potrwają najwyżej godzinę. Amerykańskiego konsula, którego muszę odwiedzić, znajdę w Kantonie.
— Bardzo mi to na rękę, że nie będziemy zmuszeni się rozstać. Ja bowiem nie zamierzam bawić w Hong-Kongu, gdzie nic niema dla nas ciekawego. Jest to miasto europejskie, przeniesione na grunt chiński. Szkoda mi poprostu czasu.
— Mnie również. Możemy skorzystać z parowca towarzystwa China-Navigation-Compagnie, lub też, aby już całkiem pogrążyć się w tutejsze środowisko, pojechać do Kantonu chińską dżonką.
— Wolę tamto. Prędzej dojedziemy. Jeszcze zdążymy nawiązać bliższe stosunki ze smokiem chińskim. Kufry nasze zostawimy na pokładzie — przecież niedługo zabawimy w Kantonie.
Tymczasem zbliżyli się do ujścia Tszu-Kiang — Rzeki Perłowej. Załoga stała na posterunkach, gotowa do natychmiastowego wykonania rozkazów rotmana. Okręt skręcił w zachodnią zatokę Lamma, minął zieloną wyspę i pożeglował ku Honk-Kong-Kai, ku ciżbie parowców, żaglówek, dżonek i wszelkiego innego rodzaju łodzi. Zwinięto żagle i zarzucono kotwicę.
Tszing, tszing! — zawołał Turnerstick, wyciągając w natchnieniu ramiona, jakgdyby pragnął objąć serdecznie cały Hong-Kong. — Dobiliśmy i teraz pokażemy, kim jesteśmy!
Mimo europejskiego wyglądu samego miasta, port przedstawiał widok prawdziwie wschodnio-azjatycki. Ze wzgórza Victoria, wysokiego na tysiąc dwieście stóp, spoglądała strażnica i maszt od chorągwi. Na stoku ciągnęła się promenada Kennedyroad. Niżej — ożywione miasto i Bai, pokryty, okrętami. Z drugiej strony chińskie płaskowzgórze gęsto zabudowane, a na lewo mnóstwo ciągnących się aż do Macao nagich skalistych wysp.
Na lądzie roiło się od Europejczyków wszelkich narodowości. Chińczyków. Japończyków, Malajów, Hindusów, Persów, Singalesów, portugalskich meteków i ciemno zabarwionych Afrykańczyków.
Przy samym okręcie już po chwili roiło się od łódek i tratw, naładowanych wszelkiego rodzaju produktami miejscowemi. Każda z tych łódek ubiegała się o pierwszeństwo w stosunkach handlowych z przybyszami, aby uzyskać od nich poczwórne ceny. W następstwie — harmider, nawoływania, kłótnie, przekleństwa, ryki, wrzask reklamy, że aż uszy puchły.
— Nic nie kupować! — ostrzegał kapitan. — Tu zdziera się z cudzoziemców skórę. Najlepiej wcale nie dopuścić kramarzy, bo później nie można będzie opędzić się tej zgrai. O, potrafię rozmówić się z tą hołotką! Zaraz zobaczycie.
Kazał natychmiast napełnić kilka kubłów wodą i ustawić je na brzegu pokładu. Poczem wychylił się i ryknął na całe gardło w rojną ciżbę łodzi:
— Forang tam! My nicong nie kupimeng! Idźcieng preczyng, wy szubrawcyng! Natychmiastong preczyng, preczang, preczong, preczung. Travaillez, travaillong, travailleng!
Bynajmniej nie owe słowa podziałały na tłum. Podziałał głos okrutny i srogi, dzikie, groźne gesty kapitana. Na dole uciszyło się, jakby makiem posiał. Spojrzenia kramarzy z nietajonem zdziwieniem wpiły się w kapitana, który ciągnął dalej:
— Nie potrzebujemyng niczegong! Nie mamyng pieniędzyng. Wynieścing się stądzing!
Zdumieni kulisowie wciąż trwali w milczeniu; nie wiedzieli, co o tem myśleć. Godfryd de Bouillon zobaczył tymczasem wpobliżu siebie ogromny głośnik. Uchwycił go, skierował ku kapitanowi i rzekł tonem najpoważniejszym:
— Do tysiącong djabłong, kapitanieng! Morowong znasz paręng rodzajong dialektong, jak mi patrzyng! Proszeng, bierzong pang tubeng, to dopierong wywrzeng wrażenieng!
— Co ja słyszę! — odpowiedział Turnerstick. — Mówi pan doskonałą chińszczyzną. Widzicie, jak prędko działa moja nauka końcówek! Serdecznie gratuluję! Co się tyczy głośnika, to ma pan słuszność. Dawaj pan!
Tymczasem wioślarze na nowo zaczęli się zbliżać. Turnerstick skierował ku nim tubę i krzyknął:
— Natychmiasteng forang, wy łotryng, arcyłajdacyng, hołotang! Czy posłuchacieng zmiejscang! Forang na zadeng, preczyng z waming. Szybkong, szybkong, szybkong, szybkong, szybkong!
Tuba rozniosła rozkaz kapitana po całej zatoce. Powszechna uwaga skoncentrowała się na okręcie i otaczających go łodziach. Turnerstick sięgnął po kubeł wody, następnie po drugi, trzeci, i wylewał zawartość na głowy natrętnych Mongołów.
W ten sposób napędził im rozumu do głowy. Czując, że nie dadzą rady, wycofali się z gniewnemi okrzykami. Woda wprawdzie niebardzo uszkodziła ich ubrania; wielu nie nosiło nic poza spodenkami z płótna; wprost przeciwnie, ta przymusowa kąpiel dobroczynnie podziałała na ich ciała, odznaczające się niewiarygodnem niechlujstwem.
Zadowolony kapitan zwrócił się teraz do Degenfelda i zapytał:
— No, przyjacielu, co pan o tem powie? Czy nie zrozumiano mnie?
— Stanowozo — odparł serjo zapytany. — Stwierdziłem to ku najwyższemu zdziwieniu.
— O, niema się czemu dziwić. To rzecz nader prosta. Końcówkom, jedynie i tylko końcówkom zawdzięczam swoją umiejętność. Oczywiście, nie przeczę, trzeba mieć trochę zdolności przyrodzonych. Język chiński jest dziecinną igraszką, niegodną trudu.
W tej chwili rotman, który był świadkiem tej zabawnej sceny, położył mu rękę na ramieniu i rzekł ze śmiechem:
— Sir, to ma niby znaczyć, że pan znasz chiński?
— Czego pan sobie życzy? — zapytał Turnerstick, wsadzając na nos binokle i mierząc śmiałka lekceważącem spojrzeniem.
— Pytam, czy pan uważa, żeś rozmawiał po chińsku?
— Naturalnie. A po jakiemu?
All devils! Rozkoszna komedja! Gada pan tak, że człowiekowi ciarki latają po grzbiecie, i uważasz to za chińszczyznę! Mój drogi sir, mogę tylko Panu powiedzieć, że władam znośnie tutejszemi diaektami, mianowicie punti, hakka, hah-kian, fuh-kian, fu-tszeu, nan-tszang i occi-tszeu, ale tego, co pan przed chwilą mówił, póki żyję, nie słyszałem!
Turnerstickowi binokle spadły ze wzruszenia. Rozstawiwszy szeroko, po marynarsku, nogi, rozwalił usta, aby zmiażdżyć pilota, atoli tan nie dopuścił go nawet do słowa.
— Proszę, — rzucił — tylko bez replik! Nie mam czasu słuchać. Zapłać mi pan za moją pracę, ja wręczę panu kwitek, poczem rozstaniemy się w pokoju.
— Tak, — odparł kapitan — lepiej rozstańmy się natychmiast, może się bowiem stać, że nie zdołasz odejść o własnych siłach. Dlaczego nie chciał pan ze mną rozmawiać po chińsku? Dlatego że nie umiesz! Tak jest, a nieinaczej!
Rzekłszy to, odszedł do kajuty, niczem obrażony, ale świadomy swej wyższości bohater. Rotman podążył za nim, aby po paru chwilach wrócić i opuścić okręt.
Ale Turnerstick nie pokazywał się wcale. Wreszcie, po godzinie, kiedy sternik zarządził ściągnięcie żagli, Fritz Degenfeld postanowił zajrzeć do obrażonego w swej godności poligloty.
W chwili, gdy zamierzał zamknąć drzwi, te otworzyły się naoścież i na progu stanął — — ktoś, kogoby nasz student uznał za stuprocentowego Chińczyka, gdyby nie złote binokle, które właśnie zsunęły się z niesfornego nosa.
— Kapitanie, — zawołał Degenfeld — ledwo pana poznaję!
— Istotnie? — podchwycił Turnerstick z prawdziwą radością. — Co, istny Chińczyk?!
— A jakże! Jakby urodzony i wychowany na cesarskim zamku w Iuan-Ning-Yuen! Pozwól pan wreszcie się obejrzeć!
Ujął go za plecy i obracał na wszystkie strony, aby dokładnie przyjrzeć się metamorfozie sympatycznego kapitana.
— Świetne, doskonałe! Wszystko z czystego jedwabiu! — wyjaśniał kapitan, rozpinając guziki wierzchniego okrycia, aby Degenfeld mógł ocenić przedniość drugiej warstwy ubioru.
Nosił więc niezmiernie szerokie spodnie z czerwonego w białe kwiaty jedwabiu, nad kostką przewiązane szerokiemi wstążkami. Nad tem — kamizelkę z tego samego materjału, która spadała do połowy lędźwi. Ponadto nosił białą jedwabną koszulę bez rękawów. Dosyć wąska, przypominająca szlafrok, niebieska szata sięgała prawie do ziemi. Rękawy ku dołowi rozszerzały się niewiarygodnie i mogły służyć za kieszenie. Długi, nizany złotem pas wił się na biodrach i przytrzymywał, prócz zegarka, najrozmaitszego rodzaju futerały z najrozmaitszemi przedmiotami, które w Chinach trzeba mieć zawsze pod ręką. A na tem wszystkiem miał szeroki w rodzaju burnusa ubiór, nieco krótszy od poprzednio opisanego, wzorzysty — na zielonem tle czerwone gąsienice i żółte motyle. Półrękawki sięgały niemal do łokcia.
Obuty był w pantofle z czerwonego jedwabiu, bez obcasów, ze szpicami, zagiętemi wysoko pod górę. Podeszwy były grube na trzy palce.
Głowę osłaniał kapelusz, pleciony z sitowia, pokryty miękkim materjałem, przypominający ogromną, przewróconą miskę, i ozdobiony wysmukłą kitą falowanego końskiego włosia oraz smokiem z cienkiej, złociście połyskującej blachy.
Stroju dopełniały dwie szable, jedna z brzękiem ocierająca się o ziemię, druga — nieco krótsza.
Aby nie zapomnieć o najważniejszem, trzeba powiedzieć coś o wachlarzu, którym obracał w ręku, a który, rozwinięty całkowicie, mógł zasłonić nie jeden, lecz dwa takie tułowia. Ten przedmiot niezbędny wymalowany był w krwawą scenę bojową, nad którą, złotemi zgłoskami wypisany, świecił się chiński napis.
— No, jakże się panu podobam? — zapytał dumny kapitan.
— Niezmiernie! — odpowiedział Degenfeld. — Lecz skąd pan to wziął?
Rzeczywiście, wygląd Turnersticka musiał być, według pojęć chińskich, nader imponujący.
— Kupiłem w Singapore. Tam też kazałem to sobie napisać na wachlarzu. Było jeszcze dosyć czasu.
— Czy potrafi pan napis przeczytać?
— Nie. Z chińskiem pismem nie zdążyłem się jeszcze obeznać. Niech pan przeczyta, proszę.
Degenfeld obejrzał znaki i objaśnił:
— Chińczycy nie mają litery r. Wymawiają ten dźwięk jak l. Dlatego trudno dosyć rozwikłać pierwszą zgłoskę. Zapewne zamiast napisanego Tul należy przeczytać Tur.
Naturalnie! To moje nazwisko po chińsku napisane.
— Aha, więc jesteśmy na tropie. Napis brzmi? Tul-ning-sti-king — kou-ngan — ta-fu-tsiang. Czy tak?
— Sądzę. Czy może pan to przetłumaczyć?
— Tak. „Turnerstick, wielki jenerał-major, ekscelencja“. Czy jest pan tem wszystkiem w istocie? Do licha, kapitanie, chce pan uchodzić za jenerał-majora, i nadto wielkiego, to znaczy bardzo znakomitego?
— Czemuż nie? — roześmiał się zapytany. — Bogu dzięki, na pewno jestem jeszcze tak rozumny jak chiński jenerał-major!
— Ale jeśli trzeba będzie dowieść, że jesteś nim w rzeczywistości?
— Każdemu, kto zażąda świadectwa, dowiodę zmiejsca zapomocą obu moich pięści. Oto legitymacja, której żaden Chińczyk nie zdoła się przeciwstawić.
— A co pan o tem myśli?
Z temi słowy uniósł skraj kapelusza, i natychmiast wydobył się prawdziwy warkocz, dotychczas ukryty.
Pen-tse! — roześmiał się student. — Naprawdę, prawdziwy pen-tse — warkocz, jak w książce! Jakże go pan umocował?
— Wisi na cieniutkiej, prawie niewidocznej siatce, którą włożyłem na włosy. Widzi pan zatem, że niczego mi nie brak, aby zaliczyć się do Synów Niebios.
— Czy pan nie za wiele ryzykuje?
— Ryzykuję? Nic podobnego! Kapitan Frick Turnerstick zawsze wie, co czyni. Przypomnij pan sobie moje zdolności filologiczne, moje końcówki i djalekty! Cóż mi się może przytrafić? Zresztą, jestem Niemcem z urodzenia i obywatelem amerykańskim. Cóż więc może mi się stać, skoro będę się zachowywał jak gentleman? Nic, nic absolutnie! Uzurpowałem sobie tytuł, a to w tym celu, aby panowie Chińczycy wiedzieli, że mają przed sobą nie byle jakiego zjadacza powszedniego chleba. Kto może mieć coś przeciwko temu? A więc jestem gotów. Muszę tylko parę słów powiedzieć sternikowi. A pan? Czy przygotował się pan do lądowania?
— Skoro pan skończy rozmowę, będę do pana dyspozycji. Nie bierzemy ze sobą bagażu. W parę chwil przygotujemy się do zejścia.
— No, niebardzo w parę chwil. Otóż i nadjeżdża łódź policyjna, przed którą będziemy się musieli dokładnie wylegitymować. Szczęście, że nie przybywamy z kraju, dotkniętego zarazą, i że nie mamy chorych. Musielibyśmy odbyć kwarantannę, chyba nawet dziesięciodniową. Właściwie ta łódź powinna była do nas przybyć wcześniej, na pełnem morzu.
Zaraz potem motorówka przybiła i na pokład wszedł komisarz policji, lekarz i niższy urzędnik. Byli to anglicy. Hong-Kong jest posiadłością angielską. Niemało się zdziwili, kiedy Turnerstick przedstawił się jako kapitan. Zamieniwszy wszakże parę słów z nim, domyślili się, jakiego człowieka mają przed sobą i nie bez trudu zmusili się do zachowania urzędowej powagi. Lądowanie odbyło się w przepisanym porządku.
W czasie ostatnich rozmów udało się przecież posiadaczowi jednej z niezliczonych wymienionych poprzednio łódek przybyć do okrętu i dostać na pokład. Był to stary Chińczyk w brudnem ubraniu, bosy, z ogromnym kapeluszem na głowie. Ztyłu zwisał mu na plecy skąpy krótki warkocz, niczem ogon szczurzy, a naprzedzie ogromne okulary pląsały na mongolskim tępym nosie. Zanim kapitan zdążył nań huknąć, zapytał grzecznie w skaleczonej po chińsku mowie angielskiej:
Money, money! To want you money? I am money exchanger; to be banker. I will exchange!
Słyszał bowiem rozmowę kapitana z urzędnikiem i wiedział, że, wbrew świadectwom stroju, ma przed sobą cudzoziemca. Jego propozycje były na rękę Turnerstickowi, który uważał, że trzeba mieć w kieszeniach nieco drobnych. Posępna mina kapitana rozjaśniła się; wyciągnął z kieszeni długą, grubą, nabitą sakiewkę skórzaną, otworzył ją, wyjął monetę i rzekł, ale nie po angielsku, — o nie! — wszak chciał uchodzić za Chińczyka:
— Tak, taking! Potrzebujeng monetyng, drobneng monetyng. Zmiening ming jednegong dolarang!
Z temi słowy wyciągnął rękę z dolarem. Chińczyk wyłupił oczy, zdumiony chińszczyzną kapitana, i odpowiedział:
I can not understand. I shall exchanger this dollar?
— Taking, yes, oui! Powiedziałeng zdajeng się wyraźnieng!
Chińczyk potrząsnął głową; zrozumiawszy wszelako „yes“, zapytał:
Which money to wish you?
Turnerstick zwrócił się do Matuzalema, który przyglądał się z radością zabawnej scenie:
— Jakże się zowie tutejsza drobna moneta? Chciałbym dostać możliwie jak najdrobniejszą.
— Najdrobniejszą monetą jest sapeka, tutaj zwana li, — odparł z uśmiechem zapytany. — Dziesięć li stanowi jeden fen, dziesięć fen — tszang, dziesięć tszang równe są jednemu liang.
Turnerstick podziękował skinieniem głowy.
— Dajcieng mi li, sameng li! Chceng li, niceng mnegong, jak li!
Złożywszy to oświadczenie, wręczył dolara wekslarzowi, który trzykrotnie, czterokrotnie oglądał w zakłopotaniu ten pieniądz, to znów twarz kapitana; rozwalił usta jeszcze szerzej niż poprzednio, zmarszczył czoło tak, że okulary zsunęły się z nosa, i odpowiedział wreszcie z namysłem:
Li, li, li! I have li, li, li!
Następnie podszedł do krawędzi pokładu i zawołał parę chińskich słów do dwóch młodzieńców, siedzących w jego łódce. W następstwie tego przytaszczyli skrzynię drewnianą i postawili ją przed swoim patronem, który położył wskazujący palec na nosie, przeliczył dolara na li w myślach i zdjął pokrywę.
— Dajng ming pang zang dwang dolaryng, zang trzyng dolaryng! — rzekł Turnerstick, wyciągając z sakiewki jeszcze dwa dolary. Chińczyk wziął je, powtórzył opisany grymas, poczem sięgnął do skrzyni i wyciągnął trzy sznury, zawierające każdy po sześćset li.
Są to bowiem owe drobne pieniążki chińskie z czworokątnym otworem pośrodku, przez który się przeciąga sznur. Nosi się je zwykle jako łańcuchy na szyi.
— Do lichang! — krzyknął kapitan. — Tak wieleng zang trzyng dolaryng?
Yes, yes! — skinął wekslarz, który nie pojął słów, ale zrozumiał minę. — I am reasonable. Goodby, sir!
Schował trzy dolary i zszedł z pokładu. Obaj młodzieńcy pośpieszyli za nim ze skrzynią z tym samym pośpiechem. Turnerstick trzymał sznury w ręku i rzekł do Matuzalema:
— Czy można było sądzić, że za trzy dolary dostaje się tyle monet?
— Tak, to prawda, monet jest wiele, — roześmiał się student — ale powinien pan był dostać więcej.
— Ile?
— Trzy dolary stanowią 1965 li. Chińczyk dał o sto sześćdziesiąt pięć li mniej, co stanowi osiem i pół procent zarobku.
— Osiem i pół procent w pięć minut! To rocznie stanowi kilkaset tysięcy procent! Ten oszust musi zwrócić! Musi mi dopłacić, inaczej powieszę go na maszcie!
Przechylił się nad pokładem i zawołał gniewnie:
— Natychmiastong wrócing, łotrzyng, oszustong, złodzieing! Najwyżejng mogeng dać dwang procentong!
Ale łódka odbiła już od okrętu. Obaj młodzieńcy wiosłowali z całej siły, stary zaś patron spoglądał wgórę z przyjaznym uśmiechem i odpowiedział:
Tszing leao! I have been noble, extraordinary noble. Tszing leao, tszing!
— Odjeżdża ten łapserdak! — gniewał się Turnerstick. — Gdybym go miał pod ręką, o! I ta kanalja śmie jeszcze wołać mi tszing, tszing! Jeśli pierwsze przywitanie tego kraju jest oszustwem, to czem będzie pożegnanie? Ale, co robić z temi pieniędzmi? Nie wejdą do sakiewki!
— Wierzę! — roześmiał się student. — Te pieniążki ważą co najmniej dziesięć funtów. Musi je pan powiesić na szyi!
— Aby mnie zadusiły?
— Inaczej się ich tutaj nie nosi.
— Istotnie?
— Tak. I, jeśli pan chce uchodzić za prawdziwego Chińczyka, musisz się do tego przyzwyczaić.
— Uchodzić! — zawołał kapitan z urazą, gubiąc binokle. — Niema mowy o „uchodzeniu“. Jestem prawdziwym, istnym Chińczykiem. Niech mnie Pan obejrzy! I niech pan weźmie pod uwagę moją wymowę!
— Jednak wekslarz nie zrozumiał pana.
— Bardzo słusznie. Taki szubrawiec niech mnie lepiej nie rozumie. Zresztą, nie znał chińskiego; mówił po angielsku, i jak, pożal się Boże! Był Hotentotem, albo Peszera. Żadna wymowa chińska nie może być tak wyraźna i prosta, jak moja. Zawieszę sobie na szyi osiemnaście set li i zejdziemy na ląd. Nie traćmy naszego cennego czasu tutaj na pokładzie!
Istotnie, zawiesił trzy sznury dookoła szyi i wybrał z broni dwa rewolwery i dubeltówkę. Matuzalem i Godfryd podobnie się uzbroili; natomiast Ryszard Stein posiadał tylko długi nóż i pistolet. Nie umiał się jeszcze obchodzić ze strzelbą. — — —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.