Błękitno-purpurowy Matuzalem/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Błękitno-purpurowy Matuzalem | |
Podtytuł | Powieść chińska | |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East | |
Data wyd. | 1927 | |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Der blaurote Methusalem | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
by Warszawska Spółka Wydawnicza
ORIENT R.D.Z. EAST WARSAW
Printed in Poland
Drogi czytelniku, czy znałeś „błękitno-purpurowego Matuzalema“? Znałeś go na pewno, o ileś rodem z owego miasta uniwersyteckiego, albo o ileś tylko bawił w niem kiedyś przejazdem. Wszak mowa o żywej, dźwięcznej chorągwi tamtejszej Alma mater. Musiałeś na niego zwrócić uwagę; zwróciwszy uwagę — musiałeś zapamiętać.
Od Bóg wie ilu semestrów mieszkał w Pieprznym Zaułku i studjował — no tak, któż to mógłby powiedzieć, co właściwie błękitno-purpurowy Matuzalem studjował! Gdybyś z ciekawości zapytał o przedmiot tych studjów, dostałbyś odpowiedź, ale odpowiedź znaczoną klingą, odpowiedź niebylejaką. Matuzalem bowiem uchodził słusznie za najlepszego szermierza.
O czasie ściśle co do minuty oznaczonym Matuzalem wychodził z domu, w którym mieścił się na parterze wspaniale urządzony sklep herbaty Chińczyka Ye-Kin-Li, przechodził przez ulicę w towarzystwie swego służącego, skręcał na prawo w ulicę Humboldta i znikał tam za drzwiami „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy“. Taką to dosyć dziwną nazwą ochrzcili studenci popularną piwiarnię. W dokładnie określonej chwili opuszczał ten lokal i wracał tą samą drogą do domu.
Powtarzała się ta wędrówka regularnie trzy razy dziennie: przed obiadem, po obiedzie i wieczorem. Odbywała się z taką regularnością, że mieszkańcy ulicy Humboldta i Pieprznego Zaułka nakręcali zegary według sygnału kroków Matuzalema.
Lecz oto pewnego dnia daremnie wypatrywano błękitno-purpurowego Matuzalema. Dziwiono się i potrząsano głowami. Kiedy nie ukazał się również następnego dnia, zdziwienie ustąpiło miejsca niepokojowi. Na trzeci wreszcie dzień postanowiono, zasięgnąć języka u jego gospodyni, pani Stein. Okazało się, że student uiścił komorne za dwa lata zgóry i znikł, przepadł. Ale gdzie? Na żaden domysł nie naprowadzały wiadomości, uzyskane od pani Stein. Tajemniczość potęgowało równoczesne zniknięcie syna gospodyni, która musiała zatem znać cel podróży. Uporczywie jednak odmawiała informacyj, więc, według wszelkiego prawdopodobieństwa, mieszkańcy Pieprznego Zaułka znaleźli się w obliczu zagadki, której odsłonięcie należało zostawić przyszłości.
Lecz owego przedpołudnia, kiedy błękitno-purpurowy Matuzalem po raz ostatni zjawił się w „Pocztyljonie pieniędzy z Niniwy“, sam nawet nie przeczuwał, że nie wróci tutaj nietylko po obiedzie, ale przez długie, długie miesiące.
Jak zazwyczaj, z dostojną, niedźwiedziowatą powolnością kroczył po ulicy Humboldta, zpowroem do domu, ubawiony w głębi duszy zainteresowaniem jakiego teraz, podobnie jak i zawsze, był sprawcą. O tak, jego widok był nielada sensacją.
Wysoki i szeroki, doprawdy z rodu olbrzymów, pchał przed sobą swój hektolitrowy brzuszek z dostojnością chińskiego mandaryna pierwszej klasy. Broda ciemna, szeroka, starannie pielęgnowana, okalała twarz, odznaczającą się ową osobliwą pełnią i barwą, które stanowią wyłączny przywilej chrobrego Germanina, który pyszni się, że niemieckie piwo przewyższa wszystkie inne trunki narodowe. Naskos poprzez całą tę pełną i barwną twarz ciągnęła się szeroka blizna, dzieląc na dwie nierówne połowy nos — ale co za nos! W pierwszej fazie rozwoju był prawdopodobnie tem, co nazywają jastrzębim nosem, z biegiem czasu ostre kontury nabierały tuszy, z każdym semestrem coraz to znaczniejszej. Nadomiar nos oblekał się barwą, która w swoim czasie przechodziła przez wszystkie odcienie, od jaskrawego koloru surowego mięsa do głębokiego błękitno-purpurowego. Właściciel tego nochala twierdził, że ta kolorystyka jest następstwem rany, zadanej szablą; korporanci natomiast byli odmiennego zdania! O, młodzieży, wystrzegaj się kolorystyki nosów!
Tak czy owak, jedno należy stwierdzić: właśnie kolor nosa oraz niezwykła ilość semestrów nadały naszemu bohaterowi przezwisko „błękitno-purpurowego Matuzalema“.
Nasz bohater nosił sznurowany surdut z błękitnego aksamitu, czerwoną kamizelkę, białe skórzane spodnie i wysokie lakierowane buty z ogromnemi, stale brzękającemi, meksykańskiego pochodzenia, ostrogami, o kółkach średnicy półtrzecia cala. Na spadających na plecy gęstych lokach siedziała czapeczka cerevis. Ręce spoczywały zazwyczaj w kieszeniach spodni. Między zębami tkwił ustnik perskiego cybucha wodnego, a nad ustnikiem unosiły się gęste kłęby dymu.
Przed Matuzalemem stąpał ciężko ogromny newfundlandczyk, trzymający w pysku dwulitrowy kufel swego pana.
Za Matuzalemem kroczył jego czyścibut, trzymając w lewej ręce cybuch wodny, którego głowa mieściła co najmniej funt tytoniu! Czterołokciowa rurka gumowa szła do ust pykającego studenta. W prawej zaś ręce sługus trzymał, niczem karabin, długi, cienki przedmiot, w którym przechodnie, ku swemu zdumieniu, poznawali — — poprostu obój; znakomity instrument był przeznaczony do dawania sygnałów piwoszom, do uświetnienia niezliczonych „hura“, „stu lat“ i do akompanjamentu do studenckich pieśni.
Nosiciel fajki oraz oboju wydawał się — taki sługa, jaki pan, — wielkim oryginałem. Z twarzy jego, upstrzonej niezliczonemi brodawkami i brózdami, które zatarły tak zwane rysy, niesposób było określić wieku. Gdy kroczył butnie za swoim panem, na niego tylko skupiając uwagę, można mu było przypisać lat przeszło czterdzieści. W przystępie dobrego humoru, kiedy chytrze błyskał małemi oczkami, kiedy uwijał się zręcznie i okazywał niespożytą żwawość, wówczas — niewiele ponad dwadzieścia. Gdy go o wiek Pytano, nigdy nie odpowiadał. Taił go podobnie, jak ilość semestrów swego pana i rozkazodawcy.
Długa, szczupła postać była ubrana niemal tak, jak Matuzalem; tylko zamiast cerevis nosił na strzyżonej krótko głowie czapkę z białego płótna bez daszka, przypominającą kołpaki kucharzy i cukierników.
Tak to kroczyli ulicą Humboldta, a następnie Pieprznym Zaułkiem, — na przodzie pies, za nim pan, a nakońcu pucybut; każdy zachowywał jednakową niemal godność i majestat. Przechodnie oprowadzali ich uśmiechniętemi spojrzeniami.
Zamierzali wejść do sieni domu, gdy w tej samej chwili otworzyły się drzwi chińskiego sklepu i na progu ukazał się właściciel w szerokim, oryginalnym stroju „Niebiańskiego Państwa“. Był wielkim przyjacielem studenta; nauczył się u niego niemieckiego języka, wzamian wtajemniczywszy go w trudne arkana chińskiej mowy. Dzięki temu Matuzalem w owym czasie władał już chińskim wcale znośnie.
— Tszing! — powitał go głębokim ukłonem kupiec.
— Tszing, tszing, mój drogi Ye-Kin-Li! — odpowiedział student silnym basem. — Czy zamierza pan wyjść?
— ’s sze tsze, Tszu, — tak, panie. Do policji.
— Do policji? Co pana tam sprowadza? Czy znalazł pan jakiś zgubiony klucz? A może ma pan odsiedzieć karę za podrabianie herbaty?
Chińczyk, przebierając palcami po warkoczu wysoko wzniósł bezwłose brwi i odrzekł:
— Pan sobie kpi ze mnie! Ye-Kin-Li nigdy nie będzie karany, albowiem towar, który sprzedaje, jest niesfałszowany, tani i czysty. Rzecz w tem, że dostałem list z ojczyzny i mam go przekazać pewnemu tutejszemu obywatelowi. Ponieważ nie znalazłem jego nazwiska w księdze adresowej, więc zwrócę się po informacje do urzędu.
— Nie trudź się, mój czcigodny. Najpewniejsza księga adresowa spoczywa tutaj, — mówiąc to, wskazał na własne czoło — nie nadaremnie nazywają mnie Matuzalemem. Wielu się rodzi i wielu umiera; tysiące przybywają jako zielone młodziki i odchodzą jako bladzi filistrzy; ja jeden zostaję, jak skała pośród lotnych piasków. Nazwiska ich uwieczniłem w niewydrukowanych jeszcze rocznikach mego genjuszu. Jakże więc brzmi nazwisko poszukiwanego obywatela?
Kupiec wyciągnął z rękawa list i pokazał studentowi. Chińczycy, jak wiadomo, traktują rękawy jako kieszenie. List nie miał marki, ani stempla. Pewnie przybył wraz z jakąś przesyłką.
Adres, kreślony nie piórem, lecz pendzelkiem, brzmiał, jak następuje:
Student z namysłem wpatrywał się w papier.
— Hm! — rzekł. — A więc nie można go znaleźć w księdze adresowej?
— Nie.
— Ja też mogę potwierdzić, że niema tutaj nauczyciela o podobnem nazwisku. Zapewne adresat już nie żyje i — ach! Eureka! Chyba to nieboszczyk małżonek mojej gospodyni! Powierz mi pan tę epistołę na kilka chwil, drogi przyjacielu! Pędzę galopem na górę i duszkiem przyniosę panu wiadomość.
Rzekłszy to, wbiegł na schody. Pies z pucybutem, którzy się byli zatrzymali za przykładem swego pana, nie spodziewali się tak nagłego wyskoku. Newfundlandczyk dał susa wbok; pucybut starał się zachować godność. Trzeba dodać, że Matuzalem podczas rozmowy wyjął z ust munsztuk fajki, teraz zaś wetknął go zpowrotem. Gdyby jednak pucybut dotrzymał mu kroku, nie doszłoby do nieszczęścia. Jego powolność sprawiła, że rurka gumowa, wyciągnięta nadmiernie, wyrwała mu z ręki szklaną banię fajki. Pragnąc ją uchwycić, pogorszył jeszcze sytuację — bańka poleciała na psa i roztłukła się w kawałki; jej gorąca zawartość rozlała się po szyi newfundlandczyka. Ocalałe resztki cybucha powlókł za sobą mknący po schodach student, który dopiero po chwili spostrzegł katastrofę, zatrzymał się i odwrócił.
Przekonał się, że ocalała jedynie rurka i nasada fajki. Pies głośno szczekał, ponieważ sierść jego zaczęła się żarzyć; pucybut przewrócił się na psa i leżał plackiem, nie wypuszczając z rąk oboju. Chińczyk stał nad nim, złożywszy zbożnie dłonie, i wołał przestraszony:
— O Nieou-nieou-niaou! Chi-tchin — chi-tchin! Chi-nieou!
Wszystko razem składało się na tak dziki obraz że student nie pomyślał nawet o stanie swej cennej fajki, lecz, śmiejąc się, zawołał:
— Ależ, Godfrydzie de Bouillon, cóżeś ty narobił!
Trzeba wiedzieć, że sługus Matuzalema z niepamiętnych już przyczyn otrzymał od studenterji przezwisko Godfryda de Bouillon. — Skoczył więc na równe nogi i odpowiedział z wściekłością raczej, niż z zakłopotaniem:
— Cóżem ja narobił? Niby ja to narobiłem? Wszystko się już kończy, nawet obrót ziemi dookoła własnej osi! Kto wyrwał mi z ręki wodny globus, i kto mnie rozciągnął wraz z obojem na nieszczęsnym padole parteru? Wraca ci człek w pełni dostojeństwa od bożka Bachusa do swoich domowych penatów i ledwie zdążył skoczyć do ostium, a tu ci ością w gardle stoi taki moszterdziej z warkoczem i wyzywa się od „nieou“! A propos, co to właściwie znaczy?
Ostatnie gniewne pytanie było skierowane do Chińczyka. Lecz odpowiedział student:
— Nieou oznacza wołu. Trzy razy powtórzone oznacza trzykrotnie bydlę.
— Pięknie! A Chi-tchin?
— Olszowy Marcin, lejbowaty człowiek, nabuła, powolny Sancho Pansa.
— Jeszcze piękniej! Panie Ye-Kin-Li, zamierzał pan się sam przespacerować do komisarjatu; zbyteczna fatyga, łaskawy panie, gdyż każę tam pana zaprowadzić! Posadzimy pana za kratką. Wprzód jednakże pragnę panu pokazać, jak to zapomocą swego ulubionego instrumentu odpowiada na podobne obelgi każdy muzykalnie ukształcony Europejczyk.
Podniósł obój, ujął go jak strzelbę i, tak uzbrojony, sunął ku Chińczykowi. Czyż kupiec musi być bohaterem? Ye-Kin-Li uważał, że najlepiej będzie rejterować. Wleciał do sklepu i zaryglował za sobą drzwi.
— Otóż to, ukrył się za kulisami — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — Zwyciężyłem. Zrzekam się owoców wiktorji i zajmę się raczej strącaniem w szczęśliwe mroki zapomnienia tych oto szczątków błogiej, pełnej chwały przeszłości.
Zakończywszy orację tym pysznym frazesem, zaczął zbierać ułomki szkła. Matuzalem rzucił ocalałą rurkę gumową i poszedł do gospodyni.
Zajmowała pokoik z małą alkową. Resztę pokoi swego mieszkania wynajmowała studentom, w ten sposób łatając swoje nieszczególne finanse. Była wdową po nauczycielu i otrzymywała nader nędzną pensję; niejedną noc musiała spędzić na szyciu lub nad krosnami, byleby ustrzec przed nędzą siebie i swoje dzieci.
Dopiero wprowadzenie się Matuzalema polepszyło stan materjalny nieszczęsnej rodziny. Poprzedni sublokatorzy nie płacili dobrze i przysparzali jej kłopotów. Matuzalem natomiast był bogaty i odznaczał się dobrem sercem. Nietylko regularnie płacił komorne, lecz ponadto zasilał ją niespodziankami. Niebawem też powziął serdeczną sympatję do starannie wychowanych dzieci Steinowej. Sprawiało mu szczerą przyjemność, kiedy nazywały go „wujkiem“; naprawdę dbał o nie niczem bliski krewny.
Ryszard, najstarszy syn wdowy, był nader utalentowanym chłopcem. Nauczyciele polubili go i radzili matce, aby nie przerywała jego studjów. Niestety, cóż miała począć uboga wdowa. To był powód jej największych zgryzot. Wiedziała wprawdzie, że rzemiosło zapewni Ryszardowi dobrobyt, ale serce matczyne odczuwało boleśnie brak środków do zapewnienia synowi, odpowiedniej jego zdolnościom, edukacji.
Pewnego wieczora przyszedł do niej Matuzalem i rozmówił się z nią na ten temat z właściwą sobie lakonicznością. Aczkolwiek zachwycona, odrzuciła zmiejsca jego propozycję; student, niestropiony odmową zakończył rozmowę zdecydowanem oświadczeniem:
— Droga pani Stein, zauważyła pani chyba, że niechętnie mówię o sobie i swoich sprawach osobistych. Dziś zrobię wyjątek. Mój ojciec, bogaty piwowar, był o tyle ambitny, że chciał się poszczycić uczonym i sławnym synem. Ja sprzeciwiałem się albowiem chciałem zostać tem czem był mój ojciec, mianowicie piwowarem. Lecz opór nanic się zdał. Musiałem deklinować faba — bób, aczkolwiek przenosiłem chmiel nad wszystkie boby. O dalszych losach wolę milczeć. Ojciec przemienił przedsiębiorstwo na towarzystwo akcyjne i zostawił po sobie znaczny majątek. Ja dociągnąłem zaledwie do omszałej głowy, to znaczy do wesołego bursza. Zaczynam teraz dopiero boleśnie odczuwać całą pustkę tego bezcelowego istnienia; wstydzę się samego siebie; nie chcę być dłużej niepożytecznym członkiem ludzkiego społeczeństwa. Pragnę czynów, a mój pierwszy czyn niech na tem polega, że syn pani będzie odkupieniem za stracony czas moich studjów. On będzie się uczył, a ja będę opłacał jego naukę. Nie powinno to przygnębiać pani, gdyż nie będzie pani moim dłużnikiem; spłacę dług, który ciężko obarcza moje serce. Pozwalając roztoczyć pieczę nad synem, wyświadczy mi pani zarazem wielką usługę, której nigdy pani nie zapomnę. A zatem niech się pani zgodzi, niech pani da rękę i przestańmy wałkować na ten temat!
Odtąd Ryszard zaczął uczęszczać do gimnazjum. Matuzalem czuwał nad nim, jak kwoka nad swem jedynem pisklęciem. Pisklę miało już teraz lat siedemnaście i zadawało sobie wiele trudu, aby nie zawieść nadziei matki i „wuja“ Matuzalema. — —
Wchodząc do pokoju z niezwykłym listem z Chin, student miał przed sobą obrazek rodzajowy, który można było zaopatrzyć tytułem „rodzina przy pracy“. Pani Stein prasowała. Uczeń siedział nachylony nad mapą, po której linjach wodził ołówkiem. Jego młodsza siostra siedziała przy maszynie do szycia, podarowanej na gwiazdkę przez Matuzalema, mały zaś sześcioletni Walter przycupnął za piecem, pochłonięty również podarunkiem gwiazdkowym — szuwaksem nacierał buty swojej lalki. Kosztowało go to wiele potu, a że ocierał ściekające krople nie ręką lecz szczotką, przeto wkrótce upodobnił się do murzyńskiego dziecka.
Matuzalem zmiejsca przystąpił do rzeczy.
— Pani Stein, — zapytał — czy mieszkała pani kiedyś przy ulicy Górnej 12, na parterze?
— Tak — odrzekła
— Czy mężowi pani było na imię Józef-Ferdynand?
— Tak.
— Zgadza się. List do pani!
Podał jej kopertę. Przeczytała adres i zapytała zdziwiona:
— Nie z poczty? Skądże pan to przyniósł?
— Z Chin. Wręczył mi Ye-Kin-Li.
— Z Chin? Któż mógł stamtąd przysłać? Ten list nie jest do mnie.
— Do pani. Adres nie pozostawia wątpliwości.
— Proszę cię, matko, pokaż mi list, — odezwał się Ryszard, podszedłszy do nich.
Obejrzał adres i zdecydował:
— List adresowany do ojca. Ojciec nie żyje, więc mam prawo go otworzyć.
Mówiąc to, rozciął kopertę scyzorykiem. Wyjąwszy gęsto zapisany arkusik papieru, spojrzał przedewszystkiem na podpis.
— Od stryja Daniela! — zawołał natychmiast.
— Wszak stryj przebywał w Ameryce i wszelki ślad po nim zaginął — odpowiedziała matka.
— Nie umarł zatem, jakeśmy sądzili. Co za szczęście, że żyje! Posłuchajmy, co pisze. Przeczytam na głos.
Matuzalem chciał się oddalić; matka i syn uprosili go, aby pozostał, nie mieli bowiem przed nim tajemnic. Treść listu musiała być nader ważna, jeśli student bawił u swej gospodyni przeszło godzinę. Pucybut, przechodząc koło drzwi, zatrzymał się naskutek rozlegających się głośnych okrzyków radości. Nie mógł podchwycić poszczególnych słów, ale zrozumiał, że toczy się gorąca narada.
— Wygląda mi to na coś w rodzaju narady wojennej — mruknął do siebie. Wycofam się czem prędzej, aby nie paść zdeptanym pod obcasem awangardy.
Zmiarkował to wcale sprytnie: ledwo zdążył się oddalić, wyleciał jego pan i rozkazodawca, wbiegł do swego mieszkania, uchwycił pocybuta za ramiona i zawołał radośnie.
— Godfrydzie, precz z gnuśnem życiem! Udajemy się w podróż!
— Tak! Dokąd? Może znowu do Gueterbock, aby skosztować tamtejszego wina?
Przy tej wzmiance zrobił wcale kwaśną minę.
— Nie, nie dalej, znacznie dalej! Czy jesteś bratku, skłonny do choroby morskiej?
— Niebywale!
— Skąd wiesz?
— Mój iście germański żołądek nie znosi wody; trawi wyłącznie szlachetne trunki.
— W takim razie ty zostaniesz tutaj, a ja pojadę nad morze!
Ba, można jechać nad morze, nie nabawiając się choroby morskiej. Trzeba tylko zostać na brzegu.
— Ale ja zamierzam przepłynąć przez morze do Azji!
— Wielkie nieba! — zawołał Godfryd, składając dłonie, jak do modlitwy.
— Do Chin!
— Jesteśmy już w Chinach — szerokim gestem zakreślił łuk dookoła siebie. Skądinąd miał słuszność: Matuzalem, zaprzyjaźniwszy się z kupcem chińskim, stał się namiętnym zbieraczem chińszczyzny. Na ścianach wisiały, a na stołach leżały naczynia, oręż, instrumenty muzyczne i całe mnóstwo zabytków, pochodzących z Pństwa Środka.
— To cieplarniane Chiny, ja pragnę ujrzeć prawdziwe, — odpowiedział student. Z podniecenia twarz jego nabrała rumieńców, nos — — tonów ultramarynowych. — Skoro się lękasz morza, zostań tutaj i z nudów zajmij się pozłacaniem bąków!
Pucybut podniósł ręce do góry, wyprostował się w całej okazałości i rzekł:
— Co? Jak? Gdzie? Poco? Ja, znakomity Godfryd de Bouillon, zacięty wróg wszystkich saracenów, miałżebym lękać się morza? Ho, ho, wiele sobie robię z takiej starej kadzi śledziowej! Zresztą, jakkolwiek bądź, muszę z panem jechać, ponieważ jestem panu niezbędny. Kto panu będzie czyścił buty, kto odkurzy odzież, kto nakręci zegar i kto wreszcie powie przy jedzeniu „smacznego“? Tylko ja! A zatem dotrzymuję panu kompanji, o ile ta eskapada chińska nie jest zwykłą drwiną, którą sobie skądinąd zresztą wypraszam!
— To nie kpiny szaleńcze. Nie mam czasu na dalsze wyjaśnienia, gdyż jutro rano wyjeżdżamy pierwszym pociągiem, naprzód do rezydencji, do poselstwa. Teraz muszę śpieszyć do bankiera, do policji i do setek sklepów, aby zakupić tysiące niezbędnych rzeczy. Ryszard jedzie z nami i — —
— Rysz — —! — przerwał czyścibut, ze zdumienia nie mogąc dokończyć słowa.
— Tak! W jego to sprawie ruszamy w podróż. Jeśli nie pośpieszę się tak, abyśmy już jutro byli za górami i za rzekami, to cały mój piękny plan może spalić na panewce. Prawdę mówiąc, oszołomiłem jego matkę. Musimy jechać, zanim się zastanowi i opamięta.
Za chwilę nie było go już w pokoju. Godfryd Potrząsnął głową, podrapał się za uszami, spojrzał na wielkiego chińskiego smoka, który wisiał na suficie, i palnął następujący monolog:
— Słuchasz — ty stary bałwanie, i patrzysz mi szyderczo w oczy! Nigdy nie ufałem ci zbytnio. Odkąd wziąłeś w pacht nasz pokojowy zenit, zapanowały u nas prawdziwie chińskie porządki. Podejrzewam cię nawet, że koło północy szwendasz się po wszystkich kątach w postaci ducha i ukazujesz się Matuzalemowi w snach; toś ty go natchnął myślą porzucenia drogiej ojczyzny, aby nad brzegami Żółtego Morza u antypodów pałaszować pieczone czerwie, smażone stonogi, gotowane żaby, marynowane salamandry i peklowane ogony szczurze. Wstydź się! Nie będziesz się jednak pysznił, żeś go powiódł na zatracenie. Niedoczekanie twoje, smoku! Będę mu towarzyszył, jako jego jutrzenka i gwiazda wieczorna. Podejmiemy zwycięską walkę z twojemi stryjenkami i stryjami, ze smokami, salamandrami i mandarynami, a skoro wrócimy, powiesimy ich tutaj, jako trofea wojenne, aby ciebie podrażnić, jakeś mnie drażnił. Gardzę tobą!
Czyniąc gest teatralny, wyszedł, aby się dowiedzieć u gospodyni, co skłoniło jego pana do podróży.
Tymczasem Matuzalem nie odszedł daleko. Mijając sklep Chińczyka, zastanowił się przez chwilę, poczem wszedł.
— No, — zapytał kupiec — nie przynosi pan listu zpowrotem?
— Nie. Moja gospodyni jest poszukiwaną adresatką; może się pan nie trudzić. Ależ, proszę, jakże się list dostał w pana ręce?
— Przysłał mi go mój dostawca z Kuang-Tszen-Tu.[1]
— Czy nie wspominał panu, kto list wysłał?
— Nie. Prosił mnie tylko, abym odszukał adresata, lub jego spadkobierców, i abym się postarał o rychłą odpowiedź. Adres ma być podany w tekście listu.
— Słusznie. Ale postanowiono nie dawać piśmiennej odpowiedzi. My sami pojedziemy, my — to znaczy Ryszard Stein, ja i maj Godtryd de Bouillon.
Teraz zdumiał się Chińczyk; wydawał przerażone okrzyki, podnosząc ręce ku niebu i przekładając głowę z boku na bok.
— Wy sami, sami udajecie się do Tszung-Kuo, do Państwa Środka, do Tszung-Hoa. Kwiatu Środka? — zawołał. — Zobaczycie Tien-Tszao, Państwo Niebios! Jedziecie do Ki-Tien-Teh, do Domu Niebiańskich Cnót, do Szan-Hoang-Ti, do Góry Wzniosłego Władcy! Jakżeto się stało? Co pana do tego skłoniło?
— Zainteresowanie losami mojej dzielnej gospodyni, a zwłaszcza Ryszarda. Wypowiem się zwięźle, Nieboszczyk Stein miał brata, którego w młodości pragnienie przygód wygnało w świat. Przez długi czas mieszkał w Południowej, a następnie w Północnej Ameryce. Kiedy jechał na Jawę, gdzie zamierzał osiąść, okręt rozbił się wpobliżu chińskiego wybrzeża. Niewielu ocalało, a między nimi Stein. Wśród Chińczyków z początku powodziło mu się dosyć źle, gdyż, według ich mniemania, był I-gin, obcym barbarzyńcą. Obchodzono się z nim jak z jeńcem. Ale z biegiem czasu coraz lepiej oswajał się z tamtejszemi warunkami. Poznał mowę, nosił chińską odzież, przejął zwyczajami i wreszcie zżył się zupełnie z tubylczą ludnością. Nie wolno mu było jedynie opuszczać kraju; najmniejsza próba ucieczki groziła śmiercią. Osiedlono go w głębi kraju, gdzie niebawem został zaliczony do klasy uprawnionych obywateli. Wówczas to przypadkowo natknął się w górach na źródła nafty. Ponieważ zapoznał się w Ameryce z eksploatacją nafty, przeto potrafił eksploatować źródło systemem amerykańskim, oczywiście dostosowanym do chińskich warunków. Wkrótce wzbogacił się i rozszerzył sfery swoich wpływów aż do samego wybrzeża. Dzięki temu właśnie mógł wysłać do ojczyzny list. Nie jest żonaty i niema spadkobierców, przytem zapadł na obłożną chorobę i liczy się z możliwością rychłej śmierci. Nie chce, aby majątek dostał się do rąk obcych. Dlatego prosi swego brata, aby bezzwłocznie przybył do Chin. Jeśli brat nie żyje, wzywa przynajmniej najstarszego syna. Jedynie obecność ich na miejscu pozwoli obejść chińskie prawa i plon jego długoletniego trudu przekazać bliskim. Prosi więc o natychmiastową odpowiedź, poczem prześle pieniądze na podróż. Powiedziałem sobie wszelako, że zmarudziłoby się na tem długie miesiące, a starszy pan mógłby tymczasem rozstać się z życiem. Użyłem całego wpływu, aby skłonić panią Stein do pozwolenia Ryszardowi na podróż, oczywiście pod warunkiem, że będę mu towarzyszył. Ja też ponoszę koszta podróży. Decyzja zapadła szybko i musimy wyruszyć, pani Stein bowiem może cofnąć pozwolenie. To nie przelewki dla matki wysyłać swoje dziecko tak daleko i do takiego kraju. Jutro jedziemy — pierwszym pociągiem.
Chińczyk stał wciąż z otwartemi ustami i wybałuszonemi oczami. Zamarł, skostniał cały.
— Co z panem? — zapytał zatroskany Matuzalem. — Czy tknął pana paraliż? Czemuż to moje słowa wywarły na panu tak piorunujące wrażenie?
Ujął „Syna Niebios“ za plecy i potrząsnął nim kilkakrotnie. Chińczyk ocknął się z chwilowego odrętwienia. Podszedł do drzwi, zaryglował je, uchwycił studenta za ramię, zaprowadził go szybkiemi krokami do prywatnego pokoju za sklepem i usadził na krześle, splecionem z bambusu.
— Przyjacielu! — zawołał, przeplatając chińskie wyrażenia niemieckiemi. — Jedzie pan naprawdę, naprawdę do Tszino, do mojej ukochanej ojczyzny?
— Tak. Jutro rano.
— O, Panie Niebios, Blasku Słońca, Istoto Czasu i Przestrzeni! Co za szczęście, co za przypadek sprzyjający! Przyjacielu, moje życie należy do pana, mój majątek jest pana majątkiem, Wszystko, wszystko może pan wziąć — nie mogę panu podarować jedynie moich przodków. Pan może mi wyświadczyć taką przysługę, że najhojniejsza zapłata jej nie dorówna.
— Chętnie, chętnie, o ile mogę. Cóż takiego mam zrobić?
— Sprowadź pan moją żonę, sprowadź pan moje dzieci!
— Z największą przyjemnością! — roześmiał się student.
— Niech pan tak nie mówił To, o co pana proszę, jest nader trudne. Władze chińskie będą się sprzeciwiały.
— O, z panami mandarynami dam sobie radę!
— Żaden Chińczyk nie podołałby takiemu zadaniu. Natomiast pan jesteś, nawet w tym kraju człowiekiem niezwykłym. Nie lękasz się niczego. Użyje pan sprytu i siły, byleby mnie uszczęśliwić. Dlatego wierzę w pana. Jeśli jakiś człowiek potrafi mi pomóc, to pan, nim jesteś i tylko pan, tylko pan może sprowadzić moją zonę, moje dzieci, mój majątek, który zakopałem, ponieważ, uciekając, nie zdążyłem go z sobą zabrać!
— Jakto? Zakopał pan swój majątek? Czemu nie zostawiłeś żonie?
— Odebranoby jej. Wie pan, jestem... — Mimo że byli sami, nachylił się do ucha studenta i szepnął — ...skazany na śmierć. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zostałem zamieszany w spisek buntowniczy. Wie pan chyba, jak to się w Chinach zdarza. Byłem niewinny: jak młody kiao-niao — mały wróbel w gnieździe. Widziano mnie w gronie buntowników. Ocalić mnie mogła jedynie natychmiastowa ucieczka — ledwo zdążyłem pożegnać się z rodziną i zapakować sztaby srebrne i złote, aby je następnie w odpowiedniem miejscu zakopać. Mogłem zabrać ze sobą jedynie cząstkę kruszcu i ta cząstka właśnie pozwoliła mi założyć na obczyźnie ten oto sklep.
— Nader interesujące! — zauważył student. — A więc mam wykopać skarby?
— Tak. Widzi pan zatem, jak wielkiem obdarzam pana zaufaniem. Pan mnie nie oszuka. Wiem na pewno.
Może pan być pewny. Wszystko, co znajdę, jeśli wogóle znajdę, oddam panu. Ale gdzie mam szukać? I gdzie znajdę pana rodzinę?
— Co do majątku, zorjentuje się pan łatwo, ponieważ mam bardzo dokładny plan. Ale gdzie znaleźć moją żonę, żonę i moje dzieci, o tem nie mam żadnego pojęcia.
— Nie spocznę, dopóki ich nie odszukam, oczywiście, o ile jeszcze żyją, — zapewnił student, serdecznie wzruszony wyrazem szczerego bólu na twarzy Chińczyka.
— Może ich nawet zabito, — westchnął kupiec — gdyż prawa mojej ojczyzny nie są tak humanitarne, jak wasze. U nas nieraz krewni winnego muszą dzielić jego los.
— Niech mi pan wymieni nazwę miejscowości, gdzieście się rozstali. Udam się tam, a jeśli ich samych nie znajdę, to przynajmniej poszukam ich śladu, jak Indjanin, — tropu zwierzyny w prerji. Mam nadzieję, że będę mógł w najgorszym razie dostarczyć panu pewnych wiadomości.
— Tak, wiem, że pan uczyni wszystko, co w mocy ludzkiej, byleby zwrócić spokój memu sercu, że nie cofniesz się przed żadną ofiarą; że nie przerazi cię żadne niebezpieczeństwo. Napiszę wszystko, co trzeba, i wręczę panu skrypt dzisiaj wieczorem. Dostanie pan także kilka listów polecających do moich dawnych przyjaciół, których może pan obdarzyć zaufaniem. Oni wiedzą, żem niewinny, i chętnie panu dopomogą. A zatem, zdecydował się pan podjąć tej misji?
— Najzupełniej.
- W taklm razie uważam pana odtąd za swego kié-tszéi, za swego nadzwyczajnego pełnomocnika i zapytuję pana, czy gotów jesteś dać mi swe kong-kheou, swoje niezłomne słowo honoru?
— Daję panu — oto moja dłoń! — odpowiedział Matuzalem, wyciągając rękę.
— Poczekaj pan! — prosił Ye-Kin-Li. — Przyjmę pana słowo według odwiecznych zwyczajów mej ojczyzny.
Po chwili przyniósł paczkę tsan-biang. Są to wonne trociczki kadzidlane, których Chińczycy używają do rozmaitych ceremonij religijnych. Student musiał za przykładem kupca wziąć jedną w lewą rękę, poczem Chińczyk zapalił obie pałeczki. Skoro wzniósł się dym kadzidlany, uchwycił prawą ręką prawicę młodzieńca i rzekł uroczystym tonem:
— Jesteś moim kié-tszéi. Jako taki powinieneś działać tak, jakgdybyś był mną. Nie możesz mieć żadnych ukrytych myśli; serce twoje musi być w stosunku do mnie wyzbyte ze złości i fałszu. Czy i teraz gotów jesteś mi dać kong-kheou, że wypełnisz moją prośbę wedle możności, że będziesz uczciwie postępować ze mną i z moją rodziną?
— Tak — odparł student. — Nie sądzę, abym, biorąc udział w tej ceremonji, dopuścił się bałwochwalczych praktyk. Moglibyśmy się obejść bez niej, gdyż mój parol równa się najświętszej przysiędze. Ale, dla spokoju pana, może się stać zadość jego życzeniu. Przyrzekam postępować nieinaczej, niżby pan osobiście postępował. Jest to rzetelne, burszowskie przyrzeczenie, na którem może pan polegać.
— Cieszę się i ufam panu. To zaufanie dopóty trwać będzie między nami, dopóki oba te tsan-hiang nie spłoną nad moją trumną.
Zgasił świeczki i położył je, uprzednio troskliwie zawinąwszy w bibułę, do szkatułki hebanowej, gdzie przechowywał tylko szczególnie ważne przedmioty. — —
Taka była historja owego słowa honoru, które wydało awanturnicze i przedziwne następstwa dla naszego bohatera. Chwilowo widzimy go, jak wychodzi ze sklepu na ulicę, aby poczynić niezbędne przygotowania do rychłego odjazdu. — — —
Z moich miłych czytelników, zamieszkujących portowe miasta nad Morzem Północnem lub Wschodniem; niejeden chyba słyszał nazwisko Turnerstick, a może nawet znał z widzenia tego dzielnego starego wygę?
Kapitan Fick Turnerstick, istny fryzyjski wilk morski, od długich lat pracował w new-yorskim Readers i, obcując przeważnie z Jankesami, zmienił swoje dziwaczne niemieckie nazwisko Drechslerstock na równoznaczne angielskie Turnerstick. Przybrał zwyczaje i maniery amerykańskie, lecz w gruncie rzeczy pozostał Niemcem najczystszej próby.
Znany we wszystkich portach jako dzielny śmiały, zręczny i doświadczony marynarz, posiadał nadobitek tę zaletę, że traktował swoich podwładnych po ojcowsku. Dzięki temu skupiał zwykle dokoła siebie pewną i dzielną załogę, która go kochała i szanowała i nawet nie zwracała uwagi na pewne szczegóły, którychby komu innemu nie przepuściła.
Albowiem kapitan Turnerstick posiadał parę właściwości, które mogły nań łatwo ściągnąć szyderstwo podwładnych. Uchronił go jedynie respekt, respekt dzieci przed ojcem, jakim go obdarzano.
Widać było już z pierwszego wejrzenia, że ma słabość do wszelakich ekstrawagancyj. Pomimo znacznej wiedzy marynarza, nie miał zbyt dowcipnego wyrazu twarzy. Pośrodku tej szlachetnej części ciała siedziało coś, co miało uchodzić za nos. Naskutek ciosu, doznanego za czasów młodości, cenny ten organ, już z przyrodzenia zadarty ku górze, skręcił się pod dosyć mocnym kątem na lewo, co nadawało twarzy kapitana wysoce niespokojny wyraz. Potężna broda podkreślała śmieszność i, rzec można, młodzieńczą naiwność tego płaskiego noska; napróżno starał się ten kontrast zatuszować ogromny indyjski hełm, zazwyczaj pokrywający głowę kapitana.
W srogiej rozprawie z malajskimi piratami stracił był kapitan Turnerstick prawe oko. Zastąpił je sztucznem, doskonale imitującym prawdziwe.
Nikt go chyba nie widział w innym stroju, niż w wysokich, dziegciem posmarowanych chodakach, sięgających do samych bioder. Równie stałą częścią garderoby, bez której nie mógłby chyba żyć, był frak sudcaroliński, ozdobiony wielkiemi pozłacanemi guzikami z kotwicą. Dopełniał stroju wysoki kołnierzyk, t. zw. ojcobójca, przepasany purpurową chustą, związaną na przodzie w olbrzymiego motyla. Dodajmy jeszcze binokle w złotej oprawie, zawieszone na szerokiej czarnej wstążce jedwabnej, zawieszone bynajmniej nie od parady, — szkła bowiem nie mogły się utrzymać na wskazanem i właściwem miejscu dłużej, niż przez chwilę. Spadały natychmiast. To też jedna ręka kapitana była stale zajęta nasadzaniem krnąbrnych binokli na zbyt skromny nos.
Szczerość każe wyznać, że charakter poczciwego Fricka Turnersticka nie był pozbawiony pewnej dozy próżności, zwłaszcza w stosunku do swego okrętu. Słusznie zresztą! Okręt kapitana Turnersticka był zawsze wzorem czystości i porządku.
Wiedza filologiczna, którą posiadał, starczała na jego potrzeby. Czegóż więcej można od niego żądać? A jednak istniał ktoś, kto uważał go za genjalnego poliglotę. Tym kimś był on sam.
Lądował był na wszystkich wybrzeżach i wszędzie przyswajał sobie po kilka wyrażeń. Chociaż różnorodne słowa tak się pomieszały w jego głowie jak naprzykład szczątki rozbitych pociągów po katastrofie, był niezłomnie przeświadczony, że włada doskonale dziesiątkiem tuzinów rozmaitych języków i dialektów.
Nie skąpił dowodów, wyciągając z zanadrza pamięci te nieszczęsne filologiczne szczątki w chwilach stosownych i niestosownych. Czasami wszelako mogło się wydawać, że popisuje się samoironją, że szydzi sam z siebie. Wszak kapitan Turnerstick lubił widzieć dokoła siebie oblicza roześmiane.
Tego dnia Frick Turnerstick był w różowym humorze. Nie bez powodu. Pod jego stopami leżały dyle najszybszego okrętu, jakim kiedykolwiek kierował. Wspaniały wiatr wydął żagle. Horyzont wyraźną krechą obrębiał morze, a niebo niezachmurzone uśmiechało się do wesołych twarzy załogi.
Nadto port był wpobliżu, nadto okręt wiózł pasażerów, którzy potrafili sobie zdobyć przychylność kapitana. Wsiedli w Singapore i zamierzali wysiąść w Kantonie. O, to były cudowne dni kapitana Fricka Turnersticka! Od lat nie toczył na pokładzie takich rozmów i dyskusyj. I cel podróży wspomnianych trzech pasażerów tak mu przypadł do gustu, że postanowił nierychło rozstać się z nimi; mógł im przez dłuższy czas dotrzymywać towarzystwa, zdawszy obowiązki patrona na doświadczonego sternika.
Owymi pasażerami byli: student Fryc Degenfeld, zwany błękitno-purpurowym Matuzalemem, jego pucybut Godfryd Ziegenkopf, zwany Godfrydem de Bouillon, i wreszcie Ryszard Stein, który jechał w roli spadkobiercy chińskiego magnata.
Siedzieli oto na pokładzie i spoglądali przed siebie na morze, gdzie widać było zdala kilka żagli. Krzesła polowe nie stały przy sobie rzędem. Nie godziłoby się to z pojęciem subordynacji, jakie wyrobił sobie w ciągu długich lat służby Godfryd de Bouillon. Zawsze biegał ztyłu za swoim panem Matuzalemem, jakże mógł więc teraz zmieniać naturalny porządek? Siedział przeto w zwykłem trzykrokowem oddaleniu za studentem i trzymał bańkę fajki wodnej, której ustnik tkwił w ustach Matuzalema. A jakże, przed wyjazdem nie zapomniano zaopatrzyć się w nową fajkę.
Zarówno pan jak i sługa byli ubrani tak samo, jak w domu przy ulicy Humboldta. Ryszard siedział przy Matuzalemie, a o kilka stóp przed nimi spoczywał znany nam newfundlandczyk, który, podobnie jak Godfryd, nie sprzeniewierzył się długoletniemu przyzwyczajeniu.
Matuzalem, jak zawsze, puszczał pokaźne kłęby dymu. Przyjaźnie skinął w stronę kapitana gdy ten, ukazawszy się na schodach, skierował ku niemu kroki.
— No, komandorze, jakże tam? — zapytał Degenfeld — Czy wkrótce ujrzymy wybrzeże Państwa Niebios?
— Myślę — odparł zagadnięty. — Po południu przybijemy do Hongkongu. Niebawem zwiększy się ilość żaglowców, dążących w tym samym kierunku.
— Odbyliśmy pyszną podróż!
— Niezrównaną! Robimy siedemnaście węzłów. To coś znaczy. W niecałe cztery dni z Singapore do Hong-kongu — niech-no kto inny spróbuje naśladować Fricka Turnersticka!
— Tak, pan i pana okręt... z tem można wiele dokazać. Nie sądziłem, że aż tak rychło powitam Chiny.
— A czy wie pan, jak należy przywitać ten kraj warkoczy?
— No, jak?
— Tszing, tszing! — trzeba zawołać. To prawdziwe chińskie przywitanie.
— Ach, rozmawia pan nieco po chińsku?
Turnerstick nasadził binokle na nos, przytrzymał je z całej siły, aby ponownie nie opadły, z jawną niechęcią spojrzał na Degenfelda i wreszcie odezwał się:
— Taka omszała głowa, jak pan, chyba się tyle nauczyła na uniwersytecie, żeby do kapitana Turnersticka inaczej się zwracać! Nieco po chińsku? To mi dopiero pytanie, co się zowie! Skoro biorę linę do ręki, biorę ją całą.
— A więc rozmawia pan doskonale po chińsku?
— Naturalnie! Jakżeto inaczej?
Mówił takim tonem, jakgdyby odpowiadał na pytanie, czy pija czystą wodę.
— O tem nie wiedziałem! — wyznał Degenfeld. — Nie wspominał pan o tem!
— Pocóż wspominać? Nie robi się wiele hałasu o rzecz samą przez się zrozumiałą.
— No, tem bardziej się cieszę z tego odkrycia. Przyrzekł pan, że przyłączysz się do nas na kilka dni. Jest to dla nas nader cenna okoliczność, że biegle władasz chińskim.
— Ba! Nie warto o tem wspominać! Prawdziwa drobnostka! Wszak i pan uczył się chińskiego, Jak mi powiedziałeś?
— Tylko przez dwa lata.
Dłużej, niż trzeba. Chińszczyzna jest najłatwiejszym językiem ze wszystkich, jakie znam.
— A ja uważałem ją za nader trudny język.
— W takim razie rozwinął pan niewłaściwy żagiel. Człowiek pana zawodu musi stracić właściwy kurs na obowiązkowej łacinie i greckim. Kto ma głowę nabitą klasyczną starzyzną, temu, oczywiście, nie starczy już miejsca nawet na najłatwiejsze rzeczy. Wówczas tacy przeuczeni ludzie wiosłują po świecie i nie potrafią odróżnić pancernika od kadzi śledziowej. Powiadam panu, że chińszczyznę, rzec mogę, wyssałem z mlekiem matki. Zacząłem nią władać bez nauki, zupełnie samorzutnie.
Matuzalem znał piętę achillesową kapitana. Tonem jak najpoważniejszym rzekł:
— Coś podobnego może się zdarzyć wyłącznie panu. Jesteś istnym wielorybem w morzu dialektów. Igrający, radzi pan sobie łatwo z bałwanami i wypluwasz najtrudniejsze wyrażenia, ot tak sobie, przez nos.
Turnerstick poprawił binokle, obrzucił studenta badawczem spojrzeniem i zapytał:
— Przez nos? Czy to ma być przytyk do mojej twarzy?
— Co też panu na myśl wpada! Mówię o wielorybie, a że wieloryb puszcza wodę przez nos, o tem chyba wie pan!
Tak, to prawda. Ma pan słuszność. Podobnie jak wieloryb toczy się po falach, tak ja toczę się po językach. A właśnie chiński jest dla mnie igraszką.
— Dla mnie, przeciwnie, był to twardy orzech do zgryzienia. Niejeden ząb na nim zjadłem. Pomyśl pan tylko o dialektach! Jest ich aż dziewięć!
— Wcale mało! Wyjawię panu, że dialekty to szopka. Rzecz najważniejsza, stale pamiętać o rzeczy najważniejszej; więc w danym wypadku, jeśli chodzi o język chiński, — o końcówkach.
— Taaak?, A ja myślałem, że chiński język nie zna wcale końcówek.
— Co? Nie zna końcówek! No, teraz rozumem, że, mimo dwuletniej pracy, nie nauczył się pan chińskiego ani w ząb! Raczej potrafisz pływać na piasku, latać bez skrzydeł, niż mówić po chińsku ignorując końcówki. Powiadam panu, że potrafię wyłożyć całą chińszczyznę wraz z dziewięciu dialektami w ciągu pięciu minut!
— Niewiarygodne!
—Wkrótce pan uwierzy. Wymień mi pan nazwy kilku miast chińskich, albo rzek!
— Z łatwością. Mamy, naprzykład, Jang-Tse-Kiang, Ma-seng, Pe-king, Hong-kong, Wu-sung — —
— Stój! — przerwał kapitan. — Wystarczy. Ma pan Już pięć końcówek.
— Końcówek? Skądże znowu!
— A co? Wszak sam pan wymienił: ang, enq, ing, ong, ung! Jeśli to nie były końcówki, to ja pewnie nie jestem Frick Turnerstick! Te końcówki są jądrem mowy chińskiej! Z tym zasobem można sypać chińszczyzną, jak z rękawa. Końcówki, końcówki, — oto przyprawa do najtwardszego kęska. Pan ze swoją łaciną, i greczyzną nie masz najmniejszego wyobrażenia o prawdziwej użytecznej i wygodnej końcówce! Sądzę nawet, że we wszystkich waszych uniwersytetach nie znajdzie się tak dźwięczna i łatwa końcówka, jak chińskie ing, ang, eng. ong, ung! Z takiemi pięcioma końcówkami mam całe Chiny w worku. Patrz, pan, zbliża się do nas kuter. To rotman. Dam mu sygnał, aby wszedł na pokład. Zobaczy pan, pomówię z nim po chińsku. Będziesz się pan dziwił, że sam nie wpadłeś na tak łatwy domysł.
Wydał odpowiedni rozkaz, i wkrótce ukazał się na maszcie znak PT, zgodnie z systemem międzynarodowej sygnalizacji.
Rotman zobaczył znak i wszedł na pokład. Jego łódź nie była chińskiej konstrukcji. Przyjemnie było śledzić, jak zwinnie i szybko podążała ku okrętowi. Rotman wszedł na pokład — był ubrany po chińsku. Na głowie nosił niesłychanie szeroki kapelusz słomiany, który zasłaniał całkowicie jego twarz.
— Uważaj pani — rzekł kapitan Frick. — Teraz dam próbkę chińszczyzny.
Zbliżył się do rotmana i rzekł:
— Tszing, tszing, tszing...
— Insaveness! — przerwał brutalnie witany. — Powiedz pan poprostu welcome, sir! Amerykanin nie ma potrzeby machać chińskim warkoczem!
— Nie jest pan Chińczykiem, loadsman?
— Nie. Jestem rodowitym Szkotem z Greenoch nad Clyde, gdzie, jak panu chyba wiadomo, buduje się najsławniejsze okręty żelazne. Możemy się zatem porozumiewać w naszej mowie ojczystej.
— Chciałem z panem pomówić po chińsku — odparł rozczarowany Turnerstick.
— Ach, co tam, po chińsku! Skośnookie drapichrósty nie są wcale warte, aby się zajmować ich szwargotem. Postaraj się pan raczej, abym dostał na poczęstunek dobrego rumu, inaczej pójdę sobie precz z pokładu i nie kiwnę palcem, jeśli nawet pana okręt wzbije się o wyspy Lamma.
Skierował się ku kajucie kapitana; Turnerstick musiał, chcąc nie chcąc, iść za nim.
— O biada! — rzekł Ryszard Stein. — Nie mógł nieborak zastosować swej chińszczyzny. Czegóż on chce od tych końcówek!
— Świta mi w głowie lekkie wyobrażenie; ale chyba nie chodzi mu o zaopatrzenie angielskich, czy niemieckich słów w te komiczne końcówki! To dopiero byłoby dzikie. Po nim i tego można się spodziewać. Węszę niejedną wesołą scenę. — Godfrydzie — ho-su!
Ostatnie słowa, chińskie, oznaczały: daj ognia! Odkąd wyjechali z rodzinnego miasta. Matuzalem zaczął uczyć swoich towarzyszów po chińsku. Zwłaszcza czyścibut otrzymywał rozkazy i polecenia w obcym języku, co też pociągnęło za sobą niejedno zabawne nieporozumienie.
— Ki eulh! — Słucham! — odpowiedział Godfryd z całą powagą, wyciągając z kieszeni zapalniczkę i pomagając swemu panu rozpalić wygasłą fajkę.
Wkrótce potem wrócił pilot z kapitanem. Objął komendę nad okrętem, wobec czego Turnerstick miał wiele czasu i mógł go poświęcić pasażerom.
Coraz więcej dookoła ukazywało się żagli. Biało-niebieskie kłęby dymu otaczały parowce, dążące do Kantonu, lub przybywające stamtąd. Morze coraz bardziej się zapełniało statkami; wreszcie wyłoniły się na widnokręgu skaliste wybrzeża Hong-Kongu i innych wysp nad Zatoką Perłową.
— Bardzo przykre, że rotman nie jest Chińczykiem — rzekł kapitan. — Ale poczekajmy trochę, a formalnie okrążą nas łodzie. Pokażę panu wówczas, jak władam językiem Synów Niebios. Swoją drogą czas już, aby pan otworzył kufry.
— A to w jakim celu? — zapytał Degenfeld.
— Aby włożyć chińskie ubiory.
— Nie mamy takich.
— Co? Chce pan udać się na ląd i zapędzić w środek chińskiego miasta ubrany nie według tutejszych zwyczajów? Chce pan tam iść w swej jaskrawej czapeczce studenckiej?
— Czemu nie?
— Ponieważ jest to fałszywe z gruntu: Będą za panem biegli, jak za rarogiem. Będą pana wyzywać od cudzoziemskiego barbarzyńcy. Dozna pan wszelkich przykrości i możesz nawet wpaść w prawdziwe niebezpieczeństwo.
— Ba! Kto mi zabroni ubierać się według własnego gustu?
— Zdrowy rozsądek. Jeśli pan chce naprawdę poznać Chiny i Chińczyków, to nie powinieneś się zdradzać, że nie jesteś tubylcem. Nie zna pan jeszcze tego narodu. Zmuszono ich, aby otworzyli nam swoje porty, i odtąd tem bardziej nienawidzą nas, obcych napastników. Jako cudzoziemiec, nie będzie pan bezpieczny nawet na terenie władzy konsularnej. Skoro zaś wyjdziesz poza jego obręb, w każdym spotkanym ujrzysz wroga.
— Nie będę ze strachu wypierać się swego pochodzenia.
— Doceniam Pana godność i dumę narodową, ale — — hm, biorąc właściwie, kto wie, czy pan nie ma racji. Nawet jeśli wdziejesz na siebie najlepsze stroje chińskie, zdradzi się pan nieznajomością języka. Mnie natomiast nic podobnego nie grozi. A jednak lepiej byłoby, gdyby pan się stosował do tutejszych zwyczajów.
— No, być może, później ubierzemy się po chińsku. Ale tymczasem będzie po dawnemu. Jak długo zatrzymają pana obowiązki służbowe w Hong-Kongu?
— Dam pełnomocnictwa sternikowi. Pozostają tylko drobne formalności, które potrwają najwyżej godzinę. Amerykańskiego konsula, którego muszę odwiedzić, znajdę w Kantonie.
— Bardzo mi to na rękę, że nie będziemy zmuszeni się rozstać. Ja bowiem nie zamierzam bawić w Hong-Kongu, gdzie nic niema dla nas ciekawego. Jest to miasto europejskie, przeniesione na grunt chiński. Szkoda mi poprostu czasu.
— Mnie również. Możemy skorzystać z parowca towarzystwa China-Navigation-Compagnie, lub też, aby już całkiem pogrążyć się w tutejsze środowisko, pojechać do Kantonu chińską dżonką.
— Wolę tamto. Prędzej dojedziemy. Jeszcze zdążymy nawiązać bliższe stosunki ze smokiem chińskim. Kufry nasze zostawimy na pokładzie — przecież niedługo zabawimy w Kantonie.
Tymczasem zbliżyli się do ujścia Tszu-Kiang — Rzeki Perłowej. Załoga stała na posterunkach, gotowa do natychmiastowego wykonania rozkazów rotmana. Okręt skręcił w zachodnią zatokę Lamma, minął zieloną wyspę i pożeglował ku Honk-Kong-Kai, ku ciżbie parowców, żaglówek, dżonek i wszelkiego innego rodzaju łodzi. Zwinięto żagle i zarzucono kotwicę.
— Tszing, tszing! — zawołał Turnerstick, wyciągając w natchnieniu ramiona, jakgdyby pragnął objąć serdecznie cały Hong-Kong. — Dobiliśmy i teraz pokażemy, kim jesteśmy!
Mimo europejskiego wyglądu samego miasta, port przedstawiał widok prawdziwie wschodnio-azjatycki. Ze wzgórza Victoria, wysokiego na tysiąc dwieście stóp, spoglądała strażnica i maszt od chorągwi. Na stoku ciągnęła się promenada Kennedyroad. Niżej — ożywione miasto i Bai, pokryty, okrętami. Z drugiej strony chińskie płaskowzgórze gęsto zabudowane, a na lewo mnóstwo ciągnących się aż do Macao nagich skalistych wysp.
Na lądzie roiło się od Europejczyków wszelkich narodowości. Chińczyków. Japończyków, Malajów, Hindusów, Persów, Singalesów, portugalskich meteków i ciemno zabarwionych Afrykańczyków.
Przy samym okręcie już po chwili roiło się od łódek i tratw, naładowanych wszelkiego rodzaju produktami miejscowemi. Każda z tych łódek ubiegała się o pierwszeństwo w stosunkach handlowych z przybyszami, aby uzyskać od nich poczwórne ceny. W następstwie — harmider, nawoływania, kłótnie, przekleństwa, ryki, wrzask reklamy, że aż uszy puchły.
— Nic nie kupować! — ostrzegał kapitan. — Tu zdziera się z cudzoziemców skórę. Najlepiej wcale nie dopuścić kramarzy, bo później nie można będzie opędzić się tej zgrai. O, potrafię rozmówić się z tą hołotką! Zaraz zobaczycie.
Kazał natychmiast napełnić kilka kubłów wodą i ustawić je na brzegu pokładu. Poczem wychylił się i ryknął na całe gardło w rojną ciżbę łodzi:
— Forang tam! My nicong nie kupimeng! Idźcieng preczyng, wy szubrawcyng! Natychmiastong preczyng, preczang, preczong, preczung. Travaillez, travaillong, travailleng!
Bynajmniej nie owe słowa podziałały na tłum. Podziałał głos okrutny i srogi, dzikie, groźne gesty kapitana. Na dole uciszyło się, jakby makiem posiał. Spojrzenia kramarzy z nietajonem zdziwieniem wpiły się w kapitana, który ciągnął dalej:
— Nie potrzebujemyng niczegong! Nie mamyng pieniędzyng. Wynieścing się stądzing!
Zdumieni kulisowie wciąż trwali w milczeniu; nie wiedzieli, co o tem myśleć. Godfryd de Bouillon zobaczył tymczasem wpobliżu siebie ogromny głośnik. Uchwycił go, skierował ku kapitanowi i rzekł tonem najpoważniejszym:
— Do tysiącong djabłong, kapitanieng! Morowong znasz paręng rodzajong dialektong, jak mi patrzyng! Proszeng, bierzong pang tubeng, to dopierong wywrzeng wrażenieng!
— Co ja słyszę! — odpowiedział Turnerstick. — Mówi pan doskonałą chińszczyzną. Widzicie, jak prędko działa moja nauka końcówek! Serdecznie gratuluję! Co się tyczy głośnika, to ma pan słuszność. Dawaj pan!
Tymczasem wioślarze na nowo zaczęli się zbliżać. Turnerstick skierował ku nim tubę i krzyknął:
— Natychmiasteng forang, wy łotryng, arcyłajdacyng, hołotang! Czy posłuchacieng zmiejscang! Forang na zadeng, preczyng z waming. Szybkong, szybkong, szybkong, szybkong, szybkong!
Tuba rozniosła rozkaz kapitana po całej zatoce. Powszechna uwaga skoncentrowała się na okręcie i otaczających go łodziach. Turnerstick sięgnął po kubeł wody, następnie po drugi, trzeci, i wylewał zawartość na głowy natrętnych Mongołów.
W ten sposób napędził im rozumu do głowy. Czując, że nie dadzą rady, wycofali się z gniewnemi okrzykami. Woda wprawdzie niebardzo uszkodziła ich ubrania; wielu nie nosiło nic poza spodenkami z płótna; wprost przeciwnie, ta przymusowa kąpiel dobroczynnie podziałała na ich ciała, odznaczające się niewiarygodnem niechlujstwem.
Zadowolony kapitan zwrócił się teraz do Degenfelda i zapytał:
— No, przyjacielu, co pan o tem powie? Czy nie zrozumiano mnie?
— Stanowozo — odparł serjo zapytany. — Stwierdziłem to ku najwyższemu zdziwieniu.
— O, niema się czemu dziwić. To rzecz nader prosta. Końcówkom, jedynie i tylko końcówkom zawdzięczam swoją umiejętność. Oczywiście, nie przeczę, trzeba mieć trochę zdolności przyrodzonych. Język chiński jest dziecinną igraszką, niegodną trudu.
W tej chwili rotman, który był świadkiem tej zabawnej sceny, położył mu rękę na ramieniu i rzekł ze śmiechem:
— Sir, to ma niby znaczyć, że pan znasz chiński?
— Czego pan sobie życzy? — zapytał Turnerstick, wsadzając na nos binokle i mierząc śmiałka lekceważącem spojrzeniem.
— Pytam, czy pan uważa, żeś rozmawiał po chińsku?
— Naturalnie. A po jakiemu?
— All devils! Rozkoszna komedja! Gada pan tak, że człowiekowi ciarki latają po grzbiecie, i uważasz to za chińszczyznę! Mój drogi sir, mogę tylko Panu powiedzieć, że władam znośnie tutejszemi diaektami, mianowicie punti, hakka, hah-kian, fuh-kian, fu-tszeu, nan-tszang i occi-tszeu, ale tego, co pan przed chwilą mówił, póki żyję, nie słyszałem!
Turnerstickowi binokle spadły ze wzruszenia. Rozstawiwszy szeroko, po marynarsku, nogi, rozwalił usta, aby zmiażdżyć pilota, atoli tan nie dopuścił go nawet do słowa.
— Proszę, — rzucił — tylko bez replik! Nie mam czasu słuchać. Zapłać mi pan za moją pracę, ja wręczę panu kwitek, poczem rozstaniemy się w pokoju.
— Tak, — odparł kapitan — lepiej rozstańmy się natychmiast, może się bowiem stać, że nie zdołasz odejść o własnych siłach. Dlaczego nie chciał pan ze mną rozmawiać po chińsku? Dlatego że nie umiesz! Tak jest, a nieinaczej!
Rzekłszy to, odszedł do kajuty, niczem obrażony, ale świadomy swej wyższości bohater. Rotman podążył za nim, aby po paru chwilach wrócić i opuścić okręt.
Ale Turnerstick nie pokazywał się wcale. Wreszcie, po godzinie, kiedy sternik zarządził ściągnięcie żagli, Fritz Degenfeld postanowił zajrzeć do obrażonego w swej godności poligloty.
W chwili, gdy zamierzał zamknąć drzwi, te otworzyły się naoścież i na progu stanął — — ktoś, kogoby nasz student uznał za stuprocentowego Chińczyka, gdyby nie złote binokle, które właśnie zsunęły się z niesfornego nosa.
— Kapitanie, — zawołał Degenfeld — ledwo pana poznaję!
— Istotnie? — podchwycił Turnerstick z prawdziwą radością. — Co, istny Chińczyk?!
— A jakże! Jakby urodzony i wychowany na cesarskim zamku w Iuan-Ning-Yuen! Pozwól pan wreszcie się obejrzeć!
Ujął go za plecy i obracał na wszystkie strony, aby dokładnie przyjrzeć się metamorfozie sympatycznego kapitana.
— Świetne, doskonałe! Wszystko z czystego jedwabiu! — wyjaśniał kapitan, rozpinając guziki wierzchniego okrycia, aby Degenfeld mógł ocenić przedniość drugiej warstwy ubioru.
Nosił więc niezmiernie szerokie spodnie z czerwonego w białe kwiaty jedwabiu, nad kostką przewiązane szerokiemi wstążkami. Nad tem — kamizelkę z tego samego materjału, która spadała do połowy lędźwi. Ponadto nosił białą jedwabną koszulę bez rękawów. Dosyć wąska, przypominająca szlafrok, niebieska szata sięgała prawie do ziemi. Rękawy ku dołowi rozszerzały się niewiarygodnie i mogły służyć za kieszenie. Długi, nizany złotem pas wił się na biodrach i przytrzymywał, prócz zegarka, najrozmaitszego rodzaju futerały z najrozmaitszemi przedmiotami, które w Chinach trzeba mieć zawsze pod ręką. A na tem wszystkiem miał szeroki w rodzaju burnusa ubiór, nieco krótszy od poprzednio opisanego, wzorzysty — na zielonem tle czerwone gąsienice i żółte motyle. Półrękawki sięgały niemal do łokcia.
Obuty był w pantofle z czerwonego jedwabiu, bez obcasów, ze szpicami, zagiętemi wysoko pod górę. Podeszwy były grube na trzy palce.
Głowę osłaniał kapelusz, pleciony z sitowia, pokryty miękkim materjałem, przypominający ogromną, przewróconą miskę, i ozdobiony wysmukłą kitą falowanego końskiego włosia oraz smokiem z cienkiej, złociście połyskującej blachy.
Stroju dopełniały dwie szable, jedna z brzękiem ocierająca się o ziemię, druga — nieco krótsza.
Aby nie zapomnieć o najważniejszem, trzeba powiedzieć coś o wachlarzu, którym obracał w ręku, a który, rozwinięty całkowicie, mógł zasłonić nie jeden, lecz dwa takie tułowia. Ten przedmiot niezbędny wymalowany był w krwawą scenę bojową, nad którą, złotemi zgłoskami wypisany, świecił się chiński napis.
— No, jakże się panu podobam? — zapytał dumny kapitan.
— Niezmiernie! — odpowiedział Degenfeld. — Lecz skąd pan to wziął?
Rzeczywiście, wygląd Turnersticka musiał być, według pojęć chińskich, nader imponujący.
— Kupiłem w Singapore. Tam też kazałem to sobie napisać na wachlarzu. Było jeszcze dosyć czasu.
— Czy potrafi pan napis przeczytać?
— Nie. Z chińskiem pismem nie zdążyłem się jeszcze obeznać. Niech pan przeczyta, proszę.
Degenfeld obejrzał znaki i objaśnił:
— Chińczycy nie mają litery r. Wymawiają ten dźwięk jak l. Dlatego trudno dosyć rozwikłać pierwszą zgłoskę. Zapewne zamiast napisanego Tul należy przeczytać Tur.
Naturalnie! To moje nazwisko po chińsku napisane.
— Aha, więc jesteśmy na tropie. Napis brzmi? Tul-ning-sti-king — kou-ngan — ta-fu-tsiang. Czy tak?
— Sądzę. Czy może pan to przetłumaczyć?
— Tak. „Turnerstick, wielki jenerał-major, ekscelencja“. Czy jest pan tem wszystkiem w istocie? Do licha, kapitanie, chce pan uchodzić za jenerał-majora, i nadto wielkiego, to znaczy bardzo znakomitego?
— Czemuż nie? — roześmiał się zapytany. — Bogu dzięki, na pewno jestem jeszcze tak rozumny jak chiński jenerał-major!
— Ale jeśli trzeba będzie dowieść, że jesteś nim w rzeczywistości?
— Każdemu, kto zażąda świadectwa, dowiodę zmiejsca zapomocą obu moich pięści. Oto legitymacja, której żaden Chińczyk nie zdoła się przeciwstawić.
— A co pan o tem myśli?
Z temi słowy uniósł skraj kapelusza, i natychmiast wydobył się prawdziwy warkocz, dotychczas ukryty.
— Pen-tse! — roześmiał się student. — Naprawdę, prawdziwy pen-tse — warkocz, jak w książce! Jakże go pan umocował?
— Wisi na cieniutkiej, prawie niewidocznej siatce, którą włożyłem na włosy. Widzi pan zatem, że niczego mi nie brak, aby zaliczyć się do Synów Niebios.
— Czy pan nie za wiele ryzykuje?
— Ryzykuję? Nic podobnego! Kapitan Frick Turnerstick zawsze wie, co czyni. Przypomnij pan sobie moje zdolności filologiczne, moje końcówki i djalekty! Cóż mi się może przytrafić? Zresztą, jestem Niemcem z urodzenia i obywatelem amerykańskim. Cóż więc może mi się stać, skoro będę się zachowywał jak gentleman? Nic, nic absolutnie! Uzurpowałem sobie tytuł, a to w tym celu, aby panowie Chińczycy wiedzieli, że mają przed sobą nie byle jakiego zjadacza powszedniego chleba. Kto może mieć coś przeciwko temu? A więc jestem gotów. Muszę tylko parę słów powiedzieć sternikowi. A pan? Czy przygotował się pan do lądowania?
— Skoro pan skończy rozmowę, będę do pana dyspozycji. Nie bierzemy ze sobą bagażu. W parę chwil przygotujemy się do zejścia.
— No, niebardzo w parę chwil. Otóż i nadjeżdża łódź policyjna, przed którą będziemy się musieli dokładnie wylegitymować. Szczęście, że nie przybywamy z kraju, dotkniętego zarazą, i że nie mamy chorych. Musielibyśmy odbyć kwarantannę, chyba nawet dziesięciodniową. Właściwie ta łódź powinna była do nas przybyć wcześniej, na pełnem morzu.
Zaraz potem motorówka przybiła i na pokład wszedł komisarz policji, lekarz i niższy urzędnik. Byli to anglicy. Hong-Kong jest posiadłością angielską. Niemało się zdziwili, kiedy Turnerstick przedstawił się jako kapitan. Zamieniwszy wszakże parę słów z nim, domyślili się, jakiego człowieka mają przed sobą i nie bez trudu zmusili się do zachowania urzędowej powagi. Lądowanie odbyło się w przepisanym porządku.
W czasie ostatnich rozmów udało się przecież posiadaczowi jednej z niezliczonych wymienionych poprzednio łódek przybyć do okrętu i dostać na pokład. Był to stary Chińczyk w brudnem ubraniu, bosy, z ogromnym kapeluszem na głowie. Ztyłu zwisał mu na plecy skąpy krótki warkocz, niczem ogon szczurzy, a naprzedzie ogromne okulary pląsały na mongolskim tępym nosie. Zanim kapitan zdążył nań huknąć, zapytał grzecznie w skaleczonej po chińsku mowie angielskiej:
— Money, money! To want you money? I am money exchanger; to be banker. I will exchange!
Słyszał bowiem rozmowę kapitana z urzędnikiem i wiedział, że, wbrew świadectwom stroju, ma przed sobą cudzoziemca. Jego propozycje były na rękę Turnerstickowi, który uważał, że trzeba mieć w kieszeniach nieco drobnych. Posępna mina kapitana rozjaśniła się; wyciągnął z kieszeni długą, grubą, nabitą sakiewkę skórzaną, otworzył ją, wyjął monetę i rzekł, ale nie po angielsku, — o nie! — wszak chciał uchodzić za Chińczyka:
— Tak, taking! Potrzebujeng monetyng, drobneng monetyng. Zmiening ming jednegong dolarang!
Z temi słowy wyciągnął rękę z dolarem. Chińczyk wyłupił oczy, zdumiony chińszczyzną kapitana, i odpowiedział:
— I can not understand. I shall exchanger this dollar?
— Taking, yes, oui! Powiedziałeng zdajeng się wyraźnieng!
Chińczyk potrząsnął głową; zrozumiawszy wszelako „yes“, zapytał:
— Which money to wish you?
Turnerstick zwrócił się do Matuzalema, który przyglądał się z radością zabawnej scenie:
— Jakże się zowie tutejsza drobna moneta? Chciałbym dostać możliwie jak najdrobniejszą.
— Najdrobniejszą monetą jest sapeka, tutaj zwana li, — odparł z uśmiechem zapytany. — Dziesięć li stanowi jeden fen, dziesięć fen — tszang, dziesięć tszang równe są jednemu liang.
Turnerstick podziękował skinieniem głowy.
— Dajcieng mi li, sameng li! Chceng li, niceng mnegong, jak li!
Złożywszy to oświadczenie, wręczył dolara wekslarzowi, który trzykrotnie, czterokrotnie oglądał w zakłopotaniu ten pieniądz, to znów twarz kapitana; rozwalił usta jeszcze szerzej niż poprzednio, zmarszczył czoło tak, że okulary zsunęły się z nosa, i odpowiedział wreszcie z namysłem:
— Li, li, li! I have li, li, li!
Następnie podszedł do krawędzi pokładu i zawołał parę chińskich słów do dwóch młodzieńców, siedzących w jego łódce. W następstwie tego przytaszczyli skrzynię drewnianą i postawili ją przed swoim patronem, który położył wskazujący palec na nosie, przeliczył dolara na li w myślach i zdjął pokrywę.
— Dajng ming pang zang dwang dolaryng, zang trzyng dolaryng! — rzekł Turnerstick, wyciągając z sakiewki jeszcze dwa dolary. Chińczyk wziął je, powtórzył opisany grymas, poczem sięgnął do skrzyni i wyciągnął trzy sznury, zawierające każdy po sześćset li.
Są to bowiem owe drobne pieniążki chińskie z czworokątnym otworem pośrodku, przez który się przeciąga sznur. Nosi się je zwykle jako łańcuchy na szyi.
— Do lichang! — krzyknął kapitan. — Tak wieleng zang trzyng dolaryng?
— Yes, yes! — skinął wekslarz, który nie pojął słów, ale zrozumiał minę. — I am reasonable. Goodby, sir!
Schował trzy dolary i zszedł z pokładu. Obaj młodzieńcy pośpieszyli za nim ze skrzynią z tym samym pośpiechem. Turnerstick trzymał sznury w ręku i rzekł do Matuzalema:
— Czy można było sądzić, że za trzy dolary dostaje się tyle monet?
— Tak, to prawda, monet jest wiele, — roześmiał się student — ale powinien pan był dostać więcej.
— Ile?
— Trzy dolary stanowią 1965 li. Chińczyk dał o sto sześćdziesiąt pięć li mniej, co stanowi osiem i pół procent zarobku.
— Osiem i pół procent w pięć minut! To rocznie stanowi kilkaset tysięcy procent! Ten oszust musi zwrócić! Musi mi dopłacić, inaczej powieszę go na maszcie!
Przechylił się nad pokładem i zawołał gniewnie:
— Natychmiastong wrócing, łotrzyng, oszustong, złodzieing! Najwyżejng mogeng dać dwang procentong!
Ale łódka odbiła już od okrętu. Obaj młodzieńcy wiosłowali z całej siły, stary zaś patron spoglądał wgórę z przyjaznym uśmiechem i odpowiedział:
— Tszing leao! I have been noble, extraordinary noble. Tszing leao, tszing!
— Odjeżdża ten łapserdak! — gniewał się Turnerstick. — Gdybym go miał pod ręką, o! I ta kanalja śmie jeszcze wołać mi tszing, tszing! Jeśli pierwsze przywitanie tego kraju jest oszustwem, to czem będzie pożegnanie? Ale, co robić z temi pieniędzmi? Nie wejdą do sakiewki!
— Wierzę! — roześmiał się student. — Te pieniążki ważą co najmniej dziesięć funtów. Musi je pan powiesić na szyi!
— Aby mnie zadusiły?
— Inaczej się ich tutaj nie nosi.
— Istotnie?
— Tak. I, jeśli pan chce uchodzić za prawdziwego Chińczyka, musisz się do tego przyzwyczaić.
— Uchodzić! — zawołał kapitan z urazą, gubiąc binokle. — Niema mowy o „uchodzeniu“. Jestem prawdziwym, istnym Chińczykiem. Niech mnie Pan obejrzy! I niech pan weźmie pod uwagę moją wymowę!
— Jednak wekslarz nie zrozumiał pana.
— Bardzo słusznie. Taki szubrawiec niech mnie lepiej nie rozumie. Zresztą, nie znał chińskiego; mówił po angielsku, i jak, pożal się Boże! Był Hotentotem, albo Peszera. Żadna wymowa chińska nie może być tak wyraźna i prosta, jak moja. Zawieszę sobie na szyi osiemnaście set li i zejdziemy na ląd. Nie traćmy naszego cennego czasu tutaj na pokładzie!
Istotnie, zawiesił trzy sznury dookoła szyi i wybrał z broni dwa rewolwery i dubeltówkę. Matuzalem i Godfryd podobnie się uzbroili; natomiast Ryszard Stein posiadał tylko długi nóż i pistolet. Nie umiał się jeszcze obchodzić ze strzelbą. — — —
Po mostku, przerzuconym na bulwar, trzej nasi podróżni i kapitan opuścili okręt.
Turnerstick kroczył powoli, z dostojeństwem mandaryna. Za nim szli pozostali w tym samym porządku, w jakim trzy razy dziennie tam i napowrót przemierzali drogę od Pieprznego Zaułka do „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy“.
A więc naprzedzie puszył się dumnie ogromny newfundlandczyk. Oczywiście, trzymał w pysku wielki kufel swego pana. Nosił na grzbiecie rodzaj tornistra, który zawierał wszelki sprzęt podróżny. Do tornistra zaś był przymocowany futerał od kufla.
Za psem w skupieniu najwyższej powagi maszerował Matuzalem. W zwykłym swym ubiorze, z rękoma w kieszeniach od spodni, puszczając gęste kłęby dymu, pykał z fajki wodnej, której ustnika nie wypuszczał z pomiędzy warg.
W przepisanych trzech krokach za nim szedł Godfryd de Bouillon. Dwie strzelby skrzyżowane wisiały na jego plecach. W lewej ręce trzymał fajkę, a w prawej — któżby uwierzył — obój! Dzielny pucybut był tak zżyty ze swoim instrumentem, że nawet nie przyszło mu na myśl zastanowić się, czy blacha nie będzie zbytecznym balastem w drodze. Zabrał ją ze sobą tak, jakby się to samo przez się rozumiało, zwłaszcza,że patron się nie sprzeciwiał.
Za owym giermkiem i fajkonoszem, że się tak wyrazimy, szedł Ryszard Stein. Głowę okrywał zieloną uczniowską czapką, a resztą stroju przypominał dokładnie Matuzalema. Łatwo się domyślić, kto był inicjatorem tej przemiany.
Kiedy zeszli z mostku, Turnerstick skręcił na prawo, w przypuszczeniu, że tam stoi parowiec, którym zamierzali udać się do Kantonu. Atoli Matuzalem zawołał wślad za nim:
— Stój! Dokąd to, master?
— Oczywiście, do steameru, — odparł kapitan, zatrzymawszy się.
— Jeszcze czas. Przedewszystkiem trzeba zwilżyć gardło. Musimy w jakiś sposób uczcić nasze przybycie do Państwa Niebios. Zobaczymy, jakim tutaj trunkiem zelewa się robaka!
— Ale marnujemy czas!
— Ba! Wszędzie i zawsze marnuje się czas, cokolwiek się robi, — na jedzeniu i siedzeniu, na wypitce i wybitce, na pracy, na śmiechu, na płaczu. Zresztą, muszę bezwarunkowo odwiedzić naszego tutejszego konsula, aby mu się przedstawić osobiście i zasięgnąć różnych wiadomości. Zaprowadzę was zatem do hotelu Hong-kong, gdzie poczekacie do mego powrotu.
— Well! Niech i tak będzie. Ale jak się przedostaniemy przez ten tłum? Czego ta hołota sakramencka chce od nas!
— Czego chce? Odpowiem panu pięknym wierszem studenckim, naginając go nieco do okoliczności:
Naraz się wtacza cudaczna istota,
Turnerstick — tak się zwie owa szkarada.
Stoi ci przed nią niemrawa gromada,
Patrzy, jak wół na malowane wrota.
Wygłosił te słowa w momencie wcale odpowiednim, chociaż nietyle Turnerstick, ile on sam oraz Ryszard ściągali na siebie podziw gawiedzi.
Nigdy bowiem nie widziano tu jeszcze trzech w ten sposób ubranych ludzi. Ledwo zdążyli postawić nogę na bulwarze, gdy zewszechstron zbiegli się mężczyźni i kobiety, i utworzyli dookoła nich półkole widzów. Mężczyźni w przeróżnych strojach przeróżnych kolorów, biedne kobiety i biedniejsze jeszcze dzieci stały i gapiły się na niezwykłe widowisko. Nasi podróżni nie mogli ich pomawiać o brak szacunku; widać było, że uważają cudacznie ubranych przybyszów za znakomitych, dostojnych ludzi, do czego najwięcej się bodaj przyczyniła ich pełna dostojeństwa postawa.
Podczas gdy jednak właściwi sprawcy sensacji udawali, że jej nie spostrzegają, kapitan puszył się, mile połechtany w swej. dumie. Był przeświadczony, że to on jest przedmiotem zaciekawienia, i odpowiednio do tego silił się na tony wielkiego mandaryna. Rzekł do swoich towarzyszów:
— Nie wypada nam chodzić pieszo; tacy, jak my, z osiemnastu setkami li dokoła szyi, powinni jeździć, lub przynajmniej posługiwać się palankinem. Właśnie widzę kulisów — wynajmiemy ich natychmiast!
Istotnie nieopodal stała grupa kulisów z palankinami.
— Nie mam ochoty — odparł Matuzalem. — Cieszę się, że wreszcie mogę swobodnie ruszać kulasami. Wsiadaj pan, jeśli sobie życzysz! My pójdziemy pieszo i spotkamy pana w hotelu.
— Ślicznie! Sam sobie pan przypisze winę, jeśli pana nie będą traktować z należnym szacunkiem.
Matuzalem nie odpowiedział. Zapytał po angielsku jednego z kulisów o drogę do hotelu Hongkong. Otrzymawszy odpowiedź w tym samym języku, udał się ze swoimi towarzyszami do hotelu. Nie mógł się powstrzymać od swoistego uśmiechu. Sądził może, że pieszo dotrze do hotelu wygodniej, niż kapitan w palankinie? Że słusznie przewidywał, przekonał się wkrótce.
Otóż Turnerstick poszedł do kulisów i rzekł do dwóch posiadaczy najładniejszego palankinu:
— Ileng-kosztujeng zaniesieng mnieng dong hotelung Hong-Kong?
— Spojrzeli nań ze zdumieniem, potrząsnęli głowami i jeden odpowiedział:
— Yes, sir. You are in Hong-Kong.
Zrozumiał bowiem z mowy kapitana tylko nazwę miejscowości i sądził, że dziwny przybysz chce wiedzieć, czy się znajduje w Hong-Kongu. Tytuł sir świadczył, że mimo chińskich pozorów nie uważa kapitana za Syna Niebios. Rozdrażniło to kapitana — nasadził na nos binokle, spojrzał na kulisa wilkiem i rzekł:
— Muszeng sobieng wyprósing, abyścieng rozmawialing ze mnąg pong chińskung! Jestemg mandaryng najwyższeng klasyng i nieng mamg ochotyng słuchaniang cudzoziemsking dialektung! A zatemg, ileng płaceng dong hotelung Hong-Kong?
— Hotel? — zapitał kulis, zrozumiawszy wreszcie drugie słowo.
— Takong. Hotelong Hong-Kong.
— Ah, we sbcrll to bear to Hong-Kong-hotel?
— Taking. Tamong mnieng zawieźcieng. Ileng mamong zapłacing?
Ponieważ skinął potakująco głową i rękoma wykonał ruch liczenia pieniędzy, który we wszystkich krajach jest jednakowy, więc został wreszcie zrozumiany.
— Fifteen fen or candarins — brzmiała odpowiedź kulisa.
— Piętnaście fen, sto pięćdziesiąt li, czyli cała marka, — to za wiele! — burknął kapitan półgłosem, poczem głośniej już dodał: — Aning mnieng w głowieng nieng powstałong tyleng zapłacing. Jestemg chińsking mandaryng i nieng pozwolęng sięng oszukang kulisowing. Dostaniecieng stong li i aning złamanegong szelągang więcejng.
Rozsupłał jeden ze sznurów, odliczył sto li wręczył kulisowi. Ten przeliczył, potrząsnął głową i rzekł:
— Hundred fifty li, not hundred!
— Jang dajęng stong; takong mang być! — upierał się Turnerstick.
— Sir, do you are a miser, a niggard, a churl?
— Cong! Jang mamg być liczykrupang? Dusigroszeng? Skrobekang? Achng! Takang obelgang. Zwrócing pieniądzeng! Pójdęg do innyng!
Krzyczał tak głośno i gniewnie, że liczni widzowie skupili się dookoła, wietrząc zapowiedź skandalu. Obaj kulisowie zamienili ze sobą półgłosem jakieś chińskie słowa, zmierzyli Turnersticka od stóp do głów i zamierzali mu odpowiedzieć. Lecz kapitan nie dopuścił ich do słowa. Rozwinąwszy swój olbrzymi Wachlarz, wskazał na napis i huknął:
Jeśling nie poznajecieng pong mnieng, kimg właściwieng jestemng, tong przeczytajcieng mojąg wizytówkęg! Turningsticking, koungan ta-fu-tsiang! Jestem jenerał-majorang! Zrozumianong? Lichong wasong palnieng, jeśling mnieng nieng posłuchacieng! Nosicieng mnieng zang stong li, bong waseng zang uszyng wytargamg!
Otoczenie pomrukiwało z niechęcią. Kulis uspokoił gapiów kilkoma chińskiemi słowami, których Turnerstick jednak nie zrozumiał.
— Well, hundred li: get into, sir.
Mówiąc to, otworzył drzwiczki palankinu i gestem zaprosił kapitana do wsiadania. Turnerstick był niemało uradowany domniemanem zwycięstwem — nie zauważył złośliwych spojrzeń tłumu. Wsiadł.
Ledwo zdążył się wygodnie umieścić, obaj kulisowie ułożyli sobie pręty na ramionach. Natychmiast dwaj inni skoczyli ku lektyce, jeden z prawej strony, drugi z lewej. Dno powozu było ruchome, otwierało się, zapewne dla łatwiejszego czyszczenia, przez wyciągnięcie haków z prawej i z lewei strony. Do haków tych właśnie sięgnęli obaj wspomniani kulisowie, dno palankinu opadło. Turnerstick, oczywyście, ześlizgnął się i stanął na nogach.
— Do lichang! — krzyczał. — Cong tong znaczyng? Paianking mang zamiastyng dnang drzwing! Jang chceng — —
Nie mógł już dokończyć. Obaj tragarz#, nie zważając nań, puścili się biegiem w drogę. Mknęli w najwyższym pędzie. Turnerstick tkwił w palankinie i musiał dotrzymywać im kroku, chcąc nie chcąc. Lecz krzyki jego i poryki rozlegały się daleko. Widzowie niezbyt zaszczytnej dlań sceny śmieli się w kułak, udając, że nie zauważyli nieszczęsnego wypadku jenerał-majora.
Przechodnie, których dziwny ten powóz wymijał, przystawali ze zdumienia. Dwaj kulisowie pędzili, nosząc palankin z dnem zwisającem. Na dole migała para nóg w czerwonych pantoflach, pracujących z całych sił, aby dotrzymać kroku kulisom. Nieszczęsny właściciel tych nóg nie przestawał ryczeć:
— Stacing, stacing! Natychmiastong zatrzymać! Dong kroćsetong piorunów! Nie mogęng jużeng biegać; brakong tchung ming, tchung! Stój, powiadamong, wy szubrawcyng, hultajeng!! Stój, stoping, au, oh, ah...
Widowisko to rozśmieszyłoby najpoważniejszego człowieka. Zgraja uliczników biegła za nim, krzycząc i gwiżdżąc. Najdrastyczniej działały poważne miny obu kulisów, którzy udawali, że w pośpiechu nie spostrzegli wypadku swego pasażera.
Musieli też wyminąć Matuzalema, Godfryda de Bouillon i Ryszarda Steina. Ci usłyszeli za sobą klnący głos przyjaciela. Zatrzymali się i obejrzeli. Zobaczyli opłakaną sytuację swego Turningsticking koungan ta-fu-tsiang. Ale, nim zdążyli pośpieszyć z pomocą, kulisów już nie było.
— Wielki Boże! — zawołał Godfryd. — Co to? Jeśli to nie są kulasy naszego bohatera morskiego, to już własnym oczom dowierzać nie mogę. A głos? Jak się to stać mogło?
— Możesz polegać na swoich oczach — odparł Matuzalem. — To był Turnerstick; niema wątpliwości. Ale jakże się znalazł w takiej sytuacji? Piramidalny blamaż!
— Słusznie. Zapłacić za taki palankin i mknąć co sił wystarczy, jak kot z pęcherzem, to jest równie pozbawione podstaw, jak ten powóz. Widziałem kiedyś słonia, którego transportowano w ten sam sposób; ale co bydlę, to nie człowiek.
— Kto wie, jakie głupstwo popełnił nasz kapitan. Wkrótce usłyszymy. Śpieszmy się, bo gotów poprawić się z pieca na łeb.
Przyśpieszyli kroku, nie zważając na zainteresowanie, jakie budzili. Na szczęście hotel był już wpobliżu.
Hong-Kong, po chińsku Hiang—Kiang, jest skalistą wyspą, leżącą na prawo przed wylotem zatoki Tszu-Kiang. Posiada jeden z najlepszych portów chińskiego państwa. Można wyspę tę nazwać angielskim Gibraltarem Wschodu. Stolica wyspy, Victoria, zabudowana po europejsku, posiada szerokie ulice, wielkie piękne domy, ogromne składy i eleganckie wille. Kto jednak pragnie poznać życie chińskie, ten nie zatrzymuje się tutaj, lecz przy pierwszej okazji przeprawia się do Kantonu, jak to zamierzał właśnie błękitno-purpurowy Matuzalem.
Dotarłszy z towarzyszami do hotelu, student usłyszał już zdaleka wściekły głos Turnersticka. Weszli do sali restauracyjnej i zobaczyli kapitana, otoczonego kelnerami w długich niebieskich ubiorach oraz gromadą policjantów. Ci pochodzą przeważnie z Indyj, noszą ciemnobłękitne uniformy i czerwone turbany i są uzbrojeni w krótkie gumowe pałki.
Przysłuchiwali się opowiadaniu marynarza, nie mogli jednak nic zrozumieć, ponieważ nie chciał mówić po angielsku. Odsunął stojących po drodze, pomknął ku Matuzalemowi i rzekł:
— To niesłychane, istotnie niesłychane! Z początku zmusza się mnie biegać w dobrze opłaconym palankinie, a następnie, skoro się żalę, nikt z tuziemców nie rozumie po chińsku. Kto inny wpadłby W rozpacz!
— Mylisz się, kapitanie, uważając tych ludzi za tuziemców, — pouczał go student. — Przemów pan po angielsku, a wlot cię zrozumieją.
— Po angielsku? Ani mi się śni! Skoro jestem w Chinach, posługuję się językiem Państwa Niebios. Mogę chyba wymagać, aby mnie zrozumiano, mnie, mandaryna z osiemnastu stami sapeków!
— Nie jesteś pan jeszcze w Chinach, lecz w Angiji. Hong-Kong jest posiadłością angielską.
— Wiem o tem; ale żądam, aby także tutaj poznano się na mojej erudycji językowej. Czy wiecie, co mi się przytrafiło?
— Tak. Zachciało się panu urządzić bieg na wytrzymałość w palankinie.
— Zachciało mi się? Chce mnie pan dobić? Zmuszono mnie, zmuszono podstępem!
— I nie przeciwstawił się pan?
— Czyż mogłem?
— Czemu nie?
— Zerwanoby mi głowę z karku, gdybym nie biegł, Ledwo rozsiadłem się w palankinie, dno pode mną opadło i nogi zsunęły się na ziemię. To jeszcze pół biedy — można było wszak podnieść pokrywę, Ale obaj hultaje pomknęli jak opętani, i nie pozostało mi nie innego, jak pędzić z nimi.
— Może nie zauważyli, że pan zjechał na parter?
— Oho! Wiedzieli aż zbyt dobrze. Chciałem się zatrzymać, ale wyrywali z całych sił; dostawało mi się uderzenie za uderzeniem. W głowie mi dotychczas mruczy jak basetla; plecy świecą chyba wszystkiemi kolorami siniaków, a nogi mnie tak bolą, jakbym tańczył na kilometrowych szczudłach. Dziewięćdziesiąt osiem członków ludzkich drży we mnie — omdlewam ze zmęczenia, a pot ścieka mi szerokiemi potokami z ciała. Czy mam to puścić płazem?
— Powiedz-że mi pan przedewszystkiem, gdzie są obaj kulisowie?
— Gdzie są? — Tak, gdzież oni są? Nie wiem.
— Ale wszak pan powinien najlepiej wiedzieć, gdzie się zatrzymali. Przecież oni pana tu przynieśli!
— Przynieśli! Przynieśli! Ile złośliwości w tym człowieku! Powiadam panu, że przybyłem pieszo! Dziękuję za to Państwo Niebios, gdzie się płaci sto li za wyścig z kulisami. Tak byłem zaskoczony, że nie miałem nawet czasu na zajście po rozum do głowy. Wiem tylko tyle, że ryczałem jak tygrys; lecz to nanic się zdało, albowiem łotry nie pojmują ani w ząb chińskiego. A kiedy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami hotelu, przewrócili palankin tak, że usiadłem plackiem na matce-ziemi, i uciekli co tchu. — „Tszing leao!“ — krzyknęli na pożegnanie. Cóżto znaczy?
— Tak się żegnają Chińczycy.
— Dziękuję za takie pożegnanie! Natychmiast więc wleciałem tutaj i zażądałem sprowadzenia policji i władz miejscowych. Zamiast nich przybyły te błękitne uniformy, które potrafią tylko rozdziawiać gęby. Czy to obyczajne, czy to ma jakiś sens?
— Nie, ale wyraża podziw dla pańskiej znajomości języków — —
— Bodajby tak było; nie miałbym urazy.
— Niestety, ci ludzie, zdaje się, za mało zajmowali się chińskim językiem. Tu przeważnie używa się pitche — żargonu angielskiego. Jeśli pan chce się porozumieć, to musisz się posługiwać angielskim.
— Niestety, zdaje się, że pan ma słuszność. Ale czy to nie hańba, tutaj, w Hong-Kongu, nie rozumieć języka miejscowego? Zresztą, podobnie jest w Niemczech, Bawarczyk nie rozumie Saksończyka, a że mówię najlepszą chińszczyzną i posługuję się wytwornemi końcówkami, więc ci hołysze nie mogą się zorjentować w mojej elokwencji. Będę zatem musiał posługiwać się angielskim, aby dochodzić swych praw. Ale wówczas hultaje muszą ponieść karę, wzorową karę. Muszę ich dostać w swoje ręce. Przetransportuję ich na swój okręt i każę z nich trzeć pasy, ażeby na wieki wieków zapamiętali, kogo nieśli w palankinie!
Głos jego dyszał głębokim gniewem. Policjanci i służba hotelowa nie odstępowali go, ciekawi dalszych wypadków. Zachowanie się kapitana było dla zjawiskiem niezwykłem, a cóż dopiero wygląd trzech przybyszów w akademickich strojach. Nie wiedzieli, co o nich sądzić, lecz miny świadczyły bądź co bądź o wysokim respekcie. Nie rozumieli wprawdzie Matuzalema, ale imponował im jego ton i poważna, pewna siebie dostojność. Nasz student uważał za właściwe powstrzymać mściwe zapędy kapitana. Odciągnął go na stronę i rzekł:
— Lepiej zrezygnujemy z chłosty, mój drogi przyjacielu.
— Zrezygnować? Co panu na myśl wpada! Jeśli mnie pan chce pozbawić satysfakcji, to nie nazywaj mnie drogim przyjacielem. Moim przyjacielem jest tylko ten, kto dba o moją korzyść.
— Właśnie przestrzegam pana przed ponowną kompromitacją.
— Kompromitacja? Ponowna? Czyżem się już raz skompromitował?
— Potężnie.
— Oho, panie Degenfeld! Co pan sobie myśli? Czy chce mnie pan obrazić? Zmusi mnie pan do odpowiedzi ostrzem szabli!
— Miałoby to dla pana opłakane następstwa, gdyż, mogę to stwierdzić, w ojczystem mieście uchodzę za najlepszego szermierza. Pańska śmiertelna, chociaż wielce czcigodna, nadbudówka może zawrzeć równie intymną, jak nieprzyjemną znajomość z moją klingą. Ale pocóż krzyżować szable, kiedy czuję dla pana najszczerszą sympatję? Naprawdę, niezbyt budujący był widok pana nóg podczas wyścigu z kulisami. Ja sam ledwo się mogłem powstrzymać od śmiechu.
— Taak? A zatem widział mnie pan?
— Tak.
— I nie pomyślał pan nawet o pomocy, o wyzwoleniu mnie z tej fatalnej opresji!
— Naturalnie, że miałem ten zamiar; ale nie mogłem go wykonać, tak szybko Pan mnie wyminął. Kulisewie wiedzieli, że dno jest otwarte; musiał zatem istnieć jakiś powód ich planowego niedbalstwa.
— Naturalnie! Łotry chciały się zemścić za to, że urwałem pięćdziesiąt li z ich ceny. Żądali bowiem stu pięćdziesięciu.
— Ach! I dał im Pan tylko sto? Zerwał pan z nich marne trzydzieści fenigów? Czy to było godne mandaryna, za którego się pan podaje?
— Nie?
— Jenerał nie skąpi pięćdziesięciu li. Ta źle zastosowana oszczędność zdradziła, żeś nie jest ani Chińczykiem, ani mandarynem. Gdyby pana uważano za takiego dostojnika, to na pewnoby nie ośmielono się w ten sposób z panem obejść. Jeśli zaś pan będzie nalegał na ukaranie tych ludzi, owo fatalne dla Pana zdarzenie zyska rozgłos; urzędowo zażądają od Pana legitymacyj jenerała-majora, a że pan ich nie posiąda, więc znajdziesz się w sytuacji, niezbyt godnej zazdrości.
Turnerstick podrapał się za uchem.
— Saperlot! — mruknął. — Nie pomyślałem o tem. Czyż mam jako oskarżony stanąć wobec tych tszing-tszang-tszongów? Wolę już, aby łajdaki uniknęły kary.
— Właśnie to panu doradzam. Uważał pan, że nie wypada nam iść pieszo do hotelu. I otóż pan sam nietylko szedłeś, ale nawet biegłeś. Zapowiedział pan, że nie potraktują mnie z należnym szacunkiem. Jakich to względów pan dostąpił?
— Teraz może się pan ze mnie natrząsać! Ale nigdy mi się nic podobnego już nie zdarzy!
— Tak samo zaklinał się pan po wypadku z wekslarzem!
— Hm, tak! Państwo Niebios nie przywitało mnie zbyt sympatycznem tszing-tszing, ale ja jeszcze wymogę na Synach Niebios szacunku. Postąpię dyplomatycznie; zrezygnuję z ukarania kulisów. Wszakże biada Chińczykowi, który w przyszłości zechce pozwolić sobie na podobne facecje w stosunku do mnie! Powieszę go na jego własnym warkoczu. A zatem, skończmy z tą sprawą! Co teraz czynimy?
— To, co doradza mój pies: wypijmy po jednym. — — —
Sala restauracyjna była umeblowana po europejsku. Newfundlandczyk zaraz po wejściu zbliżył się do jednego ze stołów i usiadł na krześle; szklankę postawił przed sobą. Siedział oto, z tornistrem na grzbiecie, spoglądał posępnie w pusty kufel i wydawał zniecierpliwione pomruki. U „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy“ przywykł do widoku napełnionego kielicha.
Matuzalem wyjaśnił policjantom, że ich pomoc narazie jest zbyteczna. Natychmiast się oddalili. Czterej przybysze usiedli teraz przy stole, który zajął był pies. Degenfeld poinformował się, że można tu dostać piwa.
— A więc przynieś nam pan cztery dobre hausty! — zamówił. Kelnerzy pośpieszyli wykonać polecenie.
W tej chwili na salę wkroczył nowy gość, którego postać zasługiwała na powszechną uwagę.
Nie był wysoki, ale zato tak gruby, że chyba od długich już lat nie mógł spoglądać na własne nogi. Korpus należało nazwać niezwykłą kłodą mięsa. Gładko wygolone, pełne, księżycowe oblicze połyskiwało ciemną czerwienią. Równie niecodzienny był strój tego człowieka. Nosił spodnie, kamizelkę i marynarkę z białego przedniego płótna. Marynarka, wyjątkowo krótka, podkreślała imponującą wypukłość brzucha. Nogi tkwiły w niskich chińskich pantoflach o podeszwach czterocalowej grubości. Dookoła cielska — nie można było przecież dopatrzyć się bioder — miał przewiązaną szarfę z czerwonego jedwabiu, z za której wyglądała inkrustowana, cenna rękojeść malajskiej broni. Czaszka grubasa tworzyła jedno olbrzymie, łyse płaskowzgórze. Na czubku głowy mała w czarne i białe kwadraty szkocka czapeczka; dwie długie wstążki spadały z niej na plecy. Dwie długie flinty wisiały ztyłu na plecach, rzemienie zaś ich krzyżowały się na przodzie. Nad lufami unosiła się pełna i mocno spięta torba skórzana. W prawej ręce wreszcie grubas trzymał chiński parasol słoneczny takich rozmiarów, że mogłaby się pod nim zmieścić cała rodzina na wycieczce podmiejskiej.
— Goeden dag, mijne heeren! — przywitał się po holendersku, — Het is tijd, dat wij aan tafel gaan!
Co oznacza: „Dzieńdobry, moi panowie! Czas juk zasiąść do stołu!“
Dziwne przywitanie — tem dziwniejsze, że grubasek nie raczył na nikogo z obecnych spojrzeć i drobnemi kroczkami sunął ku najbliższemu ze stolików. Gospodarz znał go już zapewne, gdyż skoczył ku niemu z wylewną usłużnością, kłaniając się wielokrotnie aż do ziemi. Podsunął gościowi dwa krzesła, jako że na jednymby się nie zmieścił, uwolnił go od ciężaru torby, flinty i parasola; ze wzruszającą troskliwością ułożył je wpobliżu.
Matuzalem nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Podniósł się i, składając ukłon, odpowiedział wesołym tonem:
— Neemt plaats; maakt geene komplimenten; doet ais of gij thuis waart. — Siadaj pan; bez ceremonji; niech się pan czuje jak u siebie w domu.
Teraz dopiero grubas raczył spojrzeć na naszą czwórkę. Mierzył studenta przez kilka sekund surowym wzrokiem, ściągnął bezwłose brwi i rzekł:
— Zij zijn een ongelukkige nijlpaard. — Jesteś pan nędznym hipopotamem.
Poczem już spokojnie zwalił się na oba krzesła i ziewnął długo, przeciągle, szeroko, jakby chciał połknąć przynajmniej połowę zawartości powietrza w restauracji.
— En zij zijn een dick stekelvarken! — Pan zaś jesteś grubym jeżem morskim! — zawołał ze śmiechem student.
— Zij schaap! — Bydlę! — odpowiedział wzgardliwie grubas.
— Zij neushoorn! — Nosorożec! — odparł Matuzalem.
— Zij... zij... zij papegaai! — Papugo! — huknął znów tamten.
— Zij hooi-hofdl — Kapuściany głąbie! — roześmiał się Degenfeld.
Wówczas grubas podniósł się, wyciągnąć pięść i ryknął zachłyśniętym głosem:
— Zij dor vlam metje, zij droogen kleer maker! — Sucha zapałko, suchy krawcze! — Zij... zij... zij...
Nie mógł kontynuować, Newfundlanczyk zauważył był wrogą postawę grubasa, zlazł więc z krzesła, powoli zbliżył się do gościa, podniósł się na tylnych łapach, położył mu przednie na plecach, pokazał kły i warknął ostrzegawczo, jakgdyby chciał rzec:
— Ty, dosyć już, bo będziesz miał ze mną do czynienia!
Zagrożonemu słowa obelgi utkwiły w gardle. Zapadł się w krzesło i, wbrew oczekiwaniu, zawołał do gospodarza:
— Ik heb honger; gevt mij eene soep en kalfsvleesch! — Jestem głodny; daj mi pan zupy i cielęciny!
Ta zmiana frontu była tak nagła i komiczna, że cała nasza czwórka wybuchnęła głośnym śmiechem. Pies nawet zrobił grymas, mający wyrazić śmiech, i, machając ogonem, wrócił na swoje miejsce przy Matuzalemie. Skoro grubas poczuł się uwolnionym od bezpośredniego niebezpieczeństwa, odwrócił się i zawołał gniewnie:
— Mijne heeren, ik zoude mij schaamen, zoo dom de lagchen Eet gij liefst een vleesch of en eyeren-koek — dit is buiten twijfel beter dan dit ondeugende foeikzen! — Moi panowie, ja wstydziłbym się tak głupio śmiać. Skosztujcie lepiej mięsa, lub placka. — pożyteczniejsze to, niż głupie błazeństwa!
W odpowiedzi na tę perorę wybuchła nowa salwa śmiechu. Grubas był do takiego stopnia rozjuszony, że, odetchnąwszy głęboko, huknął prawdziwie piorunującym głosem:
— Mijne heeren, gij zijt slecht gij zijt slechter, gij zijt de allerslechtsten; gij zijt myne vyanden; gij — gij — gij zijt vier zuuren appen! — Mo panowie, jesteście źli, jesteście gorsi, jesteście najgorsi; jesteście moimi wrogami; wy — wy — wy jesteście czterema kwaśnemi małpami!
Łatwo pojąć, że te słowa nie mogły przywrócić roześmianym powagi.
Ale oto kelner przyniósł Holendrowi zamówioną zupę, której grubas odtąd poświęcił całą swą uwagę. Mruknął jeszcze pod nosem:
— Eene soep is beter, dan zoo een bedorven schaap. — Zupa jest lepsza, niż takie zepsute bydło!
Pogardliwym gestem odpowiadając Godfrydowi, który śmiał się najwięcej, zasunął serwetę za kołnierz i zaczął zajadać zupę tak głośno, jakgdyby pół tuzina wieprzów mlaskało nad korytem.
Potem przyniesiono mu cielęcinę. Oburącz uchwycił talerz, powąchał badawczo porcję, zadowolonym skinieniem dał znać, że zapach mu odpowiada, i rozkazał:
— Gevt mij een stuk ossevleesch met ervten en zuurkool! — Daj mi pan kawał wołowiny z grochem i kapustą!
Nasi bohaterowie mieli pewne wątpliwości, czy w Chinach można otrzymać groch z kapustą. Holender wszakże zdawał się dobrze znać zasoby tutejszej kuchni. Ledwo zdążył spałaszować cielęcinę, przyniesiono mu drugie zamówione danie. Powąchał je także, znowu skinął z zadowoleniem i zamówił:
— Gevt mij een gebraden varkenvleesch met mierook en gebaken peeren! — Daj mi pan pieczoną wieprzowinę z chrzanem i pieczonemi gruszkami!
Po zjedzeniu wieprzowiny, zażądał „hammelsbout met salade“ — baraniny z sałatą; następnie — „eend met spinazie en knoflook“ — kaczki ze szpinakiem i czosnkiem, dalej — „zeewisch met gebaken pruimen“ — ryby morskiej z pieczonemi śliwkami. Wkońcu zamówił na deser „zeekreeften, boter, kees en een grooten kelk brandewijn“ — a więc homary, masło, ser i wielki kielich gorzałki.
Każda z porcyj była tak obfita, że sama jedna nasyciłaby przeciętny apetyt, wszakże nasz grubas, podjadłszy za cały bataljon, nie wyzbywał się miny człowieka, któremu ślinka przychodzi do ust. Rękoma obmacywał brzuch. Istotnie, musiał jeszcze znaleźć jakieś puste miejsce, skoro po krótkim namyśle kazał sobie podać „een brood met worst en moostard“ — chleb z wędliną i musztardą.
Uczta tak całkowicie zajęła jego uwagę, że tylko raz jeden skierował ją w inną stronę. Stało się to wówczas, gdy naszej czwórce przyniesiono piwa.
Matuzalem zamówił dla każdego po dobrym hauście, wskutek czego kelner przyniósł cztery małe flaszki, nie zawierające nawet jednej trzeciej litra. Usłużny fagas sądził, że dobrze wykonał polecenie ilości; Degenfeld wszakże otworzył wszystkie cztery flaszki i całą ich zawartość wlał do swego kufla studenckiego, przysunął go do ust i wypróżnił jednym haustem. Poczem postawił go na stole i rzekł, mlaskając językiem:
— Niebardzo kiepskie! Ale to była próba. Przynieś pan dla każdego po takiej porcji! Pięć osób.
— Pięć? — zapytał kelner, który powtórnie zliczył gości.
— Tak. Powiedziałem przecież.
— Ale jest panów czterech! Jest nas pięciu. Ten tutaj też ma pragnienie.
Mówiąc to, wskazał na psa. Kelner zrobił grymas głupiego zdziwienia i zapytał, aby całkowicie się upewnić:
— A więc dwadzieścia butelek, sir?
— No tak!
— Ale sir, czy zna pan cenę piwa tutaj, w Hong-Kongu?
Matuzalem grzmotnął szklanką o stół, że aż zarżał, i ofuknął niedowierzającego:
— Fujaro, chcesz może przedtem przekonać się, czy mi starczy pieniędzy? Biegnij, filistrze, bo cię dunder świśnie!
Kelner przerażony zemknął — za nim dwaj inni, gdyż sam nie mógłby przynieść dwudziestu flaszek. Dostarczono ich wreszcie. Matuzalem wlał zawartość czterech butelek do swego kufla, podniósł go ku kapitanowi i rzekł:
— Piję tę kropelkę do pana!
— Jak? Co? — zapytał Turnerstick. — Jak? Kropelkę? Pan to nazywa kropelką?
Zanim skończył, kufel Matuzalema był już pusty. Student znów wlał weń cztery flaszki, wręczył go kapitanowi i rzekł:
— Naturalnie, że to tylko kropelka. Teraz na pana kolej. Mam nadzieję, że nie skompromituje się pan, jak wobec tych gapiów kulisów!
— Skompromitować? Ba! Czy tkwił już pan kiedyś w gardle marynarza? Na pewno nie utkwiłbyś w niem na długo. Pański kieliszeczek wcale mnie nie przeraża. Prosit, mój drogi przyjacielu de Bouillon!
— Fidusit! — skinął imiennik zdobywcy Jerozolimy.
Turnerstick dowiódł w istocie, że jego słowa nie były pustą przechwałką. Wychylił do dna cały kufel. Godfryd wyjął mu szklanicę z ręki, napełnił — i nie wylał zawartości za kołnierz.
Gospodarz i kelner przyglądali się zdaleka w niemym podziwie. Nie widzieli jeszcze takich pijaków. Gruby Holender, mimo pracy nad mięsem, zauważył tę scenę. Był z rodu wspaniałych żarłoków. Ujrzał przed sobą ludzi, którzy umieli równie dobrze pić, jak on jeść. Przypadło mu to do serca i zatarło niedawne urazy. Pragnął wyrazić im swoje uznanie. Dlatego podniósł się, podszedł do nich i, wytarłszy sobie usta, przemówił:
— Mijne freeren, gij zijt braave en dappere makkers. Gij drinkt tamelijk goed. Ik been uw vriend en uw broeder; gij wordt het begrijpen. Ik bedd, gevt mij uwe handen! — Moi panowie, jesteście dzielnymi i mężnymi kompanami. Pijecie wcale dobrze. Jestem waszym druhem i bratem; chyba mnie zrozumiecie. Proszę, dajcie mi ręce!
Uścisnąwszy każdemu ręce, wrócił do przerwanej uczty.
Co się tyczy Ryszarda Steina, ten nie odważył się wychylić pełnego kufla. Kazał sobie przynieść znacznie mniejszy i zadowolił się jedną flaszką. Godfryd zabrał się zmiejsca do trzech pozostałych i wypił, zawoławszy:
— Prosit, żołądku! Nie jest to wprawdzie oberwanie się chmury, ale wcale miły deszczyk majowy.
Następnie zdjął z głowy swoją białą, nieprzemakalną czapkę, odwrócił ją i położył na stole tuż przed newfundlandczykiem, poczem wlał do niej cztery pozostałe flaszki. Pies z wielką przyjemnością wypił piwo, wylizał starannie czapkę, którą następnie Godfryd znów osadził na głowie, mówiąc:
— Tak, owszem, spróbowaliśmy. Ale, co teraz? Czy nie pozwolimy sobie po tak długiej prywacji na jeszcze jedną lojalną porcyjkę?
— Co ci do głowy strzeliło? — odpowiedział Matuzalem. — Toż tutaj nie „Pocztyljon pieniędzy z Niniwy“, gdzie trzeba było tylko za róg skręcić, aby się znaleźć w domu. Ja przedewszystkiem muszę iść do konsula. Muszę także spieniężyć czek. Poczekajcie tu na mnie! Jeśli macie ochotę, wypijcie, ale nie więcej, niż raz jeden. Zapłacę!
— Stój! — odezwał się kapitan. — Zapłata do mnie należy. W mieście portowem ja was pedejmuję u siebie.
— Nic nie mam przeciwko temu — uśmiechnął się Matuzalem. — Czy jednak rachunek nie będzie za duży dla pana?
— Co pan sobie myśli! Widzi pan przecież moje sznury! Starczą jeszcze na całe tygodnie.
Stutent nie wyprowadził go z tego błędu i oddalił się, zostawiając fajkę i psa. Turnerstick zamówił jeszcze sześć butelek, aby razem było trzydzieści. Godfryd wprawdzie pomrukiwał niechętnie, ale nie ośmielił się sprzeciwiać, albowiem kapitan miał płacić. Poza tem Turnerstick kazał przynieść dwa małe kufle, aby zabezpieczyć się przed zbyt wielkiemi kosztami.
Tymczasem Holender zakończył ucztę. Zdjął serwetkę, wytarł spoconą wysiłkiem twarz i odwrócił się na swoich dwóch krzesłach twarzą ku trzem pijakom. Widać było po nim, że uważa pogawędkę za korzystną dla procesu trawienia. Ponieważ słyszał rozmowę niedawnych wrogów, a obecnych przyjaciół, więc rzekł kiepską niemczyzną:
— Ik verzoek, przepraszam, mijne Herren, czy nie jesteście Niemcami?
— Tak — odpowiedział Godfryd.
— Tak też sobie pomyślałem. Ja także byłem kiedyś w Niemczech. Pracowałem jako pomocnik w Kolonji nad Renem. Wówczas byłem młodszy, niż teraz.
— Prawdopodobnie.
— Nie, doprawdy. Wówczas miałem dwadzieścia lat, a teraz mam prawie czterdziestkę. Wówczas byłem nędznym hipopotamem, a teraz jestem korpulentnym człowiekiem z bogatem doświadczeniem. Wówczas właśnie nauczyłem się po niemiecku, co mnie bardzo cieszy, gdyż mogę się z panami porozumieć.
— Radość jest obopólna, mijnheer.
— Bardzo pięknie! Czy podobam się panom?
— Nadzwyczajnie!
— Panowie mnie także. Jestem mianowicie mijnheer Willem van Aardappelenborsch i przybywam z Jawy, gdzie miałem plantacje ryżu i tytoniu. Sprzedałem je i teraz chcę się obejrzeć, czy nie znajdę czegoś podobnego w Chinach.
— Czegoś podobnego? Dlaczego więc sprzedał pan tamte?
— Z powodu klimatu, który był dla mnie szkodliwy. Nie mogłem jeść, ani pić. Schudłem tak, że teraz jestem tylko marą dawnego Willema.
— Halloo! W takim razie szkoda, że nie widziałem pana dawniej, panie Erdapfelbursch!
— Tak! — westchnął grubas, głaszcząc z tkliwością ogromny brzuch. — Wówczas jadłem za dwunastu, a teraz nie jadam nawet za pół człowieka.
— Straszne!
— Nieprawdaż! Jestem prawie umierający. Co mi po srebrze, po złocie, po bogactwie, skoro ani jeść, ani pić nie mogę? Tylko ten, który umie rzetelnie zjeść i wypić, tylko ten może być szczęśliwy i zadowolony. Dlatego pożegnałem się z tamtejszym klimatem i przybyłem do Chin, aby znowu się najeść dosyta — aby utyć.
— No, miejmy nadzieję, że się to uda. Ale pańska skóra, mijnheer, skóra pańska!
— Co moja skóra? Nieprawda, ma wygląd chorowity?
— Nie twierdziłbym tego; ale czy ona wystarczy, czy ona pomieści!
— Pomieści? Wystarczy?
— Tak. Jeśli pan zechce jeszcze bardziej utyć, skóra na pewno pęknie.
— Pęknie? O mijn Hemelsche Vader, o mój Ojcze Niebieski! Powinien pan był widzieć moją skórę dawniej! Błyszczała jak różowo-czerwona szynka! Jeśli nie znajdę środka szybkiego uzdrowienia, umrę bardzo prędko.
— Szuka pan uzdrowienia w Chinach?
— Tak. Mój gemeesheer[2] rzekł mi, że klimat jawajski jest zbyt południowy. Może tu odzyskam zdrowie. Dawniej twarz moja wyglądała jak słońce; teraz jest prawdziwem zaćmieniem księżyca.
— Trawi pana zatem jakaś dolegliwość.
— Bodajby to była jedna — byłbym szczęśliwy! O nie, cierpię na dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści — na sto rozmaitych chorób.
— Co panu dolega? No, i gdzie?
— W całem ciele, na twarzy, w oczach, w muszlach usznych, w szczękach, w krtani i w gardle, w łokciu i w palcach, w żołądku i między żebrami, w kościach, w płucach i w wątrobie, w żółci i w całym tułowiu. Stale chwieję się między życiem a śmiercią tylko jadło i napitek może mnie uratować. Jestem nieszczęsną istotą i dałbym chętnie sto tysięcy guldenów, gdybym znalazł oficera od zdrowia[3], któryby mnie uratował!
Tragicznym tonem wymieniał swoje cierpienia tak sprzeczne z całą jego postacią, że trzeba było niemało wysiłku, by powstrzymać się od śmiechu. Godfryd, strojąc miny współczucia, zapytał:
— Czy wierzy pan, że chińscy lekarze potrafią pana wyleczyć?
— Może. To ostatnia próba. Rozmawiałem z lekarzami z Niemiec, z Niderlandji, z Francji, z Austrji, z Hiszpanji, ze Szwecji, z Indyj Wschodnich, ale żaden nie mógł mnie uzdrowić. Teraz szukam ratunku w Chinach. Istnieją tu pono lekarze, którzy czynią prawdziwe cuda.
— Nie miałbym do nich zaufania. Pana leczyli chyba szarlatani. Czy zalecali panu jakieś lekarstwa?.
— Wszelkie zioła i rośliny, wszelkie drzewa krzewy liście i kwiaty, jakie tylko istnieją.
— Takie środki pogorszyły jedynie pana chorobę.
— Skąd to pan może wiedzieć?
— Ja? Jestem fachowcem.
— Pan? Fachowcem?
— Tak. Studentem.
— Studentem? Cóż pan takiego studjuje?
— Co ja teraz studjuję? Nic, nic więcej, — odpowiedział Godfryd, uderzając się w piersi — I nacóż mi to, skoro już wszystko wystudjowałem. Wszystko, wszystko bez wyjątku. To znaczy, że jestem niezrównanym mistrzem. Umiem sadzić kapustę jak nalepszy agronom; dyrygować najniebezpieczniejszemi pociągami jak najbardziej doświadczony maszynista; robię plany wojenne jak najznakomitsi marszałkowie; mówię wszystkiemi językami świata jak poeci; zabijam świnie i bydło jak najlepszy rzeźnik; wygłaszam przemowy parlamentarne, niczem Bismarck; wygram najbardziej splątane sprawy szybciej, niż zawołani prawnicy; kazanie wypalę, jak biskup; garbuję skórę, buduję mosty nad dolinami i wiadukty nad rzekami; pojadę balonem, gdziekolwiek pan zechce, a nawet o kilka mil dalej; napiszę geognostyczne dzieło o algach i tangach, zoologiczne o wzgórzach Wenery; obuję konie i podkuję jeźdźców; z waty wyrobię najlepsze chronometry; maluję na porcelanie; tańczę na łyżwach; ślizgam się na szczudłach; nagrzeję bez węgla i drzewa; odkryję naftę na biegunie północnym i lód w Arabji; ja... ja... ja... tak, ja umiem wszystko, wszystko, wszystko!
Poczciwy pucybut w toku oracji podniósł się i wyrzucał słowa z ust w tak natchnionym impecie, że grubas zrozumiał ledwo połowę mowy. Mijnheer van Aardappelenborsch rozdziawił usta i wyłupił oczy, jakby ujrzał widmo. Z całej wspaniałej przemowy wyniósł tylko to przeświadczenie, że ma przed sobą głęboko uczonego człowieka. Ale o jednem nie usłyszał, o tem właśnie, co mu najbardziej leżało na sercu. Odezwał się więc:
— Tyle pan szkół przeszedł, aż tyle, mijnheer?
— Tak, oczywiście!
— Ale medycyna, medycyna, tego brak?
— Brak? Ani mi się śni! Medycyna jest właśnie moim najulubieńszym fachem!
— Istotnie? Czy leczył już pan, czy już uzdrawiał pan chorych?
— Jeszcze jak. Dalaj-lamie wypędziłem solitera, tureckiemu wielkiemu wezyrowi wyciąłem baobab. Co pan o tem powie?
— Ba — ba — ba — cóżto jest takiego?
— Drzewo chlebne, znacznie większe, niż dąb. Lekarze uważali tę chorobę za jęczmień na oku, ale kiedy wkrajałem, okazało się, że to baobab.
— Nie — nie rozumiem!
— Niekonieczne. Może to tylko zainteresować oftalmologów.
— Ale takie wielkie drzewo!
— Nie szkodzi! W lekkich przejawach nazywają to jęczmieniem, więc w cięższych — baobabem. To są wyrażenia naukowe.
— Ależ, mój panie, a więc zna pan i leczy wielkie choroby?
— Owszem, o ile pacjent nie jest za tęgi.
— Mijn hemel! — Niebiosa! Czemu ten wyjątek?
— Zupełnie zrozumiały — niepodobna zbyt grubemu pacjentowi zajrzeć do wnętrza. Pan, naprzykład, jesteś za tłusty.
— O Boże! Byłem o wiele tłustszy, niż teraz! A więc nie może mnie pan wyleczyć?
— Z trudem! Ale mój komiliton, który poprzednio odszedł, może pana uleczy.
— Ten, co łyka cztery flaszki piwa w trzy minuty?
— Tak, ten sam. Ja uzdrawiam wszystko, lecz w stosunku do tak korpulentnych osób ma on nade mną przewagę. Zwróć się pan do niego!
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Matuzalem. Holender zmiejsca podbiegł doń, uchwycił za ramię i zapytał niecierpliwie:
— Mijnheer, wat leert het woordenboek van mijn maag en van mijne zenuwen?
Fryc Degenfeld obejrzał go od stóp do głów i odparł:
— Co leksykon mówi o żołądku i nerwach pana? Aby odpowiedzieć, nie trzeba się wcale radzić leksykonu.
— Widzi pan, mijnheer! Czy nie mówiłem? — zawołał Godfryd. — On zna wszystko; nawet nie zagląda do książek.
— Ty! — upominał Matuzalem, grożąc mu palcem. — Widzę, żeś sobie znowu pofolgował.
— Ani śladu! Biedny człowiek choruje na wszystkie wewnętrzne i zewnętrzne dolegliwości. Z zewnętrznemi chciałem już sam się uporać, ale co się tyczy wewnętrznych, to pozwoliłem sobie skierować mijnheera do pana, ponieważ spojrzenie pana przenika przez to mięso i kości. Pozwol mi pan jednak przedewszystkiem przedstawić mijnheera Willema van Ardappelenborsch z Jawy. Klimat tamtejszy przyprawił go o taką stratę na wadze, że przybył tutaj, aby się znowu wypaść. Tak mu poradził oficer zdrowia.
— Istotnie? — zapytał Degenfeld, zwracając się Holendra.
— Tak, mijnheer. Od pewnego czasu chudnę przeraźliwie.
— Czy był pan dawniej tęższy?
— Ik waz een reus! — Byłem olbrzymem! Teraz nie można na mnie spoglądać bez politowania.
I znowu zaczął wyliczać swoje cierpienia. Degenfeld wysłuchał go, poczem zapytał Godfryda:
— Czy przedstawiłeś się mijnheerowi?
— Właściwie Jeszcze nie — odpowiedział pucybut. — Ale zdążył poznać, żem nie byle jaki luminarz.
— Więc ja naprawię to zaniedbanie. Mijnheer, tu widzi pan przedewszystkiem młodego pana Ryszarda Steina z niemieckiego gimnazjum. Obok niego zajmuje miejsce nasz przyjaciel Tur-ning-sti-king kuo-ngan ta-fu-tsiang — —
— A zatem Chińczyk! Wszak mówił poprzednio po niemiecku!
— Z domu jest stanowczo Niemcem. Ale teraz musi go pan uważać Chińczyka. Następnie widzi pan tutaj mego spiritus familiaris Godfryda de Bouillon.
— Zdaje się, jest to dzielny rycerz?
— Tak. Przed ośmiuset laty przedsięwziął wyprawę krzyżową na niewiernych. Co mnie dotyczy, to jestem poprostu znany powszechnie Matuzalem.
— O którym opowiada Biblja?
— Tak, o którym opowiada Biblja. Syn Enocha i ojciec Lamecha. Ale ponieważ ani Enocha, ani Lamecha nie widziałem na oczy, więc chwilami wątpię o swojem istnieniu. W takich ponurych chwilach zwątpienia nazywam się Degenfeld i uważam nawet, że po raz pierwszy powitałem jutrzenkę w pewnym niemieckim browarze.
Mijnheer van Aardappelenborsch wiódł okiem dookoła, nie wiedząc, co o tem wszystkiem myśleć. Degenfeld nie omieszkał mu jednak przyjść z pomocą:
— Nieprawdaż, nie może pan sobie zdać sprawy, kogo masz przed sobą? Zaraz pan zrozumie. Gdzie pan mieszka?
— Tu, w hotelu, mijnheer.
— A więc zajmij pan koło nas miejsce, gdyż i my tu zamieszkamy.
Rzekłszy to, podsunął dwa krzesła, na które mijnheer opadł ciężko!
— Tu zamieszkać? — zapytał Turnerstick. — Ani mi się śni! Musimy jechać do Kantonu. Pojedziemy zaraz parowcem.
— Który idzie dwa razy na tydzień. Dowiadywałem się w konsulacie. Najbliższy odejdzie dopiero za trzy dni.
— Co? Jak? I tak długo mamy tu marudzić?
— Tak, jeśli nie zechcemy przejechać się chińską dżonką.
— Przejedziemy się, nie bacząc na powolność dżonek.
— Nie, dżonka jedzie dosyć szybko, jeśli ma dobry wiatr. Ale czy odważyłby się pan powierzyć takiej łodzi?
— Czemu nie? A pan się lęka?
— Nie, aczkolwiek czytałem, że trzeba się mieć na baczności, gdyż wiele dżonek jest naprawdę niebezpiecznych. — Atoli mam na myśli brud, który da się nam porządnie we znaki.
— Ba! Zmuszę tych łotrów do czystości, jako mandaryn, — w tem odzieniu, z właściwą sobie godnością, z głęboką znajomością języka i z wyśmienitymi końcówkami. Rzecz najważniejsza — jak najprędzej znaleźć dżonkę.
— Dowiedziałem się, że z jutrzejszym przypływem jedna rusza w drogę. Nosi nazwę „Szui-hau“, inaczej mówiąc — „Królowa wód.“
— Piękna nazwa, która wiele obiecuje. Królowa musi być czysta; nie mamy się więc czego lękać. Jaki ładunek wiezie?
— Rozmaity. Nie mogłem się dowiedzieć bliższych szczegółów. Widziałem ją.
— Czy ładna?
— Znośna.
— A czy rozmawiał pan z kapitanem? To rzecz najważniejsza.
— Mylisz się pan, aczkolwiek sam jesteś kapitanem. Właściwy kapitan, czy pilot, tu zwany ho-tszang, nie ma nic wspólnego z ładunkiem, zarówno towarowym, jak i ludzkim. Jego funkcje ograniczają się do kierowania okrętem. Kto chce nadawać fracht, lub sam pojechać, musi się zwrócić do właściciela dżonki, superkargo. To właśnie uczyniłem.
— Omówił pan z nim cenę?
— Nie, nie wiedziałem, czy wy się zgodzicie. Poza tem człowiek ten niebardzo mi się spodobał. Twarz jego nie budziła zaufania; zbyt przesadna grzeczność jeszcze bardziej odstręczała.
— Bzdury! Twarz! kto na to zwraca uwagę. Niejeden obwieś ma ujmującą twarz, a wielu szpetnych ludzi jest uczciwych. A grzeczność — to zaleta. Nie radziłbym żadnemu Synowi Niebios traktować nas niegrzecznie. Rzecz załatwiona! Jutro jedziemy. Czy wie pan, ile podróż kosztuje?
— Zapłata nosi tu zabawną, ale pełną treści nazwę szui-kio, to znaczy „wodne nogi“ Pieniądze, które się płaci, są niejako nogami, któremi się przeprawia przez wodę. Chińczyk żąda tylko dolara od osoby do Kantonu. Parowiec kosztowałby nas cztery razy tyle.
— A więc jedziemy. Czy wlicza wikt?
— Nie. Musimy się sami o wszystko postarać nawet o łóżka.
— Obejdzie się. Sypiam, jak popadnie. A zatem załatwione! Nieprawdaż, Godfrydzie?
— I owszem — odpowiedział zapytany. — W jakim celu będziemy zwłóczyli? Im prędzej odpłyniemy, tem prędzej dobijemy, a przecież i to jest swego rodzaju przyjemnością.
— Tak, stryju Matuzalemie, — dodał Ryszard. — Nie traćmy czasu. Chciałbym jak najprędzej znaleźć się u celu.
— Dobrze, pójdę ubić interes i zakupię żywności. Przedtem ureguluję tutaj rachunek.
— To moja rzecz! — wtrącił Turnerstick. — Dopókiśmy tutaj, jesteście moimi gośćmi, a ja mam jeszcze siedemnaście set li!
Stukając w stół i zwracając się w stronę gospodarza, dodał:
— Heda, kelnering, chceng zapłacing. Co kosztujeng trzydzieścing flaszeng?
Gospodarz powoli się zbliżył. Nie zrozumiał kapitana, ukłonił się nisko i zapytał:
— What bid you, sir? — Co pan rozkaże?
— Chceng płacing!
— I can not understand.
— Cong, nie możeng mieng panong zrozumieć? Nie pojmujęng! Wyrażamg się chybang dosycing jasnong. Słuchajng paneng uważnieng! Chceng płacing!
Gospodarz w zakłopotaniu potrząsnął głową. Wówczas kapitan zerwał się z krzesła i krzyknął ze złością:
— Nieng mang pang uszung? Chcęng, chcęng chcęng, chcęng, chcęng płacing!
Gospodarz cofnął się przerażony. Mina jego wyrażała zupełną bezradność. Matuzalem podszepnął mu:
— He will to pay.
— Tak, to pay, to payeng chcęng, payeng, zrozumianong? — wołał Turnerstick. — Aleng chcęng dać li, tylkong li.
Mówiąc to, wskazał na sznury, wiszące na szyi. Twarz Matuzalema wyrażała wesołe oczekiwanie. Gospodarz zrozumiał teraz kapitana. Z trudem powstrzymał się od uśmiechu i odpowiedział nader grzecznie:
— Thirty bottles, sir? I beg, ten thousand li.
Turnerstick cofnął się, jakgdyby rażony piorunem.
— Co — o — oo? zapytał. — Dziesięć tysięcy li?
— Tak, dziesięć tysięcy li! — potwierdził Matuzalem.
— Niewiarygodne! Zastanów się pan, dziesięć tysięcy li, to prawie sześćdziesiąt marek niemieckich. Dwie marki za flaszkę, która w Niemczech kosztuje piętnaście fenigów!
— Nie jesteśmy w Niemczech. Piliśmy niemieckie piwo, które dwukrotnie musiało przewędrować przez równik. Czyż nigdy pan nie pił piwa w tak odległych miejscowościach?
— Nie.
— No, to nic dziwnego, że się pan nie zainteresował cenami.
— Zna je pan?
— Tak.
— I zażądał pan dwudziestu czterech flaszek! Czterdzieści osiem marek, które w pięć minut spłynęły gardłem! Sam pies wypił za osiem marek. Co za rozrzutność!
Poczciwiec był człowiekiem oszczędnym. Sześćdziesiąt marek, czyli dziesięć tysięcy li za piwo — to dla niego było ponad stan; dlatego wpadł w prawidłowy gniew. Matuzalem odpowiedział spokojnie:
— Moje środki pozwalają mi na rozrzutność. Zresztą, był to jednorazowy wydatek, którego ani myślę ponawiać. Czyż mogłem przewidzieć, ze pan chce przejąć na siebie ten rachunek? Teraz, przypuszczam, zrzeka się, pan zamiaru płacenia?
Mijbheer van Aardeppelenborsch z największą uwagą śledził tę scenę. Znajomość niemieckiego pozwoliła mu zrozumieć każde słowo. Aby dać nauczkę kapitanowi, który poprzednio pysznił się, a teraz zwlekał z płaceniem, rzekł do kelnera.
— Oppasser, ik zull mijn gelag betalen, maar tu li! — Kelnerze, chcę zapłacić rachunek, ale w li!
— Drie duizen den vijf houndert li — odpowiedział kelner.
— Zijnvigf dollars — twintig mark en achtig feningen. — Więc pięć dolarów — dwadzieścia marek i osiemdziesiąt fenigów.
Sięgnął do kieszeni, wyjął pięć dolarów oraz napiwek i wręczył kelnerowi.
Turnerstick zrozumiał to wszystko, ponieważ holenderskie liczby podobne są do niemieckich i angielskich.
— Prawie dwadzieścia i jedna marka! — rzekł. — To się nazywają ceny!
— Ik heb goed ontbeten en goed gedronken; ik heb mij goed vermaakt en will dus ook gaarne goed betalen. — Dobrze jadłem, dobrze wypiłem; dobrze gawędziłem, chcę więc dobrze zapłacić, — odparł grubas.
Turnerstick zrozumiał przytyk. Tu już chodziło honor. Wyciągnął sakiewkę i rzekł:
— Ja też chcę, aczkolwiek wcale nie jadłem, a wypiłem jedynie kilka łyków piwa. Oto piętnaście dolarów! Więcej, niż wynosi rachunek. Reszty nie biorę. Chiński mandaryn nie pozwoli się zakasować.
— Słusznie! — roześmiał się Matuzalem. — Jak długo mamy się jeszcze uważać za gości pana?
— Aż do tej chwili; teraz się kończy. Prócz tego mam swoje kłopoty. Przemawiałem najczystszą chińszczyzną, a jednak gospodarz wcale mnie nie zrozumiał. To było karygodne uchybienie wobec mojej czci mandaryńskiej!
Tymczasem mijnheer szepnął parę słów gospodarzowi. W następstwie tego kelnerzy przynieśli trzydzieści butelek piwa i ustawili je szeregami na stole.
— Cóżto takiego? — zapytał zachwycony Godfryd. — Taki garde du corps wcale przypada mi do smaku. Jakiż to świetny strategik wysłał tych bohaterów na awangardę?
— Ja jestem tym strategikiem — odpowiedział grubas. — Hier is het slagveld en de belegering; en vij zijn dappere krijgslieden; jagen wij alzoo o ze wyanden buiten vela! — Tu jest pole bitwy i oblężenie; jesteśmy mężnymi wojownikami; wygonimy więc wroga w pole!
Jego tłusta twarz tak radośnie błyszczała, że można mu było brać za złe gościnności. Kapitan wszakże nie wybaczył mu jeszcze poprzedniego przytyku i rzekł:
— Jak. mijnheer, chce pan nas ugościć? To uchodzi jedynie wśród dobrych przyjaciół. Pan zaś jesteś nam zupełnie obcy.
Właśnie dlatego was prosiłem, że nie chcę wam być obcy, — odpowiedział grubas. — Chętnie zostałbym waszym przyjacielem i pojechałbym z wami do Kantonu, gdyż niełatwo znajdę tak dobre towarzystwo. Czy pozwolicie?
— Naturalnie, naturalnie, drogi przyjacielu! — odparł Matuzalem. — Wprawdzie niechętnie pijam z cudzej kieszeni, ale tak sympatycznej propozycji nie mogę odrzucić. Pozwólmyż tym razem. Nie zawsze można dostać niemieckiego piwa w tej krainie warkoczy. Oto moja ręka; bądźmy dobrymi kamratami!
Uścisnął rękę Holendra. Również Godfryd uchwycił ją, potrząsnął z entuzjazmem i zawołał:
— Oto i moich pięć palców; później może nawet przycisnę pana miłe oblicze do mego bijącego serca. Stań się pan jednym z nas i to najgrubszym! Witam pana jako godne oczko w naszej pończosze. Oby pański dobrobyt nigdy się nie skończył i pańska szczodrość nigdy nie zawiodła. A teraz podajcie nam szklanice, gdyż szermierka ma się zacząć!
— Nie, nie, — odezwał się Holender — nie małe szklanice! Ja też chcę raz wypić z tego wielkiego kufla — pokazać, że nietylko jeść, ale i pić potrafię!
Propozycję przyjęto z radością. Kufel wędrował od jednego bibosza do drugiego. Omijał jedynie Ryszarda Steina; i newfundlandczyk musiał się obyć smakiem. Mijnheer nie ustępował nikomu w piciu. Dziwnemi słowy opisał swą radość z powodu znalezienia tak dobrego towarzystwa.
— Tak Gaweł stał się Pawłem — strzelił Godfryd. — Z początku nazwał się pan naszym wrogiem, a teraz wylewasz przed nami całe serce. Cóż właściwie zmieniło pana usposobienie?
— Umiejętnością picia zaskarbiliście sobie moją przyjaźń. Poza tem mam nadzieję, że mijnheer Matuzalem uzdrowi mnie.
— Zobaczymy! Pierwej muszę bliżej pana poznać. Muszę pana obserwować, aby znaleźć siedlisko choroby. Dopiero wówczas potrafię ją wypędzić.
— Tak, jak mijnheer Godfryd solitra, — dodał gruby.
— Kogo? Co? Solitra? Godfrydzie, Godfrydzie, zdaje się, żeś podczas mej nieobecności popuścił cugli! Muszę je zpowrotem ściągnąć! A zatem zamierza pan zostać w Chinach, mijnheer Aardappelenborsch? Osiąść tam?
— Tak, tak właśnie zamierzam przez wzgląd na zdrowie. Chcę kupić plantacje, albo nawet założyć nowe.
— Ale gdzie?
— Nie wiem; poszukam.
— Czy włada pan chińskim?
— Mniej, niż nie.
— To odwaga zapuszczać się w głąb Chin!
— O, ja się nie lękam. Biorę ze sobą tłumacza. Nasz konsul postara mi się o dobrego. Zbyty kłopot. Kogóż mam się lękać? Pieniędzy nie noszę przy sobie, a na plecach mam dwie strzelby; prochu i kul również nie brak.
— Czy obrał pan jakąś dalszą drogę z Kantonu?
— Nie. Poradzę się konsula.
— Mam wrażenie, że lekarz pana okpił. Czy mogło mu zależeć na pańskim wyjeździe?
— Właściwie nie, aczkolwiek jego teść odkupił ode mnie plantację.
— W tem sęk! Jesteś pan zbyt łatwowiernym człowiekiem. Czy masz rodzinę?
— Nie mam ani żony, ani dzieci. Ale mój dziadek żyje jeszcze w Niderlandji. Mieszka u mojej siostry i dobrze mu się dzieje.
— Czy nie woli pan wrócić do swoich, do ojczyzny?
— Nie. Niderlandja nie odpowiada memu zdrowiu. Kocham ojczyznę, ale nie odpowiada mi chłodny klimat. Nie mogę tam ani jeść, ani pić. Cierpienia obsiadły mnie jak pijawki od stóp do głów. Co mi po mięsie, skoro nie zdołam go zjeść, co po winie skoro nie mogę go wypić? Już jestem cienki, jak zapałka, i słaby, jak drut. Widzę śmierć przed oczami. Nie, stałbym się nędznym hipopotamem, gdybym wrócił do Niderlandji! Zostaję tutaj, albowiem nie chcę umierać.
— Czy jest pan gotów do podróży?
— Mam paszport i wszędzie kredyt. Nic więcej mi nie trzeba.
— I my nie jesteśmy gorzej zaopatrzeni. Spróbujemy razem. Wyruszamy dopiero jutro, więc proponuję zwiedzić Hong-Kong. Przy tej okazji pokażę wam dżonkę, Godfrydzie, napełnij fajkę i nalej wody do balonu!
— Mógłby to właściwie równie dobrze zrobić kelner. Tu jestem czcigodnym podróżnikiem, któremu godność osobista nie pozwala czyścić cudzych fajek.
— Ach taki Chcesz odgrywać pana? Nie mam nic przeciwko temu. Spróbuj. Ale ja pojadę z innym pucybutem. Rachunków wielkich nie mamy. Zachowaj sobie zaliczkę, którą ci dałem.
— Co? Wymawia mi pan miejsce? Tego mi jeszcze brakowało! Wolę już raczej z zapałem zabrać się do fajki! Pozostaję, pański wierny Godfryd de Bouillon, w głębokim szacunku, jak dotychczas!
Odkorkował jedną z pozostałych flaszek, wypróżnił ją I zabrał się do fajki. Niedługo potem całe towarzystwo udało się w drogę.
Jak zwykle — na przodzie pies, potem pan z ustnikiem fajki w wargach, a za nim Godfryd de Bouillon z fajką i obojem. Za nimi szedł Ryszard, a nakońcu Turnerstick z mijnheer van Aardappelenborsch.
Kapitan zapomniał o urazie. Zresztą, nie mógłby gniewać na jowialnego Holendra.
Właściwie nie należy chyba dodawać, że ich ukazanie się budziło żywą sensację. Zwłaszcza komicznie wyglądał Holender obok talmi-mandaryna. Nie mógł się zdecydować na zostawienie broni i tornistra hotelu; dźwigał je w opisany powyżej sposób; w dodatku rozwinął parasol.
Tak kroczyli powoli i poważnie ku bulwarom, aby obejrzeć dżonkę. Oddalili się więc od miejsca, gdzie europejskie okręty zarzuciły kotwice. — — —
Łodzie chińskie zasługują na szczególną uwagę Europejczyka.
Wielkie dżonki handlowe to zgruba sklecone okręty większych nieraz rozmiarów, o pokładzie znacznie wyższym na przodzie i tyle, niż pośrodku, co nadaje im dosyć dziwaczny wygląd. Wynurzają się z fal z wdziękiem hipopotama.
Gwiazda — na podobieństwo gwiazd starych holenderskich okrętów — jest bardzo szeroka, jaskrawo pomalowana i czasem pozłacana. Nad częścią pokładu wznosi się ogromny dach ze słomy, potęgujący wrażenie masywności.
Maszty, niezmiernie grube, z jednego kloca, na górze mają krążki z linami, które pozwalają zwijać ciężkie żagle z mat. Przednia część jest przeważnie wymalowana na czerwono. Z prawej i z lewej strony widać kolorowe jaskrawe oko o średnicy przewyższającej nieraz cztery czy pięć stóp. Tym to „oczom“ dżonki zawdzięczają swą powszechnie używaną nazwę „lung-yen“ t. j. „oczy smoka“. Mają one nadać okrętowi ów groźny wyraz, który powinien odstraszyć złe duchy i inne nieziemskie potwory, w pewnych okresach szelejące na ziemi, a jeszcze bardziej na wodach. Słowo zaś „dżonka“ oznacza poprostu okręt i wymawia się w przednich Chinach Jako „dżuen”, w Kantonie zaś — „dżonk“.
Większe dżonki zawierają do 500.000 kg i są zaopatrzone w trzy maszty. Lekko i prymitywnie sklecone, niezdolne są do podróży po burzliwem morzu, ani nie potrafią wytrzymać pocisków z ciężkich dział. Dżonki, nawet handlowe, posiadają jedną, czy dwie armaty, a to ze względu na panoszące się straszliwe korsarstwo. Nie umieją krzyżować, potrafią żeglować tylko pod sprzyjającym wiatrem; dlatego, naprzykład, między Chinami a Jawą lub Singapore odbywają tylko raz rocznie kurs w jedną i w drugą stronę, albowiem panują tam półroczne wiatry, zwane musonami, sprzyjające tylko podróży w jedną stronę.
Dżonki wojenne są budowane nieco lepiej i ostrzej. Nie mają także wysokich pokładów. Żeglują nieźle, atoli tylko na rzekach i wzdłuż wybrzeży. Na burzliwem morzu stają się bezradne. Na uzbrojenie dżonek wojennych składają się cztery do sześciu dział po bokach, jedna czy dwie cięższe armaty na przodzie, i nieraz małe armatki w gwieździe. Pewna ilość gingalów poruszanych na osi rusznic z lufą sześcio czy ośmiostopową, obraca się, przymocowana do bocznego pokładu. Załoga jest uzbrojona we flinty, oszczepy, szable i tarcze, a niektórzy mają nawet łuki i strzały. Dwadzieścia pięć do trzydziestu wioseł wspomagają żagle. Dyscyplina nawet na wojennych okrętach jest iście chińska. Trzy razy dziennie bywają odprawiane modły do boga wojny, przy akompanjamencie doprawdy ogłuszających dźwięków bębnów i dzwonków, krzyków i ryków oraz przy świetle rakiet i najrozmaitszego rodzaju fajerwerków.
Dopiero 8 czerwca 1869 r. pierwszy po europejsku zbudowany okręt wojenny ukazał się w Fu-Tszen. Dziś Chiny posiadają już podobnych okrętów większą ilość, znikomą jednak jak na państwo liczące 500 miljonów ludności.
Skoro na dżonkach wojennych dyscyplina pozostawia wiele do życzenia, to cóż można powiedzieć o dżonkach handlowych?
Właściciel czyli superkargo okrętu jest nieograniczonym panem ładunku; kupuje i sprzedaje według swego uznania, sprawuje pieczę nad pasażerami, którzy są całkowicie w jego mocy. Natomiast nie ma nic do powiedzenia w kwestjach komendy i załogi.
Komendę sprawuje, jak już rzekliśmy, kapitan, zwany ho-tszang; co znaczy dosłownie „wieczne światło“ i co odpowiada funkcji pilota. W dzień i w nocy musi prowadzić okręt i mieć baczenie na drogowskazy, według których ma się odbyć kurs. Jest to stanowisko nader uciążliwe. Niejeden ho-tszang sypia na stojąco. Aczkolwiek jest komendantem, majtkowie udzielają mu posłuchu tylko w tych wypadkach, gdy im to odpowiada. W przeciwnym razie wyśmiewają się z niego i lżą otwarcie, kierując się własnem uznaniem.
Jego bezpośrednim podkomendnym jest sternik, tak zwany to-kung. Ma pieczę nad sterem i słucha to ho-tszanga, to marynarzy, zależnie od bezpośrednich korzyści.
Marynarze rozpadają się na dwie grupy, t. zw. tau-muh, czyli przednią załogę, i ho-keh, czyli gromadę. Tamci mają rozkazywać tym, ale nikt nie chce słuchać. Jeśli niema roboty, wszędzie ich pełno; skoro jednak zajdzie potrzeba ciężkiej pracy, niema ich na lekarstwo.
Poza tem jest również pisarz, prowadzący rachunki, i prowiantowy, który przez cały Boży dzień żuje coś i łyka. Marynarzom, których nie lubi, pozwala przymierać głodem. Jego cieniem jest kucharz. Zazwyczaj wstępuje na służbę jako chudeusz; wkrótce jednak dorabia się wcale wypukłego brzuszka. Ale to bywa wszędzie, we wszystkich krajach i we wszystkich zawodach. Nie brak też naturalnie niezbędnych balwierzy, albowiem rocznica śmierci cesarza jest jedynym dniem, w którym Chińczyk się nie goli.
Aby nie zapomnieć o osobie najważniejszej, wymienimy hiang-kunga, dosłownie: „wydzielającego aromaty“. Jest to kapłan okrętowy, który zajmuje? nabożeństwami, — funkcja, polegająca jedynie na tem, że każdego poranku i wieczora spala pewna ilść kadzideł.
Każdy z załogi uważa swoją pracę za fach drugorzędny. Rzecz najważniejsza dlań — to handel, dla którego właściwie obejmuje niewdzięczne stanowisko majtka. Każdy bowiem może ze sobą wziąć na pokład określoną ilość towaru; skoro tylko ląduje się gdziekolwiek bądź, część załogi rozbiega się z towarem po kraju, inna zaś wabi kupujących na okręt. Tak więc każdy sobie rzepkę skrobie. Czy dżonka prędzej, czy później stanie u celu, o to nikogo głowa nie boli. Ho-tszang przymusem nic nie wskóra, musi zatem wybłagać uniżonemi zabiegami to, czego właściwie mógłby żądać z całą surowością.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie jest życie podróżnych na takiej dżonce. Zdarzają się nawet okręty, gdzie kabiny zajmują majtkowie. Pasażer, który umówił się z właścicielem, nieraz musi się ponownie umówić — oczywiście w mowie brzęczącej — z majtkiem, aby mieć dla siebie jakieś znośne miejsce. Tak to bywa na osławionych lung-yenach.
Biada pasażerowi, który dostał się na podejrzaną dżonkę. Wydaje mu się, że otaczają go dzielni, nieco może dzicy, ale zato uczciwi ludzie. W drodze jednak, na pełnej wodzie, spada maska. Wywłaszczony z majątku, traci nadomiar życie.
A takich łodzi korsarskich jeszcze dotychczas jest pełno. Państwo nie może sobie z niemi poradzić. Dziesięć okrętów wojennych nie ośmieli się stawić czoła dziesięciu korsarskim; wiadomo też, że załoga wojenna, która wpada w ręce piratów, musi skakać przez ostre klingi. Rzecz oczywista, nie podjeżdżasz zbyt blisko, wypalasz kilka centnarów prochu, krzyczysz i porykujesz do ochrypnięcia, zawracasz, ofiarujesz bóstwu Mat-su-pe kilka filiżanek herbaty i posyłasz władzom meldunek o wspaniałem zwycięstwie, które w istocie było zgoła niemożliwe, skoro nie doszło nawet do walki. Otóż więc korsarzowi nic nie stoi na zawadzie, prócz może krążowników europejskich mocarstw, które od czasu do czasu posyłają owe „kiang-lungi“, czyli „smoki rzeczne“ z całą załogą i zawartością na dno wód. Przecież, rzec można, dziesięć nowych powstaje na miejsce jednego zatopionego korsarza. — — —
Dotarłszy do mostu dżonek, Matuzalem oraz jego czterej towarzysze ujrzeli łódź przy łodzi wszystkie jednakowo cudaczne i groteskowe. Co za różnica między temi okrętami, a europejskimi, tam opodal! Podczas gdy nasze załogi poczytują sobie za punkt honoru utrzymanie czystości na okręcie, dżonki wyglądają tak, jakgdyby nigdy ich nie zwilżyła kropla wody. Brudne szmaty zwisają z pokładów i lin, zewsząd spoglądają straszliwe brudasy o plugawych twarzach. Niedość tego! Między bulwarem a pokładami roi się od brudu; na wodzie w brudnych łodziach siedzą brudni ludzie. Na samym bulwarze brudne kramy uliczne; brudni sprzedawcy zachwalają swoje brudne towary.
Jakiś handlarz cebuli siedzi na ziemi przed małym piecykiem i żuje ulubione smakołyki. Zapach przenika mu do nosa i oczu. Kicha wprost do swoich garnków i ryczy formalnie — aapsik, dźwięk jednakowy na całym świecie. Mongoł, Kafr, Indjanin, Malajczyk, dama dworu cesarskiego i przypominająca kobolda żona Papuasa, wszyscy kichają: a—a—apsik. Czasem jeden z tych dźwięków bywa redukowany, ale tylko napozór. O ten pradźwięk powinni zahaczyć fabrykanci uniwersalnych języków. A—a—apsik, to dwa przez naturę darowane pradźwięki ludzkiej mowy; nawet zapomniane, przy pierwszej okazji same się przypominają. — Wróćmy jednak do naszego handlarza. Nie mógł wcale przerwać kichania, ponieważ, ilekroć oczy napływały łzami, wycierał je, aby oszczędzić swoje brudne, ale własne ręce, cebulką, którą również czyścił sobie nos; stąd ustawiczne, niesłabnące wybuchy kichania. Specjał zaś szedł zpowrotem do garnka, aby następnie powędrować do żołądka jakiegoś smakosza. A smakoszów było wielu.
Takie i tym podobne sceny, niebardzo nadające się do opisania, można tu było napotkać co parę kroków. Nie należy z nich czerpać ogólnego sądu o Chińczykach. W portach bowiem skupiają się męty społeczeństwa, przygnane tu z obu stron, z lądu i z morza. — —
Na jednej z ozdobniejszych dżonek, która miała dosyć ostrą konstrukcję i wyróżniała się niezbyt wysokiemi pokładami, nie widać było żywej duszy. Maszty wznosiły się gołe, żagle leżały zwinięte na pokładzie. Oczy smocze były świeżo przemalowane. Ztyłu stało kilka kubłów z kwitnącemi roślinami. Nie widać było brudnej bielizny; patron okrętu dbał o utrzymanie dżonki w czystości i porządku. Na wysokiej i szerokiej desce były wymalowane błękitne fale, w których pływała kobieta o pięciu pawich piórach we włosach. Pod tem srebrną farbą były nakreślone znaki: Szui i Heu. Była to więc. „Szui-heu“, t. j., „Królowa Wód“. Wąska bambusowa drabinka prowadziła z lądu na pokład.
— Oto łódź, którą miałem na myśli, — oświadczył błękitno-purpurowy Matuzalem.
Turnerstick osadził binokle na nosie, zmierzył okręt spojrzeniem znawcy i rzekł:
— Hm! Nienajgorzej! Zręczna w kilu, ostra pierś, krótki, ale głęboko chwytający ster i wąskie, długie wiosła. Ster — to ogon, a wiosła — skrzydła; spokojna jazda, posłuszna sterowi. Może się nawet spodobać. Wogóle ma niezły wygląd i jest najczystszą pływaczką w tej przystani. Chętnie zapłacę dolara i dodałbym nawet, jeśliby wnętrze odpowiadało zewnętrznemu wyglądowi. Jakiego pan zdania, mijnheer van Aardappelenborsch?
— Het scheep is fraa. Ik bert tevreden. — Okręt ładny. Jestem zadowolony.
— Jeśli ja nie ganię, to inni mogą mieć spokojne sumienie. Ta pływająca kobietka ma być włamie Królową Wód, co?
— Tak — odpowiedział Matuzalem.
— A co oznaczają oba znaki pod nią?
— To napis — Szui-heu.
— Szui-heu? Absurd! Wszak to nie są litery, a więc nie mogą być słowa.
— Chińczycy nie znają liter, tylko znaki. Pierwszy znak ta osiemdziesiąty piąty klucz chińskiego pisma. Składa się z pionowej linji i dwóch krzywych promieni, zaopatrzonych w dwa chwasty. Oznacza wodę. Drugi znak składa się — —
— Na miłość Boską, niech pan się zatrzyma! — zawołał Turnerstick, chwytając się za uszy. — W głowie mi się miesza od jednego znaku. Ile ich jest, przeklętych, w chińskim alfabecie?
— Jakie osiemdziesiąt tysięcy.
— Wielkie Nieba! W takim razie brak pochwał dla naszego pisma!
— Pan, który tak wyśmienicie rozmawiasz po chińsku, powinieneś opanować przynajmniej dwieście czterdzieści kluczy tego pisma!
— Poco mi klucze, skoro nie chcę wcale wejść! Mojemi kluczami są końcówki; z ich pomocą wniknąłem w głębię języka, pismo zaś tyle mnie obchodzi, co zeszłoroczny śnieg. Zamiast dysputować, przeprawmy się na pokład dżonki. Ale, panie Matuzalemie, wymawiam sobie, abyś uszanował moją wiedzę! Pan ze swoją książkową chińszczyzną łatwo możesz wszystko pokiełbasić.
Degenfeld skinął potulnie głową i zamierzał pierwszy wejść. Atoli kapitan uchwycił go za ubranie, odciągnął i rzekł:
— Stój, almanachu muz! Ja jestem mówcą, a zatem ja idę naprzód. Nazywam się Tur-ning-sti-king, i przypominam swoich przywilejach mandaryńskich.
— Nic nie mam przeciwko temu, stary wilku morski! Ale muszę pana ostrzec: nie nazywaj się wobec Chińczyka mandarynem!
— Czemu nie? Sądzi pan, że się pozna osła pod lwią skórą, i ukarze się mnie za nieprawne przywłaszczenie sobie tytułu?
— I to może się zdarzyć; ale mam co innego na myśli. Chińczycy wcale nie znają sława „mandaryn“.
— Nie? W takim razie są strasznie głupi! Jeśli my je znamy, to cóż dopiero oni!
— Właśnie, że nie. Mandaryn pochodzi ze słowa sanskryckiego mantri, czyli mądry doradca — minister. Portugalczycy usłyszeli to słowo i przyswoili sobie, zamieniwszy na mandaryn. Tym oto tytułem następnie ochrzcili chińskich urzędników. Chińczycy nigdy nie używają tego obcego im słowa. Nazywają swoich urzędników, „kuan“, co oznacza dach, miejsce, gdzie wiele osób się zbiera. Dla ściślejszego określenia dodają, „klucz Fu“, oznaczający ojca lub starca doświadczonego, który dla swej mądrości nadaje się na urzędnika. Kuan-fu oznacza zatem wielu mądrych ludzi, urzędników. Następnie odróżnia się cywilnych i wojskowych; pierwsi zowią się wen-kuan, literaccy urzędnicy, a drudzy wu-kuan, mężni urzędnicy. Nie powinien pan zatem nazywać siebie mandarynem ani ogólnem słowem kuan-fu, gdyż jako generał należysz do wu-kuan. Zmiarkuj pan to sobie dobrze!
Turnerstick podrapał swój sztuczny warkocz.
— Do piorunów, co za kabała! Kuan-tszu, Weng-kuan, Wau-kuan. To taka tszu-weng-wau-kuanerja, że człowiekowi uszy opadają!
— Wymawia pan te słowa bardzo źle.
— To z powodu rozmaitości przeklętych kuanów. Powiedz mi pan wyraźnie, kim ja jestem! To już sobie zapamiętam.
— Wu-kuan!
— Wu, wu, wu, wu-kuan! Zachowam w mózgownicy to wu, bylebym tylko nie zapomniał kuanu. Jakaż to kiepska chińszczyzna! Brak właściwej końcówki; powinno dojść „ng“, a więc wung-kuang. Oto dobra wymowa! Czy nie ma pan przy sobie ołówka?
— Owszem. Proszę.
— Dziękuję! Na wszelki wypadek zapiszę sobie wu-kuan, i to na wachlarzu, aby mieć zawsze przed oczami. Jeśli nie odrazu sobie przypomnę, to rozwinę wachlarz i wywachluję moją wojskową szarżę. Świetny pomysł! Właściwie tak powinno się notować każde słowo chińskie, które łatwo zapomnieć.
— Jak wielki musiałby być pański wachlarz?
— Jak wielki? A, chce pan ze mnie kpinki stroić? Przypuszczam, że moja głowa jeszcze tyle mieści, co pana!
— O wiele więcej. Dowodzi tego warkocz pana. Jak się warkocz nazywa po chińsku?
— W każdym razie warkoczyng lub warkoczong.
— Bynajmniej. Tym razem jesteś pan źle poinformowany.
— Jakże więc?
— Pen-tse t. j. syn mózgu. Chińczycy są zdania, że ze zdrowego mózgu musi wyrastać zdrowy, a więc długi warkocz. Długi warkocz świadczy o tęgim rozumie. Dlatego właśnie śmieją się z naszych strzyżonych głów i uważają nas za idjotów. Im kto wyższe stanowisko piastuje, tem dłuższy i grubszy musi być jego warkocz; naturalny, czy przyprawiony, — to rzecz mniej ważna. Skoro pan posiadasz tak wspaniały pen-tse, ja zaś nie mam żadnego, więc jasne, że przewyższa mnie pan kolosalnie.
— Przyznaję panu rację. Baczność, muszę zanotować warkocz. A zatem pen-dze?
— Nie, gdyż „dze“ oznacza, „cztery“.
— A więc pen-sse?
— Też nie. „Sse“ jest stopniem doktorskim.
— Pen-se?
— Boże uchowaj! „Se“ to „miłość“, „kolor“, „figura“, „malarstwo“. Musi pan wymówić twarde t przed s.
— A więc pen-tsse?
— „Tsse“ — to „ja“, sam“, „wewnętrzny ogląd“, „równość“ i „porównanie“.
Turnerstick trzymał wachlarz w lewej, a ołówek w prawej ręce. Wszakże nie pisał, oszołomiony uwagami studenta.
— Przestań już pan, — zawołał — akrobato językowy! W uszach mi szumi, jakgdybym miał wodospad Niagary w głowie!
— Tak, mój drogi, musisz pan wyraźnie odróżnić obie spółgłoski. W chińskim języku wielka zachocdzi różnica między se, sse, sce, tse, ce, dze i dse.
Niech djabli porwą tę różnicę! Czemu wymienia mi pan słowa bez żadnej z moich końcówek! Peng-tseng — to rozumiem! Dlaczego mam pisać pen-tse? Wcale nie zapiszę sobie nieszczęsnego warkocza. Zwracam panu ołówek. Wolę nie zawierać znajomości z pańską kuchenną chińszczyzną. Moja ma więcej krwi i siły. Pang, peng, pong, ping, pung — to owszem; to brzmi jak dzwon! Coby pan powiedział, mijnheer van Aardappelenborsch, gdyby kto od pana zażądał odróżnienia siedmiorakich, czy ośmiorakich dse i sse?
— Powiedziałbym mu: — Gij zijt een ongelulckige Nijlpard! — odrzekł grubas, chwytając głęboko oddech, jakby już zażądano od niego, aby deklinował straszliwe pen-tse.
Dłuższy pobyt na tem miejscu pięciu dziwnych osób ściągnął gromadę gapiów. Mimo to na górze, na dżonce, nikt się nie pokazywał. Nasz kapitan złożył wachlarz i wspiął się na schody. Za nim szedł Ryszard Stein, pucybut, grubas i nakońcu Matuzalem. Ten porządek nie był zbyt dogodny dla grubego Holendra. Ponieważ Godfryd nosił fajkę, a Matuzalem miał ustnik rurki, przeto guma utrudniała mijnheerowi i tak dosyć uciążliwą, chociażby ze względu na niedostateczną szerokość stopni, przeprawę. Zatrzymał się przeto na czwartym czy piątym stopniu, aby przynajmniej zamknąć parasol, ale wówczas zaplątał się w długiej gumie. Parasol wypadł mu z ręki. Chcąc go uchwycić, stracił równowagę i ześlizgnął się wdół.
— Godfrydzie, trzymaj mocno łajkę! — zawołał Matuzalem, wypuszczając ustnik.
Grubas wpadł nań takim ciężarem, że student nie zdołał utrzymać się na nogach. Obaj zwalili się ze schodów na ziemię.
Matuzalem zerwał się natychmiast; grubas został na ziemi i krzyczał:
— Mijn God, mijn hemel, o mijn rug en mijne neus! Daar ligg ik hoe een walvsch in de fontein! Ik ben dood! Goede nacht, dij boose wereld! — Mój Boże, moje niebosa, o mój grzbiet i mój nos! Oto leżę jak wieloryb w studni! Jestem martwy! Dobranoc, zły świecie!
Godfryd zdołał utrzymać fajkę. Szedł nadół, aby chustką strzepnąć pył z ubrania swego pana. Czyniąc to, zapytał:
— Jak się po holendersku nazywa parter?
— Gelykvloers — odpowiedział Matuzalem.
— A siennik?
— Stroozak.
— Dzięki!
Zwracając się do Holendera, który wyciągnął kończyny i zamknął oczy, zawołał:
— Mijnheer, czy chce pan zostać na gelykvloersie jak stroozak? Podnieś się w całej swej okazałości!
— Nie mogę! — jęczał Holender.
— Dlaczego?
— Ik ben dood, muis dood. Ik sterv in deze oogenblik. Ik ben een ongelukkige Nijlpaard. Wij worden afschied nemen!
— Co, jest pan tak martwy, że chcesz się pożegnać? — roześmiał się pucybut. — Kto upada tak miękko jak pan, ten nie wyrządzi sobie żadnej krzywdy. No, ale jeśli pan istotnie zamierza się przenieść w zaświaty, to i ja mam tutaj trąbę Sądu Ostatecznego, która pana wskrzesi z martwych. Czy zechce pan wstać?
— Neen! Ik kan niet! — Nie! Nie mogę!
— W takim razie ja panu pomogę!
Przystawił mu obój do ucha i zadął. W następstwie rozległ się tak straszliwy długi dźwięk, że Holender natychmiast usiadł i zasłonił uszy obu rękami.
— To pomaga! Nieprawdaż? — szydził Godfryd. — No dalej! Jeszcze raz!
Aczkolwiek drugi ton był okropniejszy od pierwszego, Holender wciąż siedział. Stroił wprawdzie straszne grymasy, ale zatykał uszy rękami i nie poruszał się wcale.
— Nie chce działać? — zapytał z ubolewaniem Godfryd. — Wstań, mijnheer! Jakoś to pójdzie!
— Ik kan niet; ik word sterven! — Nie mogę ja umrę!
— Zostaw go! — zawołał Matuzalem, który tymczasem wraz z newfundlanczykiem wszedł na schody. — Nie zakłócaj spokoju nieboszczyka. Niech nu ziemia lekką będzie! My mamy co innego do roboty. Na górze, na pokładzie roznosi się zachwycający zapach. Mam wrażenie, że to pierwszorzędny obiad. Czuję rumsztyk z kartoflami; pachnie również sałatą z seleru — zapewne drugie danie. Chodź-że prędzej na górę. Godfrydzie! Nie powinniśmy zaniedbać okazji zjedzenia chińskiego obiadu!
— Rumsztyk? — zawołał grubas, uwalniając uszy. — Sałata z seleru? Obiad na chińskim okręcie? Ja też chcę jeść. Idę z wami!
Czego nie potrafił dokazać Godfryd obojem to łatwo przyszło Matuzalemowi powyższem oświadczeniem. Grubas nie mógł się oprzeć pokusie rumsztyka; zerwał się na równe nogi, zpowrotem nasadził tornister na lufy, uchwycił parasol i wspiął się na drabinę z werwą, której niktby się po nim nie spodziewał. Godfryd ze śmiechem szedł za nim; śpieszył się, aby Matuzalemowi wręczyć fajkę.
Z początku nie widać było nikogo. Ani śladu zapachu mięsa. Z ust Holendra wyrwał się okrzyk rozczarowania.
— Jestem przerażony — nic się tu nie gotuje!
Wysuwał nos we wszystkich kierunkach, ale nic nie czując, rozwinął gniewnie parasol i zawołał:
— Ik houd niet san zulk een gedrag; ik loop waarlyk naar mijne herberg. — Gardzę takiem postępowaniem; wracam do gospody!
Już zawracał, gdy go zatrzymał bardzo interesujący widok. Naraz istotnie zapachniało smażonem mięsem — żart Matuzalema oblókł się w ciało. Rozsunęła się mata i ukazało się czterech Chińczyków, niosących stół. Na nim stało mnóstwo naczyń porcelanowych najrozmaitszych form ze smażonem mięsem, ciastem, winem i pachnącemi kwiatami.
— Het middageten komt! — zawołał grubas, odzyskując humor.
— Istotnie, tak się zdaje! — skinął Godfryd de Bouillon. — Czyżby zauważyli nasze przybycie i zamierzali przywitać nas bibą? Nie sądziłem, aby Synowie Niebios odznaczali się takim talentem dyplomatycznymi
— Czekać! — roześmiał się Matuzalem. — Te specjały nie są dla nas.
Okazało się, że Matuzalem miał słuszność. Chińczycy nie mogli zamaskować zdziwienia, ujrzawszy cudzoziemców. Postawili stół między środkowym a tylnym pomostem i oddalili się pośpiesznie, aby zameldować Europejczyków.
Z poza tych samych drzwi wyszli dwaj mężczyźni. Zbliżyli się powolnemi i dostojnemi krokami. Obaj byli szczupli i wysocy. Nosili zwykłą odzież chińską bez odznak literackich czy wojskowych godności. Nosili kapelusze z łyka o szerokich kresach. Głowy mieli całkowicie wygolone, z wyjątkiem jednego miejsca, skąd zwisały długie warkocze.
Skoro podeszli blisko, ustawili się jeden za drugim w odległości kroku od siebie. Pierwszy schylił się nisko i rzekł dosyć znośną angielszczyzną, z wyrazem twarzy nader grzecznym:
— Dobrze urodzeni panowie raczyli zaszczycić moją brudną kadź swoją obecnością. Czemu zawdzięczam tę niezwykle świetlistą łaskę ja, najnędzniejszy z pośród waszych niewolników?
Mowa ta stanie się zrozumiałą, jeśli uświadomimy sobie, że Chińczyk w rozmowie nawet z człowiekiem równego stanu czuje się w obowiązku poniżać siebie samego, a jak najbardziej wywyższać rozmówcę.
Matuzalem ukłonił się równie głęboko i otworzył usta, zamierzając odpowiedzieć. Wszakże ubiegł go Turnerstick:
— Tszing, tszing, tszing! — zawołał. — Przybyliśmyng jakong pasażerowieng i pragniemyng jechacing na Królowejng Wódeng. Mamyng nadziejeng, żeng znajdziemyng dolneng pomieszkanieng; zapłacimyng sowicieng. Pięcing osóbeng ing jedeng piesong. Ileng mamyng zapłacing?
Chińczyk spojrzał z nieopisanem zdumieniem na kapitana. Potrząsnął głową i pytająco zerknął na pozostałych.
— Nong! — rzekł zniecierpliwiony Turnerstick — Chybang rozumieng pang pong chińskung! Jang rozmawiang tylkong najlepszyming ing najczystszyming dialektaming. Zrozumianong? Czekamg odpowiedzing!
Chińczyk nie mógł się otrząsnąć z oszołomienia. Turnerstick, podniecony, dorzucił:
— Czyścieng postradaling słuching? Źądamg, abynfl mnieng wysłuchanong. Jesteśmyng... jesteśmyng... jesteśmyng...
Niestety, zapomniał już, czem miał być. Otworzył wachlarz i dodał:
— Jesteśmyng wu-kan i nazywamyng sięg Tur-ning-sti-king, kapitang okrętowyng i chińsking nadmandaryng; będęng...
Chińczyk gestem nakazującym milczenie przerwał wylew jego niezrozumiałej wymowy i zwrócił się do Matuzalema po angielsku:
— Kim jest ten jaśnie oświecony pan? Moje posłuszne uszy nie umieją zrozumieć jego mądrych słów.
Zapytany odpowiedział równie po angielsku:
— Jest wu-kuan, fu-tsiang w swojej ojczyźnie. I posługuje się najwyższym dialektem urzędników pióra pawiego, którego pozostali śmiertelnicy nie znają.
— Tak jest chyba, gdyż ja osobiście nie znam tego języka. Będziemy się zatem raczej posługiwali mową Jan-kui-tse,[4] którą rozumiem. Jestem niegodnym ho-tszangiem tego okrętu, a mój towarzysz jest to-kungiem. Nasi tau muh[5] powiedzieli nam, że kilku jaśnie oświeconych panów znajduje się na pokładzie i dlatego pośpieszyliśmy, aby zaproponować nasze najuniżeńsze usługi.
— Czy właściciel dżonki nie powiedział, że był tutaj Tao-dse-kue[6], aby zamówić dla siebie i dla czterech innych osób miejsca do Kantonu?
— Powiedział. Jeśli panowie jesteście owymi zesłanymi przez niebiosa pasażerami, to będzie dla nas honorem niezasłużonym gościć was u siebie i zawieźć do Kuang-tszeu-fu[7].
— To my. Gdzie jest właściciel okrętu?
— Zanosi modły z hiang-kungiem o powodzenie naszej żeglugi. Skoro modlitwa się skończy, urządzimy na pokładzie kong-pit, aby się upewnić, że w podróży nie natkniemy się na nieszczęście.
— Czy pozwolicie się przyjrzeć owej ceremonji?
— Tak, ponieważ macie z nami jechać. Atoli muszę zapytać o wasze znakomite nazwiska i o wasze wspaniałe osoby, abym mógł wam dać odpowiadające waszym wielkim zasługom miejsca.
— Dowie się pan. Ten znakomity bohater jest, Jak już rzekłem, wu-kuan. Jego tytuł jest oznaczony na wachlarzu: Turning-sticking kuo-ngan ta-fu-tsiang. Ja się nazywam Matuzalem tsiung-wan, z czego możecie wnosić, kogo przed sobą macie.
Klasa tsiung-wan jest pierwszą z najwyższych pięciu klas szlachty, i mogą należeć do niej jedynie spokrewnieni z cesarską rodziną. Skoro obaj Chińczycy usłyszeli te dwie zgłoski, ukłonili się tak nisko, że aż warkocze przeleciały im przez głowy, i ho-tszang zapytał tonem najniższej uniżoności:
— Więc jest pan potomkiem prześwietnego przodka?
— Najświetniejszego w święcie. Nazywał się A-dam. Chyliły się przed nim wszystkie stworzenia ziemi, a był on ojcem wszystkich królów i cesarzy. Moje imię zatem wystarczy; mogę chyba nie wymieniać imion moich pozostałych towarzyszów. Każdy z nich jest tao-kuang[8] w swej ojczyźnie, i kiedy odbędziemy razem podróż, poznacie dziesięć tysięcy zalet każdego. Przedewszystkiem jednak chcemy wiedzieć, ile trzeba „nóg wodnych“, aby dotrzeć z wami do Kantonu?
— Pan okrętu powiedział mi, że zażądał po dolarze od osoby. Ale skoro jesteście tak znakomitymi ludźmi, sądzę, że dacie nam obu jeszcze kom-tsza[9]
— Dostaniecie po dolarze.
— Panie, wasza łaskawość jest nad oczekiwanie wielka. Jeśli natychmiast dacie nam pieniądze, będziecie mogli przyjrzeć się kong-pitowi.
Turnerstick i mijnheer zapłacili po dwa dolary, Matuzalem — za siebie, Godfryda i Ryszarda — cztery dolary, a zatem obaj marynarze dostali trzy dolary napiwku, co ich nadzwyczajnie ucieszyło.
Tymczasem pokład powoli zaludniał się załogą. Majtkowie skupili się dookoła steru. Dwaj chińczycy odłączyli się od gromady i powoli zaczęli podchodzić ku cudzoziemcom. W jednym Matuzalem poznał właściciela okrętu. Drugi nosił coś w rodzaju mniszego habitu. Zapewne był to hiang-kung, kapelan okrętowy.
Pierwszy odebrał od kapitana pieniądze za przejazd, oczywiście bez napiwku. Wszyscy czterej odeszli na stronę i porozumiewali się przez chwilę pocichu, rzucając ostre spojrzenia na pasażerów. Właściciel okrętu nie miał godnej zaufania powierzchowności, jak słusznie stwierdził był Matuzalem; kapelan wyglądał wręcz podejrzanie.
— Draby nie podobają mi się wcale a wcale — rzekł Degenfeld. — Oglądają nas, jakgdybyśmy byli towarem do nabycia. W jakim celu porozumiewają się tak sekretnie?
— Gwiżdżę sobie na to — ozwał się Turnerstick. — Kapitan musi wiedzieć, kogo ma na pokładzie, a że budzimy w nich zaciekawienie, w tem chyba nic dziwnego niema. Niechaj gadają, ile chcą. Mnie osobiście podobają się, chociaż nie rozumieją mojej literackiej mowy. Poza tem ta Szui-heu jest wspaniałym statkiem, ładnym i czystym w najwyższym stopniu. Może nam pozwolą zajrzeć pod pokład? Jeśli mi pozwolą, chętnie zostanę tutaj, zamiast wracać na ląd! W jakim celu miałbym spędzić noc w hotelu i narażać się na niepotrzebne wydatki?
Jakgdyby w odpowiedzi na pytanie Turnersticka. Chińczycy zbliżyli się zpowrotem i kapitan rzekł:
— Zawiadomiłem hiang-kunga, że chcecie przyjrzeć się ceremonji kong-pit. Chętnie pozwoliłby, ale nie może, albowiem opuścicie teraz okręt, aby jutro rano powrócić.
— Tak zamierzamy — potwierdził Degenfeld — Ala cóżto ma do rzeczy?
— Kong-pit będzie unieważnione. Kto brał w niem udział, ten nie może opuścić okrętu przed wyjazdem, jak się to samo przez się rozumie.
— Cóżto jest takiego, to „kong-pit“? — zapytał Turnerstick po niemiecku. — Czy wie pan, Matuzalemie?
— Czytałem o tem — odpowiedział student. — Kong-pit znaczy tyle, co „zejście się do pendzla“. Jest to list duchów — coś na podobieństwo naszych spirytystycznych stolików.
— List duchów? A, to muszę zobaczyć! Nigdy w życiu nie widziałem jeszcze ducha, a tem bardziej nie otrzymałem listu od takiego jegomości!
— I ook nok niet ik will ook zien schryven dezen keerl van ginds! — Ja też nie; chcę zobaczyć, jak taki golec z zaświatów będzie pisał! — oświadczył mijnheer.
Ryszard zaś:
— Duch, który pisze? Drogi stryju Matuzalemie, chciałbym go zobaczyć! Czy nie możemy tu zostać?
— Czemu nie? — odezwał się Godfryd de Bouillon. — Wprawdzie taka lustracja z duchami wydaje mi się podejrzana; duchy nie potrafią mi zaimponować. Ale chciałbym mieć tę przyjemność i ujrzeć ducha z pen-tse, z warkoczem.
— Hm! — wzruszył Matuzalem ramionami. — Cóż nam stoi na przeszkodzie? Wszystko załatwiliśmy. Stosuję się do waszej woli.
Oznajmił decyzję kapitanowi. Ten wysłał na ląd ludzi po zakupy dla pasażerów. Jeden z owych ludzi miał wstąpić do Hong-Kong-hotelu, aby zameldować gospodarzowi, że goście nie wrócą. Mijnheer dał mu nawet odpowiednią notatę.
Następnie pasażerowie mogli obejrzeć wnętrze okrętu oraz wyznaczone im kajuty. Dżonka dobrze świadczyła o swoim budowniczym i o załodze.
Na pokładzie stały tylko dwie armaty. Kapitan zapewnił, że nie ma się czego lękać korsarzy, gdyż Królowa Wód jest najszybszym okrętem na chińskich wodach.
Do Kantonu statek miał płynąć z balastem i dopiero tam wziąć ładunek. Jedynie w korytarzach stało parę ciężkich wielkich skrzyń. Były to maszyny wielkiej fabryki, która miała stanąć wpobliżu Kantonu, maszyny specjalnie sprowadzone z Europy. Królowa Wód przyjęła je w Singapore.
Tak przynajmniej opowiadał ho-tszang, a pasażerowie nie mieli żadnych podstaw do powątpiewania. — — —
Komora, którą wskazano pasażerom, była raczej kajutą niż koją, kajutą tak wysoką, że można się było wyprostować, tak długą i szeroką, że znalazło się dosyć miejsca dla pięciu. Wszystek mebel stanowiła mata ze słomy, jeśli jednak dodamy maty, które mieli zakupić wysłani na ląd majtkowie, to nocleg przedstawiał się wcale znośnie.
Podróżnym bardzo przypadło do gustu, że do ich wyłącznych usług przydzielono majtka, znającego jako tako angielski. Nie wyglądał na Chińczyka. Był mały i szczupły; objaśnił, że jest Malajczykiem i że nauczył się angielskiego w Indjach Wschodnich. Bardzo usłużny, krzątał się i znosił sprzęty, które miały nadać kajucie bardziej mieszkalny wygląd.
Rozumiało się samo przez się, że oficerowie byli zbyt obciążeni pracą, aby poświęcić wiele czasu pasażerom. Ci siedzieli na pokładzie, oczekując powrotu gońców, którzy, zgodnie z chińskiemi zwyczajami, przepadali bardzo długo. Tymczasem ściemniło się i Malajczyk powiesił wpobliżu lampjon. Poczem przykucnął opodal, każdej chwili gotów do usług. Czy słyszał ich rozmowę, to ich niewiele obchodziło. Rozmawiali bowiem po niemiecku — któż więc na tej dżonce mógł ich zrozumieć?
Wreszcie przybyli majtkowie i zanieśli prowianty do kuchni. Pasażerowie, oczywiście, również tam przeszli. Malajczyk skorzystał z tego i niepostrzeżenie pomknął do kapitana, w tej chwili rozmawiającego z kapłanem.
— No? — zapytał kapitan po angielsku. — Czy podsłuchałeś co?
Bardzo wiele. Znam ich tak dobrze, jakgdybym służył u nich od wielu tygodni. — Malajczyk używał teraz bardzo dobrej amerykańskiej angielszczyzny, podczas gdy wobec pasażerów umyślnie kaleczył język. — Czterech jest Niemców, a grubas jest Holenderczykiem.
— Bogaci?
— Według pozorów mają wiele gotówki.
— A cóżto za ludzie? Ten o sinym nosie podawał się za szlachcica starego rodu; nazwał swego przodka A-damem!
— Myślę. Adam jest pierwszym człowiekiem, a zatem protoplastą wszystkich ludzi.
— Kpił ze mnie?
— Może i naprawdę ma znakomitych przodków. On i jego dwaj towarzysze noszą uniformy młodych ludzi, którzy w Niemczech pragną zostać kuan-fu.
— Więc nie są jeszcze! Oszuści! A obaj pozostali?
— Grubas jest hong-tse, kupiec, który chce tu założyć interes, a więc musi chyba mieć wiele pieniędzy. Ów zaś w chińskim stroju jest ho-tszangiem, podobnie jak i ty. Nawpół obłąkany, podaje się za fu-tsianga.
— Czego szukają ci Niemcy w Chinach?
— Szukają stryjka najmłodszego z nich, który jest nader bogatym człowiekiem. Szukają także jakiejś kobiety i jej dzieci.
— Słyszałeś to? Czyż rozmawiali po angielsku?
— Nie, w języku ojczystym.
— Rozumiesz go?
— Tak. Wiesz przecież, żem jest rodowity yankee na zbiegłem z okrętu, ponieważ zakłułem kolegę na śmierć. Przybyłem na „Królowę Wód“, gdzie nikt mnie nie znajdzie i gdzie mi będzie zupełnie dobrze, skoro się nauczę chińskiego. Jeździłem nieraz z Niemcami i tyle nauczyłem się z ich języka, bardzo zresztą podobnego do angielskiego, aby zrozumieć wcale dobrze naszych pasażerów.
— Świetnie! Podsłuchuj nadal; ale niech nie zauważą! Wynagrodzę cię osobno. Czy mają pieniądze?
— Naturalnie; wszakże tacy ludzie nie noszą przy sobie czystej gotówki; mają ją w czekach i w innych papierach.
— Nie znam się na tem. Odbiorę im gotówkę, a papiery sprzedam hui-tszu[10] w Ngo-feu.
— Nie zamierzasz jechać do Kuang-tszeu-fu?
— Ani mi się śni! Podczas snu tych drabów wyjedziemy na pełne morze.
— Mamy jednak przypływ; pójdzie nam trudno.
— Poczekamy na odpływ.
— Spostrzegą się.
— O nie! Dostaną opjum w trunku, a wiatr zaniesie nas bez szmeru na morze, gdzie ich niebawem strącimy na dno. Moje dokumenty są w porządku. Mogę rozwinąć żagle, kiedy mi się spodoba.
— Chcesz ich zatopić?
— Pewnie! Czy współczujesz im? Czy mniemasz, żem powinien pozostawić ich przy życiu, aby następnie ujawnili, że moja Szui-heu jest tseu-lung-yenem?
— Sądzę tylko, że powinni umrzeć dopiero później — w Ngo-feu u hui-tszu.
— Dlaczego?
— Ponieważ bez nich nie zdołamy sprzedać ani spieniężyć ich papierów. Znam się trochę na tem.
— Wiesz pewnie lepiej ode mnie. Czy naprawdę muszą być obecni?
— Tak. Muszą wyrazić swą zgodę i podpisać się.
— Ale oni odmówią.
— Nie odmówią, jeśli im zagrozisz śmiercią. Uwierzą, że to ich uratuje.
— Ale, skoro tylko podpiszą, zabijemy ich zmiejsca! Takie są twoje zamiary?
— Tak.
— Jesteś mądrym człowiekiem i nieźle ci się będzie u mnie powodziło. Wróć teraz do nich i postaraj się o dalsze wiadomości. Zawładniemy tą piątką bardzo łatwo, bo będą spali jak susły. Jedynie pies niepokoi mnie trochę. Jest to gwałtowne, silne zwierzę.
— Daj mu zatrutego mięsa!
— Masz słuszność. Dobrej rady chętnie słucham. Ale idź już! Teraz zajmiemy się kong-pitem i zaprosimy ich. To da nam okazję poczęstowania ich samchu z opjumem.
— Chcę ci jeszcze na coś zwrócić uwagę. Może wpadnie im na myśl zadać pytanie duchowi. Po moich informacjach nie będzie dlań rzeczą trudną odpowiedzieć, o ile tylko duch jest duchem mądrości.
Wrócił do kajuty, gdzie pasażerowie starali się wygodnie roztasować. Pomagając im, posługiwał się łamaną angielszczyzną i pilnie łowił każde ich słowo.
Niebawem przyszedł kapitan, aby zaprosić pasażerów na kong-pit.
W Chinach pisze się zwykle pendzlem. Nazwa „zejście do pendzla“ oznacza proces zejścia ducha w celu udzielenia pisemnych odpowiedzi na zadane pytania, a to z pomocą specjalnie ad hoc skonstruowanego pendzla. Duch sam nie ukazuje się w widzialnej postaci, lecz działa za pośrednictwem określonej osoby na wysokiem stanowisku. Jest to więc odpowiednik naszych medjów. Te wrzekomo stosunki korespondencyjne z państwem ducha istnieją w Chinach od wielu stuleci. Kong-pit może się zaliczać do owych „wynalazków“, któremi Chińczycy znacznie nas ubiegli.
Przedewszystkiem, z zachowaniem wielu ceremonij, odcina się gałąź od drzewa brzoskwiniowego. Należy przeprosić drzewo za wyrządzony ból, a to w ten sposób, że się w korze wycina znak, który oznajmia, że gałąź odcięta będzie zużyta na „pendzel duchów“. Następnie osadza się wystrugany z gałęzi pendzel pod prostym kątem pośrodku kawałka bambusa, grubego na cal i długiego na stopę; całość przypomina z kształtu naszą literę T.
Medjum powinno uchwycić podniesionemi rękoma ten aparacik za oba końce bambusa tak, aby pendzel wskazywał wstecz; poczem trzyma pendzel nad stołem, którego powierzchnia jest posypana cienkim, gładkim piaskiem. Teraz dopiero duch może kierować ręką medjum, prowadząc pendzlem po piasku; w ten sposób odpowiada na zadane pytania.
Nienaturalny układ rąk wprawia je w drżenie, wszakże doświadczone medjum łatwo potrafi kreślić na piasku czytelne znaki. Rozumie się, że na pytanie krępujące odpowiedź wypada tak wieloznaczna, że jedno z tych znaczeń na pewno musi być prawdziwe, lub spełnić się, o ile dotyczy przyszłości.
Ponieważ kong-pit naogół jest uważane za akt religijny, przeto nie może się odbyć bez określonych ceremonij. Przedewszystkiem duch musi się wylegitymować, podać swoje nazwisko, i dynastję, za której panowania żył na ziemi jako człowiek. Im dawniej to się działo (nie zważa się zresztą na „drobną“ różnicę kilkuset, czy tysiąca lat), tem większego doznaje szacunku ze strony uczestników kong-pitu. — —
Kiedy załoga wyszła na pokład, była już ciemna noc. Między środkowym a tylnym pokładem skąpo świeciły lampjony papierowe. Nieopodal wspomnianego stołu, który niósł podarunki ofiarne dla ducha, stał drugi, pokryty gładką warstwą piasku. Załoga zgrupowała się dookoła. Ho-tszang wprowadził pasażerów, dla których z poduszek urządzono wygodne miejsca.
Skoro usiedli pośród powszechnych ukłonów. Wystąpił naprzód kapłan i zaczął, oczywiście, po chińsku:
— Zamierzamy pytać ducha o przebieg naszej podróży. Przystępujemy do tego w najpoważniejszych, najuroczystszych nastrojach i skierujemy nasze prośby do mat-supo, do wzniosłego bóstwa morza.
Na jego skinienie przyniesiono dwa krzesła do stołu z ofiarami. Poprosił bóstwo, aby raczyło zająć honorowe miejsce. Ponieważ w Chinach miejscem honorowem jest lewe, przeto umieszczono obraz na lewem krześle, podczas gdy prawe było przeznaczone dla nieobecnego jeszcze ducha.
Następnie kapłan wyciągnął żółty, zapisany papier i odczytał jego treść:
Odczytawszy, spalił rękopis i rozrzucił popiół na wszystkie strony. Nastąpiła pauza wielominutowa, aby patron zdążył wywołać odpowiedniego ducha. Podczas tej pauzy kapłan przykrył obraz chustą, chcąc symbolicznie zadokumentować nieobecność bóstwa, które udało się na poszukiwanie ducha.
Wreszcie zdjął chustkę. Obraz stał na dawnem miejscu. Bóstwo wróciło i przyprowadziło ducha. Czekał na schodach. Kapłan skinieniem polecił ho-tszangowi i to-kungowi przyprowadzić dostojnego gościa.
Obaj oficerowie podeszli do schodów i w wyszukanie grzecznych słowach prosili ducha, aby wszedł do nich na górę i raczył ich odwiedzić. Duch zapewne zadość uczynił ich życzeniu, gdyż po chwili prowadzili go już między sobą, bijąc przed nim pokłony. Europejczycy z trudem stłumili wybuch śmiechu. Duch był, oczywista, niewidoczny, stąd też komizm głębokich ukłonów i skierowywanych doń grzecznych frazesów.
Wszystkie zadawane duchowi pytania muszą być napisane na papierze, który się następnie spala. Kapłan napisał najpierw: — „czy wędrujący po obłokach duch przybył?“ — spalił papier i rozdmuchał popiół. Poczem uchwycił pendzel w opisany sposób. Ręce mu się trzęsły; aparat zaczął się poruszać po piasku. Matuzalem spojrzał na stół. Widział tam wyraźnie napis: — „To“ — „Przybyłem“
A więc był obecny. Ponieważ kapłan musiał trzymać pendzel, przeto dalsze pytania pisał kapitan, poczem obracał napisy w popiół. Duch oznajmił, że ostatnio nazywał się Kia-tsong i żył za dynastji Wu-ti[11] jako wang[12] wschodu. Ponieważ Wu-ti panowali przeszło cztery tysiące lat temu, wang zaś jest najwyższym urzędnikiem, więc niewidzialny a obecny wicekról był dla zgromadzonych prawdziwym asem.
Naturalnie, kapłan czuł się zobowiązany do najgłębszej grzeczności. Odłożył pendzel, ukłonił się do ziemi i poprosił ducha, aby był łaskaw skosztować wina. Było to wino nie z winogron, lecz z ryżu. Nosiło nazwę „sam-chu“. Duch przecież jest zbyt dumny, aby jeść, lub pić w obecności ludzi, którzy jeszcze nie zdążyli umrzeć; przeto zasłonięto lampjony matami i zapadł głęboki mrok.
Z pośród pasażerów jedyny Matuzalem rozumiał wszystko. Godfryd de Bouillon i Ryszard Stein przysiadywali wprawdzie fałdów nad chińszczyzną podczas podróży, ale za mało jeszcze umieli. Turnerstick zaś i grubas nie pojęli ani jednego słowa, Degenfeld korzystał z każdej, najmniejszej nawet pauzy, aby półgłosem przetłumaczyć i wyjaśnić przebieg ceremonji.
Stół z piaskiem był przysunięty do stołu z jadłem. Tylko więc trzy boki tego stołu były wolne. Jeden zajmowały oba krzesła, na których siedziało bóstwo morza i duch. Po dwóch pozostałych siedzieli nasi pasażerowie, tak że mijnheer po prawicy sąsiadował z duchem. Błękitno-purpurowy szepnął mu:
— Uważaj pan, mijnheer, czy duch będzie pił! powinien pan to usłyszeć.
Po krótkim czasie grubas odpowiedział półgłosem:
— Hij drinkt, hij drinkt! Ik hoor’t slaarpen! — On pije, pije! Słyszę, jak chlipie!
— To kapłan!
— Dere vos! — Ten lis!
Skoro następnie na rozkaz kapłana odsłonięto lampjony, każdy mógł się naocznie przekonać, że duch pił, albowiem zmniejszyła się zawartość naczynia.
Teraz zapytano ducha, czy aura będzie sprzyjała, czy podróż odbędzie się szczęśliwie i czy pomyślne osiągnie się skutki. Odpowiedzi były wprost wymarzone; kapłan więc poczytał sobie za obowiązek uraczyć ducha plackiem.
Pieczywo wyglądało nader smakowicie i było pokrajane na osiem równych części. Znowu zasłonięto lampjony, tym razem na dłuższy czas, gdyż duch potrzebuje więcej czasu, aby spożyć kawał placka, niż aby wypić haust trunku.
Atoli skoro odsłonięto latarnie, wszyscy byli zdumieni. Duch nie zadowolił się bynajmniej ósmą częścią, lecz spałaszował cały placek. Musiał chyba przybyć z najwyższych regjonów, skoro był tak wygłodzony. Największe zdumienie znać było po kapłanie. Z lękiem spoglądał na talerz, gdzie poprzednio leżał placek. Warkocz ze strachu chciał stanąć dębem. Wszak jego działalność ograniczała się do hokus-pokusu. Czy więc naprawdę istnieją duchy? A więc kong-pit nie jest szantażem? Czyżby w istocie tam na tem pustem krześle siedział duch, który tak szybko umiał przełknąć siedem kawałków placka? Siedem, albowiem ósmą część on sam, kapłan, zjadł pod osłoną mroku. Stracił pewność siebie.
Na główne pytania otrzymał już odpowiedź. Zkolei pozwolono majtkom pytać. Przesądni marynarze przystępowali do tego w wielkiem namaszczeniu. Nic bardziej miłego dla oficerów, którzy w ten sposób zyskiwali władzę nad tymi skądinąd nieposłusznymi, hardymi ludźmi.
Duch i teraz dawał tak doskonałe odpowiedzi, że kapłan prosił go, aby raczył wypić jeszcze jeden haust. Skoro tylko zaległa ciemność, szantażysta podkradł się, aby uchwycić dzban i wyręczyć ducha, a że się przeraził, gdy ręka namacała pustkę na miejscu, gdzie przed chwilą stał dzban. Omal nie krzyknął. Więc naprawdę istniał duch, który zjadł placek i pił sam-chu? Co za triumf, jeśli go zdoła pokazać zebranym! Co za widok — dzban unoszący się w powietrzu! Natychmiast więc rozkazał odsłonić lampjony. Skoro się to stało... dzban stał na miejscu, ale całkowicie wypróżniony. Duch musiał być niemniej spragniony, niż głodny. Kapłan stroił miny, jakich żadne słowa nie oddadzą. Ryszard Stein, który siedział obok mijnheera, zapytał:
— Co o tem myśleć? Naprawdę słyszałem, jak pił.
— Taaak? — uśmiechnął się grubas. — Nie mogę wierzyć!
— A jednak! Słyszałem, jak chlipał, jakgdyby się śpieszył.
— Zatem miał duże pragnienie!
Co wprawiło w przerażenie kapłana oraz oficerów, wtajemniczonych w istotę szantażu, to samo wywołało zachwyt załogi, która była przekonana, że duch istnieje w rzeczywistości i to bardzo ważny, nie taki, co to zadowoli się łykiem ryżowego wina i kromką placku. Zaklinacz duchów opanował się wkrótce; spytał cudzoziemców, czy nie życzą sobie zapytać ducha. Matuzalemowi było to na rękę. Kazał napisać pytanie, czy on i jego towarzysze dotrą do celu podróży. Skoro duch za pośrednictwem kapłana napisał odpowiedź, Degenfeld zbliżył się do stołu, aby osobiście przeczytać. Był naprawdę zdumiony. Odpowiedź brzmiała:
Matuzalem przetłumaczył swoim towarzyszom te słowa ku ich najwyższemu zdumieniu. Było rzeczą jasną: duch znał ich pian, który utrzymywali w sekrecie! Kapłan odczuwał taką satysfakcję na widok ich oszołomienia, że zapomniał już zupełnie o swoich poprzednich wątpliwościach w kwestji ducha. Poprosił go uprzejmie, aby zechciał zjeść kawałek pieczystego.
Pieczyste było, oczywiście, już zimne. Siedem czy osiem kawałków, leżących na talerzu, wyglądało nader imponująco. Naturalnie znów zasłonięto lampjony, i kapłan znowu podkradł się do stołu. Odczuwał głód, gdyż cały dzień nic nie jadł, aby móc godnie zastąpić nieziemskiego przybysza. Prędko schwycił dwa kawałki, uprzedzając atak apetytu niewidzialnego gościa. Prędko je również strawiwszy, zarządził odsłonięcie latarni. Okazało się, że talerz był pusty.
Kapłanowi zrobiło się nieswojo na duszy, ponieważ zauważył podejrzliwe spojrzenia wtajemniczonych w jego sztuczki oficerów. Te bowiem porcje, które duch łaskawie zostawiał na talerzu, przypadały im zwykłe w udziale. Teraz, rozumie się, podejrzewali kapłana, że ich ocyganił. Sądzili, że zaklinacz schował mięso, aby później zjeść je skrycie.
— Do piorunów! — zaklął pocichu Matuzalem. — Ten duch wicekróla istotnie musiał nie jeść i nie pić przeszło cztery tysiące lat. Żre i żłopie jak parobek przy młódce.
— Bardzo mi go żal, miłego, biednego oćca, — rzekł Godfryd. — Po takiej uczcie żołądek może mu pęknąć, a wówczas grosza nie dam za jego życie.
— Słyszałem, jak jadł, wtrącił Ryszard.
— Soo? — zapytał grubas. Tak? Czyż mlaskał językiem?
— Bardzo wyraźnie. Słyszałem mlaskanie tuż przy sobie, jakgdyby to pan jadł.
Aby położyć kres kłopotliwej sytuacji, kapłan pożegnał dostojnego gościa z zaświatów. Napisał uprzejme podziękowanie na kartce. Poczem ją spalił. Duch przecież okazał się równie dobrze wychowanym, gdyż za pośrednictwem ręki kapłana nakreślił na stole:
Życzeniu ducha stało się natychmiast zadość.Każdy z uczestników dostał po żółtym płonącym papierku, poczem utworzono orszak, który z honorem miał odprowadzić ducha do drabiny. Oddalił się w podobny sposób, jak przyszedł, mianowicie pośrodku między kapitanem i sternikiem. Aczkolwiek był niewidzialny, wszyscy kłaniali się bez przerwy, dopóki nie opuścił okrętu.
Europejczycy zostali na swoich miejscach. Nie chcieli popierać szantażu i okazywać, że dają mu wiarę. Jednak nie wszystko umieli sobie wytłumaczyć.
— Tęgim żarłokiem i pijusem był ten duch — odezwał się Godfryd. — Musiał chyba długo pościć.
— Szaleństwo! — oświadczył Turnerstick. — To kapłan pił i jadł.
— To chuchro? Nie mieści mi się w głowie! Po zapachu czułem, że gorzałka wcale niezła. Zapach dziewięćdziesiątej próby spirytusu. I jaki dzban? Nie, to nie kapłan wychlał!
— Ik berit geveest — oświadczył Holender. — Ik heb den brandevijn dronken. — Ja to byłem. Ja wychlałem gorzałkę.
— Pan? — zapytał zdziwiony Matuzalem — Pan sprzątnął dzban?
— Tak.
— I pan go wypił duszkiem?
— Tak. Był przecież wcale niepokaźny a gorzałka bardzo słaba.
— Teraz rozumiem! A więc to pan zjadł ciasto?
— Ik heb hij opefreten — ja je zeżarłem.
— I mięso?
— Heb ik ook opefreten.
— Człowieku, niedawno jadłeś w hotelu! Jakże pan mógł? Jak się pan teraz czuje?
— Zeer wel, allerbest; ik heb den koek zeer gaarne en ook het vlesch. — Bardzo dobrze, doskonale, bardzo lubię ciasto, jak również mięso.
— A niech pana gęś kopnie! Zresztą, sądzę, że i ja spałaszowałbym na poczekaniu.
— Gęś? Czemu nie, jeśli dobrze wypieczona?
Powiedział to tak naturalnie i poważnie, że słuchacze wybuchnęli śmiechem. W tej chwili wrócili Chińczycy. Majtkowie rozsypali się po pokładzie; oficerowie zaś otoczyli kapłana i zaczęli mu wymacać nadmierny apetyt ducha. Przysięgał, że jest niewinny, lecz nie wierzono mu i zmuszano do wywrócenia kieszeni. Ku najwyższemu zdumieniu rewidujących, kieszenie były w rzeczy samej puste! Nie spuścili byli oka z kapłana; nie mógł zatem nigdzie ukryć grabieży. Potrząsając głową, musieli uznać, że tym razem duch był wyjątkowo autentyczny.
Matuzalem obserwował ich zdaleka. Z ruchów domyślił się treści rozmowy. Podeszli właśnie, aby wybadać, jakie wrażenie wywarło na gości kong-pit. Degenfeld chętnieby wyraził im swój szczery sąd, atoli zwyczaj chiński nakazuje zachowywać we wszelkich okolicznościach życia najwyszukańszą uprzejmość, i nie dopuszcza żadnych wyjątków od tej reguły. Student utaił przeto swoją niewiarę i odpowiedział obojętnie. Chińczycy byli zdumieni. Ho-tszang zapytał:
— Czyż obecność ducha nie oszołomiła was?
— Nie. Jakże mogła oszołomić?
— Duch przecież jest wyższą istotą, niż człowiek!
— Tak wy powiadacie, ale pozwólcie mi być innego zdania.
— Czy możemy je poznać?
— Owszem. Jaka jest najwyższa istota na ziemi?
— Człowiek.
— Z czego się człowiek składa?
— Z ciała i ducha.
— Bardzo słusznie. Czy ciało samo też byłoby człowiekiem?
— Nie.
— A sam duch?
— Też nie.
— Więc jeśli ani samo ciało, ani sam duch nie są godne nazwy człowieka, to połączenie ich, człowiek, stoi wyżej od każdego z nich zosobna. Jakże zatem mogłaby oszołomić mnie, najwyższą ziemską istotę, obecność ducha, który jest ode mnie niższy!
Ho-tszang był zaskoczony tem rozumowaniem. Wszakże zdobył się na ostatni argument:
— Ale ten duch był wangiem!
— Teraz już nie jest nim, wasza zaś księga ulubiona, Li king, księga, która wyznacza wasze postępowanie we wszelkich okolicznościach życia, każe wam oddawać każdemu honory, należne jego aktualnemu stanowisku. Jakże możecie się lękać ducha, który był wprawdzie, ale już nie jest wangiem!
— Może wasz naród ma słuszność, a może i nasz. Nie będziemy się sprzeczać. Duch zapowiedział pomyślną podróż, więc powinniśmy się cieszyć. Radość naszą uczcimy biesiadą, do której was uprzejmie zapraszamy.
— Dziękujemy! Wiemy, co nam nakazuje grzeczność, prosimy was zatem, abyście sami uraczyli się ucztą.
— Zrozumieliście mnie fałszywie. Z całą powagą podtrzymuję zaproszenie.
— Ja także z całą powagą podtrzymuję swoją odmowę. Jesteście tak uprzejmi, że nas zapraszacie, jakże my więc możemy być tak nieuprzejmi, aby obarczać was spełnieniem ofiarowanych usług?
Według pojęć chińskich Matuzalem postępował bardzo słusznie. Należy przyjmować tylko takie zaproszenie, które odbywa się w pełnej formie przez wręczenie wielkiego, kolorowego, specjalnie do tego przeznaczonego arkusza papieru.
— Naprawdę, zapraszamy was zupełnie szczerze — nalegał ho-tszang. — Nie mamy, niestety, ni okręcie drukowanych zaproszeń, a ponieważ rozmawiam z wami po angielsku, przeto zapraszam was nie wedle obyczajów chińskich.
— Czy powinienem wierzyć?
— Tak. Bardzo o to proszę.
— Więc ośmielam się przyjąć zaproszenie. Kiedy zacznie się uczta?
— Za pół godziny. Ja sam po was przyjdę. Mięsa, niestety, nie będzie, ponieważ duch zjadł wszystko.
— Nie wiedziałem dotychczas, że duchy jadają mięso. Może mają specjalny apetyt na pieczyste, któreście dla nich przyrządzili, Czy nie byłby pan łaskaw powiedzieć, z jakiego to zwierzęcia było owo mięso?
— To było dżi, najlepsza potrawa w świecie, i dlatego właśnie duch nic nie zostawił.
Wracając do swoich towarzyszów, Matuzalem uśmiechał się na myśl o owym dżi. Powtórzył im zaproszenie kapitana i dodał z uśmiechem:
— Ale mijnheer van Aardappelenborsch niewiele tym razem dokaże.
— Czemu? — odezwał się grubas. — Znowu jestem głodny.
— Mijnheer, czy to być może? Na miły Bóg, jaki pojemny pan ma żołądek!
— Tak, żołądek mam nienajgorszy, ale zato brzuch bardzo słaby.
Ze smutną miną złożył ręce na brzuchu i zapytał Matuzalema:
— Co mówi leksykon o brzuchu?
— Zostawmy to na kiedy indziej. Chwilowo chcę pana zapytać, czy pan wie, co za mięso jadłeś?
— Pieczoną cielęcinę.
— Nie, to nie było cielę, lecz dżi.
— Dżi? Nie rozumiem.
— Nie wie pan, co to dżi? Niechże pan odgadnie!
— Dobrze, czy to zwierzę?
— Tak, to zwierzę.
— Fruwa?
— Nie, nie fruwa.
— Czy umie pływać?
— Owszem, umie pływać.
— A czy umie biegać?
— Tak, umie też biegać.
— Czy upolował je myśliwy?
— Nie, myśliwemu nigdy przez myśl nie przejdzie zabijać tego zwierzęcia, gdyż bierze je ze sobą na polowanie jako najlepszego pomocnika.
Okrągłe oblicze Holendra wydłużyło się niepomiernie.
— O mijn Holland en Nederland! — zawołał w przerażeniu. — To był pies?
— Tak, to pies. Dżi znaczy pies. Jadł pan pieczoną psinę. Czy nie wie pan, że w Chinach tuczy się pewne gatunki psów, które następnie idą na ubój?
— Psinę jadłem, jadłem psinę! — krzyczał grubas.
Zerwał się na równe nogi i chciał uciec, aliści się rozmyślił. Odwrócił się ponownie, energicznie trzepnął rękę o rękę i zawołał:
— Nie, po trzykroć nie, po tysiąckroć nie! Co się raz znalazło w brzuchu, to musi już tam zostać!
— Nawet jeśli to psina — śmiał się Matuzalem.
— Tak, pies musi zostać! Zakąszę go pieczystem.
Wszyscy się roześmieli. Bohater powrócił na swoje miejsce. Na pełnem zadowolonem obliczu nie było już ani śladu wstrętu.
— Tak, pogrzebaliśmy już psa, — dodał Matuzalem półgłosem. — A teraz pomyślmy o czem innem. Czy nie dziwiła was odpowiedź ducha na moje zapytanie?
— Nadzwyczajnie! Była nader dziwna — przyznał Turnerstick.
— Tak. Wszyscy chyba godzimy się, że nie było żadnego ducha. Kapłan daje odpowiedź wedle własnego widzimisię, a nie naskutek oddziaływania nieziemskiej istoty. Musi zatem wiedzieć, co nas sprowadziło do Chin. Dowiedział się, ale od kogo?
— Ode mnie ani słówka! — zapewnił Godfryd.
— Ode mnie też nie! — dodał mijnheer.
— Wierzę. Jest tylko jedno możliwe wytłumaczenie, mianowicie, że nas podsłuchiwano i to tutaj, na okręcie. Kiedyśmy rozmawiali o naszych planach? Gdyśmy przed zapadnięciem zmroku siedzieli przed kajutą. Kto z załogi był obecny? Malajczyk, który nam usługuje. On zatem musiał powtórzyć naszą rozmowę kapłanowi.
— Ale jakżeto stać się mogło? Mówiliśmy po niemiecku!
— Czy Malajczyk nie mógł mieć jakichś stosunków z Niemcami? A również czy jest autentycznym Malajczykiem? Twarz ma wprawdzie goloną, ale znać po niej mocny zarost, co się nie zdarza u Malajczyków. Niezbyt brunatną ma płeć, nie ma też wystających kości policzkowych. Poza tem jego wymowa angielska ma swoisty amerykański posmak. Mówi łamanym językiem, wszakże chwilami wypowiada się zdaniami, które bezwzględnie świadczą o dobrej znajomości języka. Poprzednio nie przykładałem do tych drobnostek żadnej wagi; ale teraz wydają mi się bardzo podejrzane. Uważałbym go niemal za prawdziwego Yankee, a w tym wypadku chyba nic dziwnego, jeśli rozumie po niemiecku. W Stanach Zjednoczonych mieszkają miljony naszych rodaków.
— Yankee śród chińskich marynarzy? — odezwał się Turnerstick. — Czy mógłby się ktoś aż tak zapomnieć?
— Czemu nie? Czyż nie mógł z jakiegoś tam powodu zbiec ze swego okrętu?
— Hm. Zdarza się nieraz. Chińczycy zaś chętnie przyjmują doświadczonego majtka. Jeśli pan ma słuszność, to nasz Malajczyk jest dezerterem i nie należałoby mu ufać.
— Takie jest moje zdanie. Poco podsłuchuje? W jakim celu skrywa swoje właściwe pochodzenie? Dlaczego odgrywa rolę donosiciela? Dlaczego nie przyznaje się otwarcie, że nas rozumie? Dlaczego akurat jego przydzielono do nas? — Jest zapewne w zmowie z kapitanem. Coś tu się przeciwko nam knuje...
— Tak źle jeszcze nie będzie. Jeśli to zbiegły majtek, to chyba ma powody do utajenia swojej osobowości.
— Niech i tak będzie. Ale musimy mu się bacznie przyglądać i nie rozmawiać w jego obecności o swoich sprawach. Wybadam go tak, że będzie musiał się zdradzić. Najchętniej opuściłbym ten okręt. Twarze załogi niebardzo mi przypadają do gustu.
— Ba! Nie uważałem pana za tak lękliwego człowieka.
— Jestem tylko przezorny, a nie lękliwy. Może się mylę zresztą. Gdybym był sam, wróciłbym do portu i zrezygnował z zapłaconych dolarów. Atoli pan jest innego zdania — muszę się podporządkować.
— Zostaniemy na okręcie — dorzucił Holender. — Dostaniemy dobrą kolację. Jeśli teraz odejdziemy, to okażemy się bardzo nędznemi hipopotamami.
Inni również podzielili to zdanie. Matuzalem musiał ustąpić. — — —
Kajuta znajdowała się koło steru. Wąska powierzchnia między kajutą a sterem była przeznaczona na komórkę dla różnych sprzętów. Graniczącą z nią przestrzeń podzielono na dwie połowy, z których każda miała osobne wejście. Na lewo była kajuta podróżnych, oświetlona dwiema lukami, wybitemi w ścianie okrętu. Okna były zaopatrzone nie w szklane, lecz w drewniane szyby, aby je przy złej pogodzie łatwiej było zamykać.
Uczta miała się odbyć na środkowym pokładzie, na tem samem miejscu, gdzie odbyła się „konferencja“ z duchem. Lampy z gumowanego papieru ryżowego oświetlały jasno pokład i sprawiały bardzo miłe wrażenie. Dookoła obu zastawionych stołów stały mocne krzesła bambusowe. Nakrycie składało się z talerza, małej filiżanki, czegoś w rodzaju grubej łyżki porcelanowej, tak nieforemnej, że ledwo mogła wejść do ust, i pałeczek z kości słoniowej, zwanych przez Anglików chop-sticks, a przez Chińczyków kwei-tse.
Chińczycy nie używają łyżek, widelców, czy noży w ścisłem znaczeniu tego słowa. Wszelkie twarde potrawy, jak mięso i t. p. podawane są w drobnych kawałkach. Niedoświadczony wyjmuje te kawałki z zupy, wsadziwszy je na pałeczki. Ale prawdziwy Chińczyk jada zgoła inaczej. Umieszcza jedną pałeczkę pomiędzy wielkim i wskazującym palcem prawej ręki, a drugą pomiędzy śródkowym a następnym palcem. Gdy końce pałeczek stykają się ze sobą, tworzą ruchomy kąt, rodzaj obcęgów, zapomocą których można podnieść do ust nawet najdrobniejsze ziarenko ryżu. Kto chce się dowiedzieć, jak komicznie wygląda niedoświadczony cudzoziemiec silący się jeść po chińsku, niech sam spróbuje zjeść zupę jęczmienną zapomocą długich na sześć calów a cienkich jak zapałka pałeczek, nie gubiąc nic po drodze od talerza do ust. - -
Miejsce, gdzie znajdowały się stoły, oddzielały od reszty pokładu olbrzymie zawieszone na sznurkach mapy geograficzne. Przedstawiały wszystkie kraje świata według chińskich poglądów. Rozmiary ich wynosiły czterdzieści stóp kwadratowych. Trzydzieści dziewięć zajmowało Państwo Środka. Pozostałe krainy wraz ze wszystkiemi morzami mieściły się na czterdziestym kwadracie. Rosja, Polska i państwa bałtyckie miały wielkość greckiego orzecha; dalej była dolepiona Francja — orzeszek zwykły. Oddzielone rzeką, zwaną Tsin-tse, co oznaczało zapewne Tamizę, Niemcy i Anglja miały imponujące rozmiary groszka. Hiszpanja obok Stanów Zjednoczonych i Holandja koło Jawy były wielkości główki od szpilki. Natomiast rzeka Jang-tse-kiang miała szerokość dwóch pięści męskich, Pekin zaś był trzy razy większy niż wszystkie kraje europejskie. Tak oto Bóg wedle zapatrywań chińskich sprawiedliwie podzielił ziemię pomiędzy narody świata. Nie dziw, że Chińczycy wyróżniają się niezwykłą ambicją narodową i uważają się za najprzedniejszy naród świata.
Oprócz pięciu pasażerów w uczcie uczestniczyli: ho-tszang, to-kung, kapłan czyli hiang-kung i właściciel okrętu. Niebawem przyniesiono potrawy.
Pierwszą stanowiła sałata z jajek, szczególnie przyrządzona.
— Cóżto za jajka? — zapytał grubas.
— To jajka krokodyle — oświadczył poważnie Godfryd.
— Fuj! I takie jajka mamy jeść?
— Naturalnie!
— Ani mi w żołądku nie postało. Nie jem!
Potrawa wyglądała nader apetycznie; Holender podniósł już był łyżkę, aby sięgnąć, — ale odłożył ją szybkim ruchem.
Godfryd zaś nałożył sobie dosyć wiele i używał kwei-tse ze zręcznością Chińczyka. Nauczył się tego, podobnie jak Matuzalem i Ryszard Stein, w mieście rodzinnem u Ye-Kin-Li; podczas podróży wprawiał się w ten kunszt gorliwie. Mijnheer zaś nie mógł tknąć jedzenia. Abstynencja ciężko mu się dała we znaki, tem bardziej, że widział, jak te jaja krokodyle smakują biesiadnikom.
Następnie przyniesiono rosół, w którym pływały drobne kawałki mięsa. Holender znów zapytał ostrożnie:
— Czy to psina?
— Nie — zaprzeczył Godfryd.
— W takim razie ja też jem!
Napełnił talerz i jadł nieforemną łyżką, nie posługując się zupełnie kwei-tse. Nie zważał na zgorszone spojrzenia Chińczyków, niezadowolonych z tak nieprzyzwoitego sposobu jedzenia. Po zjedzeniu skinął przyjaźnie w stronę Godfryda i oznajmił:
— Nie, to nie psina.
— Nie psina, ale zato mięso kocie! — brzmiałą Odpowiedź.
— Co? Mięso kocie?
— Niestety!
— Niebiosa! O moje gardło, o mój żołądek, o moje kiszki! Mijnheer Matuzalemie, co pański leksykon powiada o kiszkach?
— Co leksykon powiada o kiszkach? Że mają sledem metrów długości — roześmiał się student, gdyż grubas trzymał się obu rękoma za brzuch i stroił bolesne miny. — Czy czuje pan zaburzenia w kiszkach?
— Tak. Bardzo! Mam boleści i zapalenie.
— Co? Boleści i zapalenie? Dlaczego?
— Jadłem kocie mięso.
— Niech pan nie wierzy Godfrydowi! On sam nie wie, co takiego zajadał.
Mijnheer zagroził pucybutowi pięścią i ofuknął go gniewnie:
— Do pioruna! Jesteś pan nędznym hipopotamem!
Następne danie stanowiła przejrzysta, ale dosyć tłusta zupa z drobnemi kawałkami jarzyn. Miała bardzo zachęcający zapach.
— Soup of salangans! — oznajmił ho-tszang swoim gościom, wyrazem twarzy dopowiadając, że chodzi o smakołyk szczególnie wyszukany. A więc to była zupa z osławionych gniazd jaskółczych!
O tych tak zwanych indyjskich gniazdach ptasich; krążą nieścisłe wiadomości. Prawdą jest to: salangane (collacelia nidifica) jest ptakiem dwunastocentymetrowej długości o skrzydłach szerokich 30 cm. Zwierzchu są ciemno bronzowe, od spodu jaśniejsze. Rozpowszechnione są w Indjach i na wyspach Indyjskich, gdzie zwykle gnieżdżą się wielkiemi masami na niedostępnych skałach. Szczególnie upodobanie czują do wybrzeży pionowo wznoszących się ponad falami.
Na krótko przed okresem rodów, a więc w czasie budowy gniazd, pachnące gruczoły tych ptaków wydzielają oleisty szlam, przypominający gumę arabską. Wydzielinę tę przyklejają do tego samego miejsca pionowej skały niezliczoną ilość razy, tak że powoli tworzy się mocny pokład w kształcie wydrążonej ćwiartki kuli. Na tym pokładzie dopiero z mchu, z trawy i piór powstaje właściwe gniazdko, umocnione i zatykane tym samym szlamem. Otóż nie samo gniazdo, jak błędnie niektórzy przypuszczają lecz pokład ze stwardniałego szlamu stanowi wyszukany specjał chińskiej kuchni.
Z tego, cośmy powiedzieli, wynika, że zbieranie gniazd salanganów jest połączone z wielkiemi niebezpieczeństwami. Poszukiwacz gniazd musi się opuścić na powrozie z wyżyny pionowej skały i unosi się nad otchłanią morską, narażony na upadek. Zresztą, gdzie niegdzie praca jest ułatwiona dzięki temu, że wybrzeże pokrywa istna sieć lin i drabin sznurowych.
Salanganów jest taka moc, że z samej Jawy eksportują rocznie około dziesięciu miljonów gniazd. W Chinach, dokąd wwozi się rocznie przeciętnie sześć miljonów, sztuka kosztuje mniej więcej markę, co na chińskie stosunki jest dosyć wiele, ile że oczyszczone gniazdo waży nieraz niewięcej niż parę gramów. Tylko zamożni mogą sobie na ten przysmak pozwolić.
Trzeba też zaznaczyć, że samo przez się gniazdo takie nie jest bynajmniej smaczne. Trzeba je umiejętnie przyrządzić. Wygotowane bez zaprawy ma dosyć cierpki smak. Chińczycy gotują je w wodzie lub rosole, dodają rozmaitych korzonków, mięsa, ikry rybiej, trochę pokrajanych owoców i innych przysmaków. Dopiero przez to gniazda stają się naprawdę smakowite. — —
Mijnheer van Aardappelenborsch zdawał się znać tę potrawę ze swych jawajskich czasów. Zajadał ją łyżką z naprawdę wniebowziętym wyrazem twarzy.
Turnerstick nie chciał sobie kaleczyć ust wielką łyżką, wszakże nie umiał zręcznie posługiwać się kwei-tse. Uprościł sobie zadanie tem, że najzwyczajniej w świecie pił zupę bezpośrednio z talerza, co ściągnęło nań wzgardliwe spojrzenia Chińczyków. Trzej zaś pozostali pasażerowie wcale nieźle dali sobie radę z zupą zapomocą pałeczek.
— Świetne, rozkoszne! — odezwał się kapitan.
— Tak, palce lizać, przytaknął grubas. — Na honor!
— Czy istotnie było aż tak świetne? — zapytał Matuzalem.
— Pewnie.
— A czy wie pan, co zjadłeś?
— Gniazda salanganów! — odpowiedział Turnerstick.
— Absurd! Te draby poczęstowałyby nas indyjskiemi przysmakami, a jakże! Aniby im to na myśl nie przyszło.
— A więc cóżto było?
— Skóra wołowa, odpowiednio przyrządzona, która przypomina w smaku zupę z gniazd jaskółczych.
— Do piorunów! Czyż w Chinach zjada się wołu wraz ze skórą?
— Pewnie. Uchodzi to nawet za szczególnie wyszukaną potrawę.
— O mój Boże, o mój Stwórco! — zaczął lamentować grubas, chwytając, jak zwykle, za brzuch. — jestem chory, śmiertelnie chory!
— Chory? Cóż panu jest?
— Mam wrzód w żołądku.
— Wrzód w żołądku? Hm!
— I atak wątroby. Co Powiada leksykon o wątrobie?
— Pański atak nie jest tak ciężki, abyśmy musieli się radzić medycznego leksykonu. Patrz pan, noszą nową potrawę! To homary, jeśli się nie mylę.
Oblicze Holendra natychmiast się rozjaśniło
— Homary? — zawołał. — Bogu dzięki, to będę jadł!
Zdjął z półmiska największego homara i z radości całkiem zapomniał zarówno o wrzodzie w żołądku, jak o ataku wątroby.
Naostatku podano ryby. Menu nie było urozmaicone. Gospodarze kładli, zdaje się, większy nacisk na trunki, niż na jedzenie, albowiem między każdem daniem dwukrotnie wychylano filiżanki sam-chu, w czem ho-tszang dawał przykład gościom. Sam-chu, o ile jest dobrze przyrządzone, stanowi łatwo upijający ulubiony trunek Chińczyków, przypominający nasz arak.
Wszakże marynarskie gardło Turnersticka tyle przełknęło grogu i rumu, mijnheer zaś tyle wypił w swem życiu alkoholu, że sam-chu nie mogło być dla nich groźne.
— Pijmy i zobaczmy, kto pierwszy okaże się pod stołem, my czy oni, — rzekł kapitan.
— Tak, pijmy dzielnie! — skinął grubas. — Ja żłopię, jak hipopotam.
Matuzalem i Godfryd, ileż wiader piwa wysuszyli aż do dna? Nie lękali się zatem sam-chu. Jedynie Ryszard poprzestał na zwilżeniu warg trunkiem. Na namowy Turnersticka odpowiedział:
— Nie mogę. Wogóle nie znoszę wódki, a zwłaszcza ta mi nie smakuje. Za gorzka!
— Za mocna, chciał pan powiedzieć.
— Nie. Posiada jakiś gorzki posmak, który mi jest nieprzyjemny.
— Hm. Z marcepanów oczywiście tego się nie przyrządza.
Sądził, podobnie jak i jego towarzysze, że gorycz jest właściwym posmakiem sam-chu. Nie zwrócił także uwagi na tę okoliczność, że wypróżnione filiżanki napełniano nie na stole, lecz za zasłoną z mat. Nie wiedział zatem, że wlewa się tam z dwóch naczyń. W jednem było sam-chu zmieszane z opjum, a przeznaczone wyłącznie dla gości.
Newfundlandczyk siedział między panem a Ryszardem Steinem. Obserwował każdy ruch Chińczyków wrogiem spojrzeniem. Gdy któryś się doń zbliżał, ostrzył kły i warczał groźnie. Co więcej, gdy na rozkaz ho-tszanga, podano mu kawał mięsa, pies ugryzł, ale nie mięso, lecz rękę Chińczyka. Nie tknął mięsa, chociaż podał mu je następnie Matuzalem. Nieufność psa, na szczęście, była równie wielka, jak lekkomyślność jego panów. Nadzieje Chińczyków pozbycia się niebezpiecznego zwierzęcia spełzły chwilowo na niczem.
Z tem większą gorliwością starali się upoić gości. Mylili się jednak, przypuszczając, że goście wkrótce będą strąbieni. Cudzoziemcy pili jak bąki.
Zato sami Chińczycy niebawem odczuli działanie sam-chu. Syn Państwa Niebios naogół słaby opór stawia działaniu alkoholu. Ho-tszang spostrzegł się wnet, że gorzałka ryżowa wpływa nań niezbyt korzystne. Z zachowania się kamratów mógł wywnioskować, że i oni są pod wcale dobrą datą. Należało temu zaradzić: przecież z pijanymi nie mógłby uskutecznić swego planu. Wpadł na dobry pomysł — kazał lać do swojej i ich filiżanek słabą herbatę co musiało ujść uwadze pasażerów, gdyż sam-chu miało podobne zabarwienie.
Niedługo trwał ten wybieg. Matuzalem, podniósłszy się, palnął dziękczynną mówkę i chciał koniecznie wypić z ho-tszangiem na bruderszaft. Wskutek tego filiżanka Chińczyka znalazła się tak blisko nosa Matuzalema, że ten odrazu wyczuł zapach herbaty. Uchwycił filiżankę i skosztował jej zawartość.
— Herbata! Brr! — zawołał. — Wstydźcie się! Zauważyłem już poprzednio, że chcecie nas ululać, ale skoro postępujecie aż tak nieuczciwie, to sami chlejcie wasze tsza. Kto z nami nie walczy tą samą bronią, z tym nie chcemy mieć nic wspólnego. Przyjmcie nasze podziękowanie i pozwólcie nam odejść.
Chińczycy nie sprzeciwiali się. Sądzili, że goście dosyć wiele wypili i że działanie opjum nie omieszka wnet nastąpić. Podróżni wycofali się do swej kajuty. Minęli przytem miejsce, gdzie poprzednio napełniano filiżanki. Mijnheer, ujrzawszy dzban z sam-chu, zmieszanym z cynamonem, powąchał go, i oświadczył:
— Zabieram wódkę ze sobą. Bardzo mi smakuje.
Uchwycił dzban i zaniósł do kajuty. Chińczyków ten obrót sprawy oczywiście ucieszył. Jeśli bowiem pasażerowie wychylą do dna dzban, to zapadną odrazu w kamienny sen i bez oporu wpadną w ręce korsarzy. Matuzalem zaś nie wiedział, czy powinien ofuknąć grubasa za bezceremonjalność, czy też śmiać się z niej. Spróbował ofuknąć, — nie wiedział przecież, że sam-chu bardzo się jeszcze przyda, — atoli mijnheer przerwał mu w połowie zdania:
— Ci szubrawcy pili herbatę, a nam dali wódkę. Dlatego wódka jest nasza. Wypijemy ją. Dobra, bardzo dobra. Nie pozwolę jej marnować!
Cóż można było począć wobec takiego oświadczenia? Chyba śmiać się tylko.
Turnerstick przyniósł dwa lampjony, poczem Godfryd de Bouillon zaryglował drzwi. Podróżni okryli się kołdrami. Poczuli naraz okropne wyczerpanie, wszakże nie mogli prędko zasnąć. Byli bardzo podnieceni; krew krążyła po żyłach szybciej niż zazwyczaj, a puls był wzmożony; niepodobna tego było kłaść na karb jedynie gorzałki.
— Nieszczęsne sam-chu żalił się Godfryd. — To zdradziecki trunek.
— Czy jesteś strąbiony? — zapytał Degenfeld.
— Strąbiony? Ani trochę! Ale odczuwam coś w tym rodzaju. Czytałem niegdyś pamiętnik palacza opjum. Opisywał dokładnie działanie trucizny. Mój obecny stan przypomina pierwsze stadjum tego działania. Czyżby nasze sam-chu zawierało opjum?
— Hm! Ja także odczuwam coś podobnego. Ale nie sądzę, aby to było opjum. Jak ty się czujesz, Ryszardzie?
— Bardzo dobrze.
— Ponieważ wcale nie piłeś. A więc nasz stan następstwem wypitego sam-chu. Zobaczy się.
Upłynęło pół godziny. Pasażerowie przewracali się niespokojnie z boku na bok. Poczem powoli jeden za drugim zaczęli zapadać w głęboki sen.
Tylko Ryszard czywał. Słyszał mnóstwo kroków na pokładzie i zdawało mu sę, że rozpinają żagle. Przez dłuższy czas brzękał łańcuch metalowy. Wiele razy uderzano z zewnątrz o drzwi kajuty, jakgdyby przysuwano coś ciężkiego. Newfundlandczyk warczał, ale wnet się uspokoił, gdyż nikt nie próbował wejść.
Tak minęło pół godziny i znów pół godziny. Ryszardowi zdawało się, że podłoga kajuty nachyliła się pod znacznym kątem. W oba otwarte okna zadął świeży, bardzo wyraźny przeciąg.
Ryszard podniósł się i wyjrzał. Ognie portu sczezły; można to było wyjaśnić późną porą. Wszakże na każdym okręcie musi się palić przynajmniej jedna latarnia, a tymczasem nie widać było dookoła najmniejszego światełka, mimo bliskości całej masy dżonek. Niebo było jasne i czyste; gwiazdy świeciły jaskrawo. Przy blasku ich można było dosyć wyraźnie rozpoznać otoczenie okrętu, a jednak 39 Ryszard nie zobaczył ani jednej dżonki, ani jednego domu. Rozprzestrzeniła się natomiast przed jego czarni daleka, ledwo poruszająca się ciemna powierzchnia, w której odbijał się blask gwiazd. To było morze.
Chłopiec przestraszył się na dobre. Pomyślał sobie, może dżonka zerwała się z kotwicy i teraz mknie ślepo naprzód, zdana na łaskę odpływu? Chociaż nie był marynarzem, wiedział, jaki czas dzieli odpływ od przypływu — dwanaście i pół godziny. Nazajutrz dopiero przed południem dżonka powinna była odpłynąć do Kantonu, korzystając z przypływu; teraz była może pierwsza po północy, a więc zaczynał się odpływ. Mogło się zdarzyć, że okręt opuścił port bez wiedzy załogi, która zapewne spała snem kamiennym.
Ryszard postanowił obudzić stryja Matuzalema.
Ale student spał tak twardo, że napróżno chłopiec nawoływał, napróżno nim potrząsał. Przerażenie Ryszarda wzmogło się jeszcze bardziej. Chciał wyjść na pokład i zaalarmować załogę; w tym celu odryglował drzwi. Nie mógł ich otworzyć — były bowiem z zewnątrz zabarykadowane.
Zaczęło w nim świtać przypuszczenie, które mogło tylko wzmóc jego przestrach: Chińczycy nie są uczciwymi ludźmi — „Królowa Wód“ jest okrętem korsarskim. Europejczykom wlano opjum do sam-chu, aby ich uśpić i następnie obrabować, a może i zgładzić.
Posądzenie obudziło w chłopcu całą energję. Ponowił próbę przebudzenia Matuzalema, lub innego towarzysza, ale nadaremnie.
— Śpią mocno — rzekł. — Może dopiero jutro obudzą. Czuwam tylko ja i pies. Obronimy kajutę samowtór. Ci hultaje przekonają się, że niełatwe z nami sprawa! Nieprawdaż, mój odważny stary?
Gładził, mówiąc to, piękną długowłosą sierść psa, który spoglądał nań jasnemi ślepiami, trzepał ogonem po podłodze, odwracał mordę ku drzwiom i wydawał ciche, głębokie warknięcia, jakby chciał powiedzieć:
— Wiem już, ale nie lękaj się; ja jestem przy tobie!
Następnie Ryszard wziął broń swoich towarzyszów z kąta i poddał ją starannym oględzinom. Nie był strzelcem; nie wiedział, czy karabiny są nabite, — nie potrafiłby ich zresztą nabić. Jednak konstrukcja obu strzelb mijnheera była tak prosta, że z łatwością potrafiłby się niemi posługiwać. Odwiódł kurki i przekonał się, że są naładowane. Poza tem miał pod ręką rewolwery, z któremi potrafił się obchodzić. Wyciągnął je z kieszeni śpiochów i nagromadził dookoła siebie wcale pokaźny arsenał.
Naraz pies nasrożył się, zbliżył do drzwi i zaczął głośniej warczeć; ktoś musiał stać przed drzwiami.
Ryszard usłyszał, jak z zewnątrz odsuwano coś ciężkiego, poczem usiłowano pocichu otworzyć drzwi zaryglowane. Chłopiec gestem przywołał psa i nakazał mu milczenie.
Z poza ściany doleciały szepty; minęło kilka minut, poczem szmer się ponowił. Wydawało się Ryszardowi, że ktoś usiłuje świdrem wydrążyć otwór w drzwiach. Podszedł więc bliżej i w rzeczy samej zobaczył koniec świdra. Drążono dziurę, aby móc zajrzeć do kajuty.
Skoro to się stało i skoro cofnięto świder, Ryszard rzucił się wbok, aby go nie ujrzano. Spojrzenie szpiega mogło dosięgnąć jedynie czwórki śpiących i psa. Mógł więc przypuścić, że Ryszard śpi w kącie. Newfundlandczyk siedział pośrodku kajuty i uważnie wpatrywał się w otwór. Mądre zwierzę rozumiało jego cel. Znać było po niem, że rzuci się na pierwszego, który zechce wejść. Jego siła rokowała przynajmniej temu pierwszemu pewną zagładę. Ryszard domyślił się, że korsarze przedewszystkiem zechcą usunąć psa.
Ale jak? Mogli to zrobić jedynie kulą. Czy spróbują? W tym wypadku będą musieli wydrążyć drugi otwór — jeden dla celującego, drugi dla lufy.
Chłopiec nie omylił się: usłyszał ponownie szmer świdra. Świadom tego, że kula rewolwerowa przebije drzwi, ale nie potrafi zranić stojącego za drzwiami, uchwycił obie strzelby mijnheera, odwiódł kurki i ustawił się tak, aby z zewnątrz nie można go było zauważyć. Postawiwszy przy sobie jedną strzelbę, drugą skierował w stronę drzwi i czekał na dalszy przebieg wypadków.
Świder przebił drzewo. Przy śwjetle obu lampjonów widać było, że to rodzaj centro-świdra, który wydrążył znacznie większy niż poprzedni otwór. Stało się to, czego się spodziewał Ryszard, — wsadzono lufę pistoletu. Pies nie spuszczał mądrych oczu z otworów. Ujrzawszy broń, skoczył szybko na bok. W tej samej chwili Ryszard wypalił. Wiedząc, że oko napastnika znajduje się przy górnej dziurze, celował o piętnaście cali niżej, aby trafić w piersi. Rozległ się wystrzał i zaraz potem głośny okrzyk z zewnątrz. Chłopiec szybko sięgnął po drugą strzelbę i dał drugi bardziej wbok skierowany wystrzał, ponieważ rozumiał, że stoi tam większa ilość Chińczyków. Usłyszał drugi okrzyk, po którym nastąpiły wielogłośne krzyki, głuszone wściekłem szczekaniem psa.
Przezorny chłopak wyciągnął swój notes, wyrwał parę kartek, zwilżył językiem i przykleił do czterech otworów, aby wrogowie nie mogli zajrzeć. Gdyby zerwali jedną z owych kartek, udostępniliby wyraźny cel Ryszardowi. Nikt jednak nie odważył się podejść do niebezpiecznych drzwi. Uwaga Ryszarda mogła się teraz zwrócić ku towarzyszom.
Aczkolwiek byli formalnie ogłuszeni snem, huk obu wystrzałów dotarł do ich słuchu. Poruszyli się, każdy inaczej.
Grubas ledwo się dźwignął i, nie przecierając oczu szepnął:
— Hm! Ktoś strzela. Będzie pieczeń kocia.
Wykrztusiwszy te słowa, zapadł znowu w głęboki sen. Turnerstick przewrócił się powoli na drugi bok i mruknął:
— Jeszcze raz ognia, chłopcy! Dobrze celować! Pokażcie im!
Zdawało mu się, że jego okręt walczy z wrogiem.
Godfryd de Bouillon podniósł głowę ku górze, nadsłuchiwał przez chwilę, poczem zaklął:
— Idjoto, co ci na myśl wpadło! Jakże mogłeś strzelać z mego oboju! Czyż był nabity?
Opuścił głowę i zasnął.
Największa wrażenie strzały wywarły na Matuzalemie. Podniósł się do połowy i otworzył oczy. Patrząc przed siebie tępo, zapytał:
— Czy strzelano? Kto — — gdzie — — dlaczego — — dla — — dla — — dla — — —!
Urwał. Zamknął oczy i opadł ciężko. Ryszard podszedł doń, uchwycił go za plecy i pociągnął:
— Stryju, obudź się! Stryju Matuzalemie!
Żadnego skutku. Chłopiec z wysiłkiem podniósł Matuzalema do połowy i zawołał:
— Stryju, słuchaj! Zastrzeliłem dwóch Chińczyków! Chcą nas zamordować!
— Puść — puść — puść mnie! — mruknął Dagenfeld.
Ryszard trzymał go mocno i prosił:
Obudź się, obudź się! Jesteśmy w niebezpieczeństwie!
— Nie — bez — bez — pie — —? — wymamrotał student.
— Tak. Otwórz przynajmniej oczy!
— O — o — oczy!
Widać było, że nie szczędzi trudu, aby podnieść powieki — napróżno. Wówczas Ryszard wpadł na dziwny pomysł. Gniewnym tonem krzyknął:
— Czy nie słyszysz, głupi smarkaczu!
Obelga podziałała. Matuzalem otworzył oczy i zawołał:
— Hultaju! Ja ci pokażę! Przygotuj baty, Godfrydzie! — mimo otwartych oczu Matuzalem nie poznał Ryszarda.
— Sam jesteś hultajem, — odpowiedział chłopak — pięciokrotnie relegowana małpo!
Okazało się, że obraza silniej działała niż opjum. Matuzalem odepchnął Ryszarda, podniósł się na kolana i huknął:
— Co? Jak? Rele — rele — — ja — ja —?
— Tak, ty! Infamją relegowany!
Błękitno-purpurowy zerwał się na nogi, wyciągnął pięści w kierunku śmiałka i zawołał zachłyśniętym głosem:
— Mnie! Mnie coś podobnego! Pieski gnacie, ja cię rozmiażdżę!
Chciał rzucić się na Ryszarda, ale zachwiał się na nogach, poczem, wsparty o ścianę, zamknął zpowrotem oczy. Chwytając się rękoma za ciążącą głowę, byłby znowu runął, gdyby Ryszard nie wpadł na nowy pomysł trzeźwienia go. Potrząsając studentem za ramiona, rzekł:
— Matuzalemie, obudź się! Pamiętaj o swojem słowie honoru. Czy pozwolisz się zamordować, zanim spełniłeś przyrzeczenie? Czy słyszysz, twoje słowo honoru, twoje kong-kheou, twoje kong-kheou!
— Słowo honoru — kong-kheou! Dotrzymam! Co co — ach, to ty Ryszardzie? — odsunął się od ściany, podniósł powieki i dopiero teraz poznał Ryszarda.
— Błagam cię na miłośc Boską, — prosił chłopak — pomyśl o kong-kheou! Pomyśl o mojej matce i przypomnij sobie Ye-Kin-Li, któremu dałeś słowo. Jeśli zaraz nie wrócisz do przytomności, wszystko będzie stracone!
— Dlaczego?
— Bo nas zamordują,
— Za — mor — du — ją?
— Tak. Czy nie słyszałeś moich strzałów? Zastrzeliłem dwóch Chińczyków,
— Do pioruna! Czy ja śnię? Moja głowa, o moja głowa! Co się stało mojej głowie? Dlaczego ci leżą jak trupy na ziemi?
— Zatruto was opjumem. Łotry wyświdrowały dwie dziury w drzwiach, aby pierwszym wystrzałem zgładzić psa. Uraczyłem ich dwiema kulami, które na pewno trafiły.
— Ty — — strze — la — łeś! Kto... kto mówił poprzednio o relegowaniu?
— Ja. Był to jedyny sposób trzeźwienia ciebie.
— Ach, ach, dzielny chłopcze! Sprytny młokosie! Ale moja głowa, moja głowa!
Ściskał się za skronie i z trudem usiłował utrzymać się prosto na nogach.
— Nie zasypiaj, nie zasypiaj, stryju! Nasze życie zawisło od tego!
— Tak, życie, słowo honoru — kong-kheou — relegatio cum infamia! Młokosie, to był mocny tytoń, ale takiego mi trzeba. Opjum! Ryszardzie, mdli mnie tam, w głowie. Musisz mi pomóc!
— Chętnie! Ale jak?
Degenfeld nie przestawał się chwiać na nogach. Rękę oparł o ścianę i odpowiedział:
— Ale musisz to zrobić, bezwarunkowo!
— Jeśli tylko potrafię.
— Dobrze. Wytnij mi więc policzek, ale taki — z całego serca!
— Stryjul
— Ba! Nie zwlekaj! Tak musi być. Nic innego nie Pomoże, mój chłopcze. Nie ja dostanę policzek, lecz opjum. A więc zaczynaj!
— Czy to istotnie pomoże?
— Tak sądzę. Do piorunów, pośpiesz się, bo znowu zasnę!
— No, dobrze!
Ryszard zamierzył się i wyciął mu policzek, ale: tak pełnego serca, że Matuzalem zachwiał się, chwycił za miejsce trafione i zawołał:
— Niech licho porwie, chłopcze! Nie myślałem wcale o tak mocnym policzku! Ale nie szkodzi. — Lepiej, to lepiej, — rzekł chłop, który skoczył na łóżko i rozwalił je. — Teraz czuj? się o wiele lepiej. Opowiadajże szybko, co się zdarzyło?
Ryszard w krótkich słowach zdał mu sprawę z sytuacji. Matuzalem podszedł do okna, wyjrzał, następnie podszedł do drzwi, zbadał uszkodzenia, poczem oświadczył:
— Ryszardzie, oto moja ręka! Jesteś mądrym i dzielnym chłopcem, i uratowałeś mi życie. Poczekaj jeszcze chwilę, póki nie wrócę do całkowitej przytomności. Skoro tylko opadnę, poczęstujesz mnie nowym policzkiem. To pomaga, czuję. Chwilowo nie posiadamy innego środka. Przedewszystkiem obejrzę strzelby i nabiję flinty grubasa. Ty zaś nie spuszczaj oka ze drzwi. Bierz moją strzelbę. Jak zauważysz ze ktoś usuwa papierek, pal natychmiast, bez zastanowienia.
Nabił swą strzelbę i podał chłopcu. W tej właśnie chwili pies zwrócił się, warcząc, w stronę okna. Błękitno-purpurowy spojrzał szybko, wyrwał broń z rąk Ryszarda i wycelował.
Z początku ujrzano nogi, a potem i ciało człowieka, który tam się ukazał. Zapewne opuszczano co z pokładu na linie.
— Chcą się dostać z tej strony; ale wara im! — szepnął student.
Teraz, wobec niebezpieczeństwa, stał już mocno na nogach. Opjum straciło nad nim władzę.
— Chcesz go zastrzelić? — zapytał Ryszard.
— Jestem teraz przeświadczony, że wpadliśmy na okręt korsarzy, którzy nie znają litości. Tylko bezwzględnością możemy się ratować. Życie za życie! Łotr pewno chce wrzucić cuchnący garnek. Jeśli mu się to uda, będzie po nas.
Już widać było twarz korsarza. Matuzalem wypalił; twarz drgnęła i znikła. Z zewnątrz rozległy się gniewne okrzyki.
Degenfeld podszedł do okna i wyjrzał.
— Słusznie — rzekł. — Koło liny widzę sznur, na którym wisi garnek. Jest to niewątpliwie hi-thu-tszang, jak nazywają owe garnki, „naczynie pachnących ziół“ Biada temu, w czyjem pobliżu pęka takie naczynie. Chińscy korsarze obrzucają wrogie okręty temi garnkami. Okropny smród obezwładnia kompletnie całą załogę. Uważaj więc na okna!
— Czy nie zamkniesz ich?.
— Nanic to się zda, mogą roztłuc szyby. Zresztą, nie sądzę, aby obecnie się do nas kwapili. Naładuję karabin.
Obejrzał trzech towarzyszów, na których znów podziałał wystrzał. Godfryd usiadł i oparł się o ścianę, ale zapadł ponownie w sen. Turnerstick podniósł się na łokciach i ogarniał niejasnem spojrzeniem obu przyjaciół. Mijnheer przewrócił się na brzuch, co mu nie pozwoliło zasnąć zpowrotem. Napróżno usiłował przesunąć się na bok, lub na grzbiet, i jęczał:
— Imand heeft weder geschoten. Hij heeft mij getroffen. Ik been dood. — Ktoś znowu strzelił. Trafił mnie. Nie żyję.
Był jeszcze najtrzeźwiejszy z trójki śpiochów, mimo że pił niemniej niż inni. Matuzalem przewrócił Holendra na grzbiet, z trudem posadził go, przysunął do ściany i rzekł:
— Nie umarł pan, mijnheer; żyje pan. Obejrzyj się przecież!
— Neen, ik been gestorven. — Nie, umarłem.
— Nie, nie umarł pan, jesteś tylko oszołomiony.
— Goed, soo slape ik! — Dobrze, więc śpię!
— Nie powinien pan spać! Obudź się pan! Otwórz oczy!
— Ik heb geene oogen. — Nie mam żadnych oczu!
— Owszem, ma pan oczy! Zadaj sobie tylko trochę trudu i otwórz je!
Grubas usiłował zadośćuczynić rozkazowi Matuzalema. Podniósł jak najwyżej brwi, nie potrafił wszakże podnieść powiek.
— Het gaat niet — Nie udaje się — zakonkludował, ziewając szeroko.
Ryszard, pomyślawszy o skutku, jaki wywarł policzek na Matuzalemie, postanowił i Holendra zażyć z najsłabszej strony.
— Mijnheer, — rzekł — nie odczuwa pan głodu? Czy nie chce pan jeść?
— Eten? — Wat hebt gij? — Jeść? — A co takiego macie?
— Co mamy? A coby pan chciał?
— Pieczoną gęś z sałatką z kapusty.
— Owszem, mamy pieczoną gęś z sałatką z kapusty!
— Heiza! Dajcie mi także!
Powiodło się doskonale. Grubas otworzył oczy i wyciągnął ręce w kierunku domniemanej gęsi. Degenfeld, aczkolwiek sytuacja była poważna, parsknął śmiechem, poczem rzekł:
— Trochę cierpliwości, mijnheer! Nie dostanie pan gęsi, dopóki nie wstaniesz.
— Ik word opstaan! — Wstanę!
Oparłszy się o ścianę, starał się istotnie podnieść. Wysiłek obu towarzyszy otrzeźwił go jeszcze berdziej. Obejrzał obu towarzyszów zdumieniem, złapał się za głowę i jęknął:
— Mijn hoofd, mijn hoofd! Moja głowa, moja głowa! Mam hipopotama między mózgami.
— Ale widzi nas pan i poznaje?
— Tak.
— A więc powiedz pan przedewszystkiem, gdzie jest pański arsenał?
— Daar! — Tam!
Wskazał na tornister. Matuzalem otworzył go i ujrzał znaczną ilość rozmaitych tutek. Wyjął jedną i zapytał:
— Co zawiera ten papierek?
— Hooizaad — brzmiała odpowiedź.
— Odwar z siana! A tu?
— Kruizemunteentee.
— Herbata z mięty! A w tej?
— Lindeboomblosemtee.
— Odwar lipowy! Dalej?
— Seringatee.
— A więc kwiat bzowy. Ależ, mijnheer, tu jest jakieś dwadzieścia tutek — cała apteka! Poco się pan nosi z temi wszystkiemi ziółkami?
— Vor mijne gezondheit. Ik heb vele oogestalheiden. — Dla zdrowia. Cierpię na wiele chorób.
Dopiero po wyjęciu wszystkich tutek Degenfeld dorwał się do amunicji, co mu pozwoliło naładować obie flinty. Grubas obruszył się, pytając, w jakim celu nabija się jego broń. Skoro dowiedział się o niebezpieczeństwie, oprzytomniał do reszty. Zapakował swoje tutki, aby mieć wszystko pod ręką, poczem ze strzelbami, z parasolem i tornistrem zaszył się w kąt i oświadczył, że zastrzeli każdego, kto ośmieli się choćby spojrzeć nań srogo.
Teraz trzeba było przywrócić do przytomności kapitana i Godfryda. Udało się to, chociaż z trudem. Skoro dowiedzieli się o zamachu na ich własność i życie, odzyskali trzeźwość. Ale na jak długo — to było pytanie; może jad nie działał jeszcze całą siłą; może dopiero zaczynał oddziaływać. Trzeba było na wszelki wypadek zabezpieczyć się w jakiś sposób. Ale jak i czem? Wszak nie było w kajucie żadnej odtrutki.
Jako pierwszy środek lekarz zastosowałby wymiotowanie, albo nawet wypompowanie żołądka, aby usunąć znajdującą się jeszcze w nim ilość trucizny. Dlatego Degenfeld radził swoim towarzyszom w mechaniczny sposób doprowadzić się do wymiotów. To jednakże nie wystarczało, albowiem opjum dostało się już do krwi. Medykamentów, jak kofeiny oraz innych, nie było. Naraz Matuzalem wpadł na świetny pomysł:
— Mijnheer, pański tornister musi nas uratować! — zawołał do Holendra.
— Mijn ransden? — zapytał zdumiony mijneer — Czy chce go pan zjeść jako lekarstwo?
— Nie, nie chodzi mi o sam tornister, lecz o jego zawartość. Rozmaite zioła, które pan posiada, zawierają mniej lub więcej garbników. Jeśli je dobrze wygotujemy i wypijemy następnie, wówczas alkaloidy opjum (morfina) zmienią się w sole krystaliczne. To szczęście, że pan zabrał ze sobą wódkę. Użyjemy jej jako materjału palnego. Maszynkę do herbaty i wodę przynieśli nam dzisiaj majtkowie. Mamy więc wszystko, co trzeba.
— Tak, — potwierdził grubas — moje herbatki są doskonałe. Napijemy się ich.
Wkrótce herbata była gotowa. Każdy, prócz Ryszarda, otrzymał równą porcję gorącego, niezbyt smacznego trunku. Należało także użyć ruchu i głęboko wdychać świeże powietrze. Na propozycję Matuzalema zabrano się do gimnastyki. Grubas zachowywał się nad wyraz komicznie. Gorliwie wykonywał wszystkie ruchy pod komendą Matuzalema, gdyż rozumiał doskonale ich nieodzowność. To nic, że dostawał siódmych potów.
Gdyby nasi podróżni nie byli tak dzielnymi pijusami, nie zdołaliby tak prędko otrząsnąć się z odrętwienia. Powoli wrócili do stanu normalnego, jeśli nie liczyć lekkiego ucisku w głowach.
Podczas gdy gimnastykowali się, pijąc w czasie pauz gorącą herbatę, Ryszard dzielnie stał na straży z bronią wpogotowiu, aby każdemu, kto się ośmieli zajrzeć przez otwory lub szybę, podarować kulkę. Musiał polegać raczej na oczach, niż słuchu, gdyż towarzysze Jego sprawiali wiele zgiełku. — — —
Skoro przyjaciele spoczęli na parę chwil i ucichli, usłyszeli lekkie stukanie w drzwi.
— Szui-nguai? — Kto tam? — zapytał Matuzalem.
— Gu-ten A-bend! — Dobrywieczór! — rozległa się odpowiedź cicha i wypowiedziana ze szczególną wyrazistością.
— Co! — szepnął student. — Mówi po niemiecku!
— Tak! — potwierdził zdumiony Godfryd. — To pozdrowienie wieczorne w naszym ojczystym języku. Skądże zabłąkało się na tę dżonkę?
— Zapewne jest to pułapka na nas. Znają przypadkowo te dwa niemieckie słowa. Zobaczymy.
I, obracając się ku drzwiom, dodał głośniej:
— Dobrywieczór! Kto tam?
— Przyjaciel — odpowiedziano równie cicho, jak poprzednio.
— Dobrze! Ale kto?
— Nieszczęśliwiec, podobnież uwięziony.
Rozmówca wypowiedział to, jak poprzednio, poszczególnemi zgłoskami i bardzo powoli, jak ktoś niezupełnie władający językiem, a pragnący, aby go dobrze zrozumiano.
— Nie wierzę — oświadczył Matuzalem. — Czego pan chce?
— Wejść do was.
— Ba! Zostań pan za drzwiami! Jesteś pan owym łotrem, który się podawał za Malajczyka.
— Ten Amerykanin, wasz służący? O nie! Jestem Chińczykiem.
— A rozmawiasz po niemiecku!
— Mój patron nauczył mnie.
— Któż to taki?
— Pan Sei-tei-nei z Hu-nan:
— To oszustwo — zauważył pocichu Degenleld. — Sei-tei-nei nie jest chińskiem słowem, ani chińskiem nazwiskiem.
— Nie znam takiego słowa — dodał kapitan. — Nie ma ani jednej z moich końcówek.
— Słusznie! — uśmiechnął się student. — Drab chce w ten sposób wkraść się w nasze względy. Jestem przeświadczony, że to ów Yankee. Nie zdążymy jeszcze otworzyć, a wedrze się ich tylu, że nie starczy nam miejsca do obrony.
Zwracając się w stronę drzwi, zapytał:
— Jak się pan dostał do niewoli korsarzy?
— W porcie Szang-hai. Interesownie jechałem do Kantonu, więc wsiadłem w Szui-heu. Dopiero po drodze spostrzegłem się, w jaką kompanję wpadłem.
— Hm! Więc został pan korsarzem.
— Tylko dla pozoru.
— I pozwalają panu swobodnie krążyć po okręcie?
— Jedynie na pełnem morzu, ale nie w portach. W Hong-Kongu zamknięto mnie w piwnicy i wypuszczono dopiero na morzu.
— Tak! Któż stoi prócz pana za drzwiami?
— Nikt
— Ale chyba widzą, że pan z nami rozmawia!
— Nie. Latarnie pogaszono, aby nas nie spostrzegły przejeżdżające okręty.
— Hm! Gdzie jest ho-tszang?
— Śpi Inni oficerowie również. Tylko to-kunq stoi przy sterze.
— A majtkowie?
— Jednie trzej strażnicy stoją na pokładzie. Pozostałym kazano wypocząć, gdyż nazajutrz czeka ich wiele pracy.
— Czy strażnicy nie obserwują pana?
— Nie. Jeden stoi na górze; nie może mnie widzieć. Drugi przy tylnym maszcie; nie sięgnie wzrokiem tak daleko. A trzeci śpi pod środkowym masztem. Zapewne obaj pozostali również drzemią.
— Dziwne! Czyż czują się aż tak pewnie wobec nas, że nawet nie postawili wartownika za drzwiami?
— Nikt nie chciał stanąć w obawie przed waszemi kulami. Zresztą, zatarasowano drzwi tak, że nie potraficie ich otworzyć.
— I pan żąda, abyśmy pana wpuścili? Przeczy pan sam sobie.
— Bynajmniej. Potrafię usunąć bambusy, któremi podparto drzwi. Możecie mi zaufać.
— Jak zamierzają wobec nas postąpić?
— Zgładzą was, skoro świt. Rozbiją dach waszej kajuty i wrzucą garnki cuchnące.
— Do kaduka! Ale do tego czasu nic nie przedsięwezmą?
— Nie. Spodziewają się waszego wypadu, więc wolą sprowokować was za dnia.
— A więc boją się nas, łotry?
— Bardzo nawet. Zabiliście przecież wielu.
— Hm. A czego właściwie pan szuka u nas?
— Chciałem was prosić o pomoc, gdyż jestem za słaby, aby własnemi siłami odzyskać wolność.
— Jesteśmy w tem samem położeniu, co pan!
— Ale z tego, co o was słyszałem, wnoszę, że macie tyle odwagi, zdecydowania, no i broni, ażeby się uwolnić. Więc postanowiłem oddać się pod waszą opiekę.
— Wszystko to bardzo ładnie brzmi, ale ja nie mogę panu zaufać.
— Powinien pan. Jestem uczciwy. Wierzaj mi pan!
W tej chwili Godfryd położył rękę na ramieniu studenta i szepnął:
— On mówi tak poczciwie. Żal mi go. Niechże go pan wpuści do budy, stary Matuzalemie.
— To zbyt niebezpieczne!
— Niebezpieczne? Nie pojmuję dlaczego. Co może nam zrobić taki pojedyńczy gość?
— Czy wiesz na pewno, że on jest sam?
— Pewności nie mam; ale coś jest w jego mowie, co przenika mi aż do serca. Ale co panu przeszkadza unieść papierek i wyjrzeć, jakie to duchy tam stoją?
— Słusznie. Zobaczymy.
Podszedł pocichu do drzwi, zdjął jeden z papierków i wyjrzał. Niebo było tak gwieździste, że mógł się dobrze rozejrzeć. Nie widać było nikogo Dopiero gdy zerwał drugi papierek, zobaczył swego rozmówcę, który leżał na ziemi, twarzą zwrócony do drzwi. Matuzalem przykleił ponownie papierki i rzekł do czekającego:
— Spróbuję. Usuń te bambusy!
Po tych słowach rozległ się szmer, a po chwili Matuzalem otworzył drzwi. Chińczyk prędko wszedł do pokoju. Matuzalem natychmiast zaryglował za nim zasuwę, poczem zmierzył go badawczem spojrzeniem od stóp do głów.
Był to młody człowiek może dwudziestopięcioletni. Był lepiej ubrany niż majtkowie i nawet oficerowie. Broni nie miał żadnej. Uchwycił rękę Matuzalema i rzekł tonem dziękczynnym:
— Dziękuję panu! Teraz odzyskałem nadzieję.
— Hmm! — odparł student, potrząsając głową. — Chińczyk rozmawiający po niemiecku i przedstawiający się nam w takich okolicznościach — to zjawisko niecodzienne. Jest pan na pewno Chińczykiem?
— Czystej krwi!
— Czemu przemówił pan do nas po niemiecku? Skądże mogłeś wiedzieć, że cię zrozumiemy?
— Słyszałem, jak Amerykanin opowiadał ho-tszangowi, żeście Niemcami.
— Hm. Jaki jest zawód pana?
— Jestem kupcem. Handluję naftą.
— Hm! Ma pan twarz wcale uczciwą. Zaufałbym panu, gdyby nie ten Sei-tei-nei! To nazwisko nie brzmi z chińska!
— Słusznie. Czy pan włada chińszczyzną?
— Tak.
— No, to wie pan chyba, że wymawiamy po swojemu obce słowa. Trudno nam, wymawiać pewne kompleksy spółgłosek. Zamiast Chrystus np. mówimy Chi-li-su-tu-su, i zamiast spirytus — su-pi-li-tu-su.
— Wiem o tem. Ale przecież pan wymówił zupełnie poprawnie oba te słowa!
— Dzięki wieloletniemu ćwiczeniu. Nazwisko Sei-te-nei jest także niemieckie, ale wypowiedziane po chińsku. Ten pan nazywa się właściwie...
— Stój! — przerwał mu Matuzalem. — Czyż to być może! Co za myśl! Mówił pan o nafcie! Mówił pan o niejakim panu Sei-tei-nei, mieszkającym w Hu-nan! Sei-tei-nei! Wsadził pan ei pomiędzy spółgłoski i nakońcu słowa, ponieważ jedyne samogłoski tego nazwiska to właśnie ei?
— Tak.
— Nazwisko zatem brzmi prawdopodobnie Stein?
— Tak, Stein. Pan Stein jest moim pi-li-ni-zi-pa-la, moim pryncypałem.
— Jakże mu na imię?
— Da-ni-ne-le, a więc Daniel.
Ryszard krzyknął z radości, podbiegł do Chińczyka, ścisnął go za rękę i zawołał:
— Stein, Daniel, Niemiec, w prowincji Hu-nan — zna pan zatem mego stryjka! Co za niespodzianka! Jak to dobrze, żeśmy pana wpuścili!
Chińczyk ze zdumieniem spojrzał na chłopca i zapytał:
— Jakto? Co? Zna pan tego pana?
— Naturalnie! To mój stryjek!
— A więc jesteś pan... dostał pan więc list od niego?
— Tak. Czy wie pan coś o tym liście?
— Wszystko! Ja sam dostarczyłem go naszemu agentowi w Kantonie, i właśnie teraz chciałem tego agenta odwiedzić, aby się poinformować, czy nie nadeszła odpowiedź! No i, jak widzicie, wpadłem w ręce piratów.
— Ja sam jestem odpowiedzią. Zamiast napisać odpowiedź, przyjechałem wraz ze stryjkiem Matuzalemem. Chcieliśmy jechać do Kantonu, do owego agenta, aby zasięgnąć bliższych informacyj.
— Matuzalem? Również stryjek? — zapytał Chińczyk. — Tego imienia nie słyszałem dotychczas.
— Jest nader rzadkie — odpowiedział błękitno-purpurowy. — Odkąd świat światem, jeden tylko człowiek nazywał się tak samo, ale ten, niestety, już nareszcie umarł. Oczywiście, wszyscy witamy pana jak najserdeczniej. Wprawdzie nasza obecna sytuacia nie jest zazdrości godna, ale znajdziemy sposób i możność uwolnienia się z opresji, poczem natychmiast wyruszymy do Hu-nan, czy raczej Ho-tsing-ting. Tak bowiem zowie się owa miejscowość?
— Tak, panie. Nosi tę nazwę od czasu, jak pan Sei-tei-nei tam się osiedlił.
— Domyśliłem się tego. Ting oznacza małą mieścinę, a Ho-tsing — źródło, lub studnię ognia. Wiemy, że pan Stein odkrył źródło nafty. Dlatego właśnie, kiedy pan wymienił jego nazwisko i zaczął mówić o nafcie, domyśliłem się, że mowa o nim.
— Co za zbieg okoliczności! Ale czy wszyscy stanowicie jedną kompanję? Czy jesteście wszyscy ze sobą spokrewnieni? Czy wszyscy zamierzacie się udać do Ho-tsing-tingu?
— Wszyscy, z wyjątkiem tego pana, który nas zapewne tak daleko nie odprowadzi.
Wskazał, mówiąc to, na grubasa, który, podobnie jak i kapitan i Godfryd, śledził scenę z niesłabnącą, uwagą. Spotkanie z tym Chińczykiem, urzędnikiem stryjka Daniela, było tak niezwykłe, że zapomniano przez chwilę o niebezpiecznej sytuacji. Tyle się nasuwało pytań i odpowiedzi! Kapitan zauważył, potrząsając głową:
— Już z niejednym okrętem krzyżowałem się nieoczekiwanie, ale takiego spotkania nigdy w życiu nie doznałem.
— Ja też nie — potwierdził Godfryd — Jestem wzruszony łaskawością losu. Chętniebym teraz ujął fatum za głowę i wycmokał oba policzki. Chodźże pan, stary Chińczyku! Ściskam panu grabę i wołam serdeczne tszing-tszing-tszing!
Objął Chińczyka i wycałował go. Ta scena tak wzruszyła grubasa, że strzepnął łzę z rzęs i, prawie łkając, rzekł:
— Ik been ook een vriend. Heb gij eene qoede gezondbeid?
Chińczyk spojrzał nań ze zdziwieniem. Matuzalem przetłumaczył:
— Mijnheer van Aardappelenborsch zapewnia, że jest również pańskim przyjacielem i pyta czy jest pan zdrów.
— O, czuję się wyśmienicie! — odpowiedział Chińczyk.
— En mijne gezondheid is niet goed. Ik ben altijd onpatelijk. — A mnie zdrowie nie dopisuje. Stale mi coś dolega.
Chińczyk nie wiedział, co odpowiedzieć na to intymne zwierzenie; szczęściem, mijnheer dodał pośpiesznie.
— Gij alle zijt mijne wrienden. Ik reiz met naar Ho-tsi. Gij zullt mij niet verliezen. — Eszyscy jesteście moimi przyjaciółmi. Jadę z wami do Ho-tsing-tingu. Nie rozstanę się z wami.
Wszystkim pokolei podał swą tłustą prawicę; zapewnienie, że jego decyzja jest wszystkim obecnym niezmiernie miła, tak ucieszyło poczciwca, że twarz jego promieniała.
Matuzalem wrócił myślą do całej grozy sytuacji. Odważył się otworzyć drzwi i wyjść. Kiedy wrócił i zamknął je za sobą, oznajmił:
— Istotnie, nikogo nie widać. Niezwykle lekkomyślni ludzie! Czyż tak są pewni swego, iż wcale na nas nie zwracają uwagi?
— Tak jest — odpowiedział Chińczyk. — Jesteśmy na pełnem morzu, nie zdołamy więc umknąć z okrętu.
— Ale oni też nie! Jak liczna jest załoga?
— Przeszło sześćdziesiąt osób.
— Nie widziałem tylu!
— Ukrywali się.
— A jak są uzbrojeni?
— Według waszych pojęć bardzo źle, ale według naszych — doskonale. Zauważył już pan, że mają zapas garnków cuchnących. Poza tem są tu armaty.
— Nie przypuszczaliśmy.
— Ukryto je w skrzyniach, stojących na dole. Skoro świt, zostaną umieszczone na pokładzie. Wówczas dopiero Królowa Wód ukaże się jako dżonka korsarska.
— A więc wyjechała teraz na rozbój?
— Tak. Z początku mają was usunąć, następnie ho-tszang zamierza urządzić nagonkę na statki handlowe. Cały połów oddaje się następnie hui-tszu, wyższemu bractwa.
— Jakiego rodzaju są te armaty?
— Tak zwane u nas pao. Każda ma swoją osobną nazwę. Jeśli sądzić z tych nazw, to pociski muszą być nader niebezpieczne. A więc mamy „plującego smoka“, „połykającego tygrysa“, „pogromcę“, „szturmujące niebo“ i „ludożercze pao“. Wszelako nie można tych dział porównać z waszemi.
— A ręczna broń?
— Miecze, oszczepy, toporki, noże, łuki, i stare pistolety. Poza tem flinty najrozmaitszych rodzajów.
— Czy dobre?
— Nie. Są to stare lontowe flinty, zwane niao-tsiag, a więc niejako „ptasie“. Następnie stare strzelby o trzech lufach, zwane san-yan-tszung, „flinty o trzech otworach“; flinty o mechanicznym zamku — tse-lai-ho-tsiang, „same przez się strzelające strzelby“. Oprócz tego flinty na śrut — sian-tsiang, to znaczy „cienkie flinty“, i wreszcie wietrzne strzelby zwane fung-tsiang, a po mandżursku tszirgabuku miootszan, to znaczy „flinty z zamkniętem powietrzem“.
— Moc broni! Należałoby się naprawdę lękać — roześmiał się Matuzalem.
— Lęka się pan? — zapytał zatroskany Chińczyk.
Spojrzał na studenta z prawdziwym przestrachem. Chińczycy wogóle nie odznaczają się męstwem, a ten nie należał zapewne do wyjątków. Miał wprawdzie nader uczciwą i budzącą zaufanie twarz; ale był mały. szczupły, nie sprawiał bynajmniej wrażenia śmiałka. Niezwykłą odwagę wykazał, skoro przyłączył się do pasażerów. Czyż miał się na nich zawieść? W takim razie rozsądniejby postąpił, gdyby został u korsarzy. Matuzalem, żeby go wypróbować; odpowiedział:
— Nie jest mi wesoło na duszy. Sześćdziesięciu wrogów i to w taki sposób uzbrojonych! Czy poddamy armatom?
— O biada, panie! Czy uważa pan sytuację za niebezpieczną?
— Bardzo nawet!
— A więc radzi mi pan wrócić ukradkiem, aby dowiedzieli się o mojem wspólnictwie z wami?
— Nie mogę panu nic radzić. Sądzę, ze miejsce pana jest przy bratanku pańskiego patrona.
— Ale zastrzelą mnie!
— Ba! Niech pan nie wierzy! Chciałem pana jedynie doświadczyć i, niestety, przekonałem się, że w razie walki nie możemy na pana liczyć. Nie każdego Bóg stworzył do walki. Muszą przecież istnieć także ludzie pokoju, kupcy, handlarze nafty i inni. Przypuszczam, że zdołamy pana wyciągnąć z biedy. Drogi mijnheer, jak pan sądzi, jeśli chcemy się uratować, czy powinniśmy zostać korsarzami?
— Ik niet — odpowiedział zagadnięty. — Ik heb geweeren en een mes. Ik ben een groote veldheer. — Ja nie. Mam strzelby i nóż. Jestem wielkim wodzem.
— A ty Godfrydzie?
— No, jeśli pan mnie pyta, to tylko mogę nad panem ubolewać. Garść Chińczyków nie zdoła mnie chyba wyprowadzić z równowagi. Tak ich rozdmucham obojem, że pofruną na wszystkie strony.
— Pięknie! A pan, kapitanie?
— Mnie pan pyta? Mogę panu tylko tyle powiedzieć, że jestem marynarzem, który zdobył sobie sławę w ogniu niebezpieczeństw i przeciwności.
— Dobrze, a więc jesteśmy w zgodzie. Co teraj czynić? Gdzie śpią marynarze?
— Na dole przy armatach — odpowiedział Chińczyk, do którego pytanie było skierowane.
— Czy zawsze tam sypiają?
— Tak.
— A więc inaczej niż na innych okrętach. Trzej wartownicy i strażnik na pokładzie — a reszta na dole. Nadzwyczajne gospodarstwo, zwłaszcza u piratów! Gdzie śpi kapitan?
— Zwykle tu obok — odparł Chińczyk. — Dziś jednak obawiał się waszej broni. Kule mogą przebić cienką ściankę. Wraz z właścicielem okrętu i kapłanem znajduje się w tylnej kajucie.
— Dobrze. Powiedz mi pan jeszcze, jak pana nazywać. Nie wymienił pan swego nazwiska.
— Moje imię tytułowe brzmi Liang-ssi. Oznacza to „dobre interesy“ i pozwala wnosić o zdolnościach komercjalnych, ale bynajmniej nie o wojennych cnotach.
— Mnie — rzekł student — może pan rozmaicie nazywać. Nazywam się właściwie Degenfeld czasem zaś Matuzalem. Jeśli woli pan chińskie nazwisko, to powinno ono brzmieć „Tsing-hung“.
— Tsing-hung? — zapytał zdumiony Chińczyk. — To znaczy błękitno-purpurowy! Czy tak pana nazywaj?
— Owszem, a to ze względu na mój nos; jest to moje szeng-ming.
— Pańskie imię studenckie? Co pan studjował?
— To, co wy nazywacie Tszu.
— To znaczy wszystko?
— Tak. Miałem mało ochoty, ale wiele czasu. Dlatego uczyłem się wszystkiego i nie umiem nic. Ale pozwoli mi pan wymienić nazwiska innych towarzyszów! Ten pan to kapitan Turnerstick, co z chińska brzmiałoby Tu-ru-ne-re-si-ti-ki. Tu znowu stoi mój służący Godfryd, a więc Go-do-fi-ri-di. A oto mój drugi, przyjaciel Aardappelenborsch, czyli A-ra-da-pa-pe-le-ne-bor-szo. — A teraz muszę zapytać naszego kochanego kapitana Tu-ru-ne-re-si-ti-ki: ilu ludzi potrzebuje taki ho-tszang, aby manewrować dżonką?
— Ale o jaki manewr chodzi?
— Zawrócić.
— Zawrócić? Hm! To zależy od wiatru.
— Powiedzmy — wiatr obecny.
— A więc lądowy. Taka dżonka jest nader nieposłuszna. Dlaczego pan pyta?
— Wracamy do Hong-Kongu.
— Do Hong-Kongu? — ledwo wymówił kapitan. — Czy oszalał pan? Chińczycy za nic w świecie nie wrócą!
— Tak i ja sądzę. Ale nie zapytamy o ich zdanie.
— Do pioruna! Pojmuję! Master Matuzalem, co za przygoda! Nic podobnego jeszcze się nigdy nie zdarzyło.
— Tam lepiej! Chętnie daję innym przykład. A zatem, ile rąk potrzebuje pan, aby objąć komendę nad Królową Wód!
— Zobaczymy.
Cichaczem otworzył drzwi, wyszedł i obejrzał się dookoła. Przenikliwem spojrzeniem wilka morskiego rozpoznał w mroku strażnika, który spał w postawie siedzącej pod wielkim masztem. Obejrzał badawczem okiem okręt, morze, ocenił wiatr, poczem wrócił do kajuty i oświadczył:
— Wiatr lądowy i odpływ; przy takim ekwipunku nic nie da się zrobić.
— Czy naprawdę nic?
— Tak. Najwyżej można opuścić żagle, ale wówczas odpływ będzie unosił nas coraz dalej.
— Czy może pan Królowę Wód przynajmniej odwrócić?
— Wprawdzie dżonka jest w swoim rodzaju dobrze zbudowana, ale nie wiem, czy nam się uda. Spróbuję. Jeśli ja sam obejmę ster, to mogę ją zatrzymać. W takim razie poczekamy na jutrzejszy wiatr od morza i na przypływ. Wtedy będziemy mogli wrócić do Hong-Kongu.
— Dobrze, spróbuj pan! A zatem ilu ludzi mam panu dać do rozporządzenia?
— Do rozporządzenia? Czy potrafi pan sypać z rękawa majtkami?
— Tak. Nasz przyjaciel Liang-ssi zejdzie nadół do Chińczyków i przyśle nam na górę pod jakimś pretekstem tylu, ilu nam trzeba. Musi ich budzić każdego zosobna, aby żaden nie wiedział nic o drugim. Pozostali nie powinni się ocknąć. Jeśli nadejdą pojedynczo, łatwo im damy radę. Wówczas będą zmuszeni spełniać nasze rozkazy. Pozostałych tak zażyjemy, aby nie mogli wejść na górę.
— Cudowna myśli Matuzalemie, jesteś pan oszacowanym towarzyszem.
— Tak, — potwierdził grubas — chce złowić całą załogę!
— Tak, tak chcemy — dorzucił Godfryd. — Niech ich donder świśnie, co oni tam za miny zrobią u „Pocztyljona z Niniwy“, skoro im opowiemy, że w pięciu złowiliśmy całą dżonkę wraz z załogą i że schowaliśmy ją do kieszeni od kamizelki!
— Czy to nie jest zbyt niebezpieczna impreza? — zapytał Chińczyk.
— Nie — odpowiedział Matuzalem.
— Ale jak ja tych ludzi zwabię na górę?
— Nie zjedzą pana! — uspokoił go Matuzalem. — Niech pan tylko wymyśli dobry pretekst. Czy tu wpobliżu są jakieś sznury?
— Dosyć wiele — w kryjówce pod tą kajutą.
— Ale można się tam dostać jedynie z góry? — Tak, lecz tam stoi strażnik.
— Wystarczy zamienić z nim słówko. Uważaj pan! Godfryd może iść ze mną i trzymać swoją chusteczkę wpogotowiu.
Obaj opuścili kajutę. Ujrzeli płachty któremi poprzedniego wieczora zasłaniano latarnie. Matuzalem odkrajał kawał, aby mieć pęta. Zobaczył przed sobą śpiącego strażnika, siedzącego przy wielkim maszcie, i rzekł do Godfryda:
— Uchwycę go za gardło. Otworzy usta, aby krzyknąć, złapać tchu. Wówczas wsuniesz chustkę tak szybko i głęboko, jak tylko potrafisz.
Podkradli się bez szmeru. Degenfeld ścisnął Chińczyka za szyję. Strażnik chciał skoczyć i krzyknąć, lecz w tej samej chwili pucybut zakneblował mu usta.
— Tak — rzekł. — Teraz już nie zaśpiewa. Czy związać poczciwca? Trzymaj go pan mocno!
Zaskoczony korsarz wywijał dookoła siebie rękoma i nogami, ale nie mógł przeszkodzić Godfrydowi, który go wreszcie przyzwoicie spętał.
— Ten już dla nas niegroźny — oświadczył Degenfeld. — Teraz naprzód!
Wąskie schody wiodły na dach. Ukradkiem i pocichu wspięli się na górę. Zobaczyli śpiącego wartownika. Obeszli się z nim podobnie, jak z jego towarzyszem. Matuzalem wyciągnął chustkę, aby go zakneblować, atoli Godfryd rzekł:
— Zostaw to pan w kieszeni! Nie trzeba tu naszych chustek, Odetną kawał jego własnego szlafroka. Tak będzie lepiej i dla szlafroka i dla chustki.
Po chwili wrócili obaj do kajuty, aby zdać przyjaciołom sprawę ze szczęśliwego przebiegu wycieczki.
— A teraz mamy jeszcze dwóch, — rzekł Turnerstick — ostatniego wartownika oraz sternika. Ja muszę być przy tem ze względu na ster. Trzeba go będzie związać.
Posłano przedewszystkiem Liang-ssi do komórki po sznury. Następnie Ryszard i mijnheer wślizgnęli się cichaczem do środkowej luki, aby stanąć na; straży przed wejściem do pomieszczenia majtków, pozostali zaś czterej zaczęli się skradać ku tylnej części okrętu. Stąd równie wąskie schody prowadziły na wysoki mostek. Na stopniu siedział wartownik i — — spał. Unieszkodliwiono go równie łatwo jak obu poprzednich.
Teraz trzeba było się zabrać do sternika, który bądź co bądź nie spał. Dlatego niełatwo było sobie z nim poradzić, a przecież należało uniknąć wszelkiego szmeru, gdyż na dole pod nim spał ho-tszang.
— Jakże go schwytamy? — zapytał Turnerstick. — Jeśli my... ach, jestem przecież ubrany jako Chińczyki. Przyjmie mnie za jednego ze swoich. Uważaj pan! Skoro go tylko chwycę, pośpieszcie wyręczyć mnie ze sznurami.
— Ale trzymaj go pan mocno i tak, aby nie mógł krzyczeć.
— Bez troski! Grdyka, którą ja ścisnę, na pewno nie potrafi wydać ze siebie dźwięku.
Zostawiwszy towarzyszów na mostku, Turnerstick zbiegł nadół i podszedł ku to-kungowi. Ten zapytał go karcącym tonem, czego sobie życzy. W ciemnościach nocy brał go za jednego z wartowników.
— Tyng jeszczeng możeszeng mnieng pytacing — odpowiedział kapitan. — Chcęg zbadacing twojeng gardłong, chłopczeng. Poczekajeng, tyng wspaniałyng hultajsking drapichróściengi
Mówiąc to, doświadczony marynarz ścisnął swemi żylastemi rękoma szyję sternika tak mocno, że ten bez dźwięku runął. Spętano go i skneblowano, podobnie jak poprzednich.
— Nie przypuszczałem, — zauważył Liang-ssi — że tak gładko pójdzie.
— No, nie idzie tak gładko, jak się panu wydaje, — odpowiedział Godfryd. — Jeśli pan jest innego zdania, to spróbuj-no z ho-tszangiem, na którego przyszłą teraz kreska.
— Dziękuję, dziękuję. Nie jestem dusicielem.
— My też nie. Potroszku tylko ściskamy im krtanie, ale przecież nie pozbawiamy ich życia. Ja przynajmniej nie mam żadnej ochoty zawisnąć na stryczku jako zawodowy morderca. Nigdy nie czułem w tym kierunku namiętności, czemu zawdzięczam moje obecne zaszczytne stanowisko.
Turnerstick mocno uwiązał koło sterowe. Matuzalem poprosił Chińczyka, aby wskazał miejsce, gdzie śpią ho-tszang i właściciel okrętu. Chińczyk wskazał kajutę pod sterem. Prócz obu wymienionych znajdował się tam również kapłan.
Było to legowisko, oddzielone cienką ścianą. Promień światła przenikał przez szpary. Degenfeld zajrzał do kajuty. Nie mógł objąć okiem całej przestrzeni, ujrzał wszakże trzech mężczyzn, śpiących na wysokich siennikach, położonych na ziemi. Z niskiego sufitu zwisał papierowy lampjon.
— Głupota i beztroska tych ludzi doprawdy przewyższa ich złość — rzekł. — Muszą być najkompletniej pewni, że mają nas w worku. Tak nas traktować, a mimo to spać jak susły, — to dziwaczne! Zbyt ufają bambusom, któremi podparli drzwi nasze] kajuty. — Czy załoga śpi pod nimi?
— Nie — odpowiedział Liang-ssi. — Kajuty załogi ciągną się pod środkiem pokładu.
— A więc możemy dopuścić się nieco zgiełku, zresztą nieuniknionego, gdyż starszyzna, która śpi tutaj, zaryglowała drzwi. Czy są tu gdzieś mocne gwoździe i młot?
— Tak. Tam, gdzie sznury.
— Niech pan przyniesie. My tymczasem godnie pozdrowimy tych panów.
Chińczyk oddalił się natychmiast. Degenfeld zbadał, w jakiem miejscu wewnątrz jest umocowany rygiel. Następnie oparł się z całej siły i wysadził drzwi. Trzej śpiący obudzili się i do połowy podnieśli. Błękitno-purpurowy wyciągnął oba rewolwery; Godfryd i Turnerstick również.
— Nie ruszajcie się, bo poczujecie nasze kulki — huknął Matuzalem po angielsku. — Kto piśnie słowo, zginie!
Żaden malarz nie umiałby oddać wyrazu ich twarzy. Gapili się na przybyszów z takiem przerażeniem, jakgdyby mieli przed sobą strachy.
— To... to... wy? — wykrztusił wreszcie ho-tszang. — Czego tu chcecie?
— Chcemy podziękować za opjum, którem nas zatruliście.
— Opjum? O co panu chodzi?
— Niech pan nie udaje naiwnego! Dolał pan opjum do trunku, aby nas obezwładnić!
— Ależ, panie, w jakim celu?
— Aby nas ograbić i zamordować.
— Tien-na! Niebiosa! Uważa nas pan za morderców?
— Stanowczo. Sądzi pan, że nie wiemy, iż wasza Szui-heu jest dżonką korsarską?
— Panie, co pan plecie! Zwołam natychmiast całą załogę — niech poświadczy, żeśmy uczciwymi ludźmi.
Chciał się podnieść. Matuzalem wycelował rewolwer w jego skroń i rozkazał:
— Siedzieć, bo strzelam! Wierzę, że pragnie pan zwołać załogę!
— Panie, niebo i ziemia mogą świadczyć, że jesteśmy uczciwymi ludźmi. To wy odpłacacie nam obelgą za gościnność. Zastrzeliliście trzech moich ludzi i zranili czwartego!
— A więc jedna kula trafiła nawet dwóch; to mnie nadzwyczajnie cieszy. Poco pan wyświdrował dziury w drzwiach naszej kajuty?
— Aby zobaczyć, czy śpicie.
— W jakim celu? I poco pan następnie zesłał majtka do naszej luki?
— Ponieważ nie pozwoliliście zajrzeć przez drzwi.
— Głupie wykręty i kłamstwa! Ten majtek miał do nas rzucić garnek cuchnący! Dlaczego nie został pan do południa w Hong-Kongu?
— Czyż nie jesteśmy w Hong-Kongu?
Powiedział to z tak bezczelną miną, że oburzony Matuzalem zawołał:
— Niech pan nie udaje! Tak arcydaleko już nie potrafisz nas zwieść. Od samego początku knuł pan przeciwko nam kabałę. Dlaczego szpiegował pan nas za pośrednictwem Amerykanina?
— Amerykanin? Kogo Pan ma na myśli?
— Człowieka; który Się podawał za Malajczyka,
— Bo też jest nim!
— Będzie musiał nam dowieść! Tak, po jego relacji, duch wasz potrafił łatwo odpowiedzieć na nasze pytania.
— Zawsze potrafi; od tego jest wszechwiedzącym duchem.
— Istotnie? Hm. Duch powiedział, że my i wy szczęśliwie przybędziemy do Kantonu. Co do tego mylił się bardzo, gdyż wprawdzie my ujrzymy Kanton, ale wy nigdy w życiu.
— Jakto?
— Ponieważ powieszą was w Hong-Kongu, jak to zazwyczaj wiesza się korsarzy.
Ho-tszang spojrzał na swych dwóch sąsiadów, jakgdyby od nich spodziewając się pomocy. Unikali jego spojrzeń i nie ośmielili się przemówić. Byli tchórzami. Widząc, że sam musi się obronić, oświadczył:
— Panie, wszystko, co pan mówi, opiera się na wielkim błędzie, który się niebawem wyjaśni, jeśli mi pan tylko pozwoli zwołać załogę.
— Wystarczy wezwać tylko jednego, a takiego tu mamy. Czy będzie pan nadal zaprzeczał?
Liang-ssi wszedł właśnie, zajrzawszy uprzednio na wszelki wypadek. Ho-tszang, ujrzawszy go, zamilkł.
— No, odpowiadaj pan! W jakim celu trzyma pan armaty w skrzyniach?
— Czyżby to były armaty w owych skrzyniach? — brzmiała czelna odpowiedź. — Sprowadź pan nas nadół, a wówczas dowiodę, że to kłamstwo!
— Nie mam ku temu żadnej ochoty, gdyż na dole śpią pańscy marynarze. Ale w Hong-Kongu potrafią już z pana wydobyć prawdę.
— Dobrze, więc puść mnie pan! Okręt, zdaje się, oderwał się, a odpływ pędzi go po morzu. Odprowadzę go zpowrotem do portu. Wówczas niech Pan wytoczy oskarżenie przed hing-kuan[13].
— Nie posłucham, niestety, pańskiej rady. Możemy sprowadzić dżonkę zpowrotem do Hong-Kongu bez pana pomocy. A skoro tam przybędziemy, wytoczymy wprawdzie oskarżenie, ale nie przed pańskim kuanem, lecz przed naszym konsulem. Jemu to wydamy cały okręt.
Łotry zbladły ze zgrozy.
— Panie, tego panu nie wolno uczynić! — zawołał ho-tszang.
— Czemu nie? Dlatego może, że wy natychmiast zapłacicie gardłem? O, my znamy wasze procedury sądowe! Nie mam ochoty czekać na rozstrzygnięcie sześciu sądów, a następnie dowiedzieć się, że tutsza-yuen[14], czy ta-li-sse[15] puściła was na wolność. Jesteście mordercami; tego możemy dowieść. Chcieliście zamordować nas, cudzoziemców, a zatem sprawa należy do kompetencji przedstawicieli krajów, których jesteśmy obywatelami. A ci konsulowie postarają się już o to, aby szyje wasze prędko zapoznały się ze stryczkiem! Godfrydzie, weź tych szubrawców w łyka!
Ostatnie słowa były powiedziane po niemiecku. Ho-tszang i jego towarzysze nie śmieli się przeciwstawić groźnej presji rewolwerów Matuzalema — bez oporu pozwolili się spętać, a nawet skneblować sobie usta.
Teraz należało zabrać się do załogi. Turnerstick oświadczył, że potrzebuje najwyżej dziesięciu majtków. Na siedmiu już związanych pięciu było marynarzy; pięciu jeszcze pożądanych Liang-ssi miał pojedyńczo przysyłać pod pretekstem, że ho-tszang pragnie się z nimi potajemnie rozmówić. Ponieważ wszystko dotychczas szło łatwo, bez większego zastanowienia Chińczyk oświadczył się z gotowością, i zeszedł nadół. Od jego sprytu zawisło dalsze powodzenie całego planu.
Pięciu podróżnych ukryło się za ciężkiemi koszami i pustemi skrzyniami, które majtkowie musieli wyminąć. Sznurów przygotowano wystarczającą ilość.
Nadszedł pierwszy. Kiedy wymijał Dpgerfelda i Godfryda, obaj uchwycili go zmiejsca. Ze strachu nie mógł dobyć głosu. Zresztą, steroryzowały go groźby obu napastników. Przywiązano jeńca obu rękoma do przedniego masztu.
Ten sam los spotkał pozostałych. Liang-ssi doskonale się wywiązał z zadania i posłał na górę pięciu majtków, jednego po drugim, nie budząc pozostałych.
Następnie wrócił na pokład.
— Spisał się pan o wiele lepiej, niż się spodziewałem, — pochwalił go Degenfeld. — Teraz zamkniemy lukę, przybijemy gwoździami i zatarasujemy temi ciężkiemi koszami. W ten sposób nikt z dołu nie potrafi wyważyć pokrywy.
Skoro rozległy się uderzenia młotem, majtkowie zerwali się ze snu. Weszli na schodki, aby się dowiedzieć, co oznacza hałas. Dowiedziawszy się, że zamykają z góry lukę, podnieśli dziki krzyk i usiłowali wyważyć pokrywę, co się im, oczywiście, nie udało. Zagrożono jeńcom kulami. Niebawem umilkła wrzawa. Strach obezwładnił korsarzy.
Na wszelki jednak wypadek Matuzalem postawił Ryszarda Steina na straży przed luką.
Kapitan Turnerstick miał manewrować okrętem. Udał się do steru, aby obracać nim i stąd wydawać rozkazy. Dziesięciu jeńców miało wykonywać je pod nadzorem Degenfelda, Godfryda, mijnheera i Liang-ssi, W razie nieposłuszeństwa — kulka w łeb. Tak im przynajmniej zapowiedziano. Wszyscy byli rozbrojeni i tyle tylko mieli swobody ruchów, ile wymagała praca. Rozumieli doskonale, że muszą się stosować do woli swoich zwycięzców i zrezygnować z wszelkiego oporu. Zresztą, byli tak oszołomieni i zaskoczeni nieoczekiwanym obrotem rzeczy, że nawet na myśl im nie przyszło stawiać oporu.
Turnerstick polecił Matuzalemowi umieścić trzech majtków przy przednim, trzech przy tylnym, a czterech przy wielkim maszcie. Było ich więc dosyć, aby dać sobie radę z linami, przywiązanemi do górnych kantów żagli. Liny takie u nas noszą nazwę brasów.
Skoro Chińczycy zajęli swoje posterunki, Turnerstick wydał komendę:
— Hoiho, wy chłopcyng, uważajcieng, uważajcieng, uważajcieng!
Spoglądali nań, nic wszelako nie rozumiejąc. Kapitan kontynuował:
— Wszyscyng ludzieng do robotyng. Chwytajcieng brasyng! Mocnong! Mocnong ciągnijcieng, ciągnijciang ciągnijciung!
Stali nieruchomo, nie wiedząc, co uczynić, — Do lichang, czyng nieng słyszycieng? Czyng nieng rozumiecieng pong chińskung? Ciągnijcieng, ciągnijciong, ciągnijciung!
Degenfeld i Liang-ssi wtrącili się, półgłosem tłumacząc komendę wielkiego sinologa. Wykonano ją natychmiast tak sprawnie, że Turnerstick zapytał:
— No, master Matuzalem, co teraz powie pan o mojej chińszczyźnie? Dzielny chłop z tego Turnersticka, co, hę? Może wydawać komendę we wszystkich językach!
— Tak, to zdumiewające — przyznał student.
— Nie wierzyliście mi, wiem o tem dobrze. Ale wreszcie znalazłem ludzi, którzy znają czysty język chiński, Uważajcie!
Głosem piorunującym dołał:
— Terazing brasyng na wiatryng, całkowicieng, całkowiciang, całkowiciong! Złóżcieng mocnong, mocnang, mocnung!
Ponieważ rozkaz został znów przetłumaczony, czego kapitan nie słyszał, lub nie chciał słyszeć, więc wykonano go niezwłocznie.
— Dzielnie! — zawołał. — Rusza się ta stara dżonka, Dalejng, chłopcyng, chłopcyng!
Podobny przebieg miało wykonywanie dalszych rozkazów, Turnerstick dokonał wreszcie tego, że dżonka nie ruszała się z miejsca, a wówczas przywiązał ster i zszedł do przyjaciół, aby ponownie spętać korsarzy. Klepiąc Degenfelda po ramieniu, rzekł tonem najwyższego zadowolenia:
— Tak, moje końcówki, moje końcówki, kochany Matuzalemie. Bodajby to pan mógł się ich nauczyć!
— Postaram się! Ale jakże stoją nasze sprawy? Dżonka zakreśla przecież łuk?
— Tak się tylko wydaje. Stoi na miejscu; nie rusza się wcale. Czekam przypływu i porannego wiatru, który, jak wiadomo, dmie w kierunku lądu. Wówczas wrócimy do Hong-Kongu.
— Czy jesteśmy daleko?
— Nie wiem dokładnie, Nie mam instrumentów, a na mapach tego ho-tszanga nie można polegać. Przypuszczam jednak, że znajdujemy się jeszcze przed Mirs-Bai. Musimy czekać do rana. — —
Śmiały plan powiódł się w zupełności. Sześciu mężczyzn opanowało dżonkę korsarską, której załoga była dziesięciokroć liczniejsza. Radość działa skuteczniej, niż wszelkie lekarstwa; resztki bólu głowy wywietrzały zupełnie. Podróżni czuli się tak świetnie, jakgdyby nigdy nie pili ani sam-chu, ani opjum. — — —
Degenfeld przechadzał się po pokładzie tam i zpowrotem. Mijając Liang-ssi, zatrzymał się i zapytał:
— Poprzednio w kajucie nie było czasu na zagłębianie się w szczegóły. Teraz jednak chciałbym się od pana dowiedzieć, w jaki sposób zawarłeś znajomość z panem Steinem. Jak dawno pracujesz pan u niego?
— Według waszego obliczenia czasu, dokładnie cztery lata.
— Czy prowincja Hu-nan jest pana ojczyzną?
— Nie. Pochodzę z sąsiedniej prowincji Kwéi-tszou.
— Ach, to mnie bardzo interesuje!
— Wierzę, albowiem Kwéi-tszou jest najbardziej interesującą prowincją całego Państwa.
— Dlaczego?
— Mieszkają tam seng i miao-tse.
— Słusznie. Uważa się ich za autochtonów Chin. Przez trzy tysiące lat pozostali wierni swym pradawnym zwyczajom i zachowali odrębność. Ale nie o to mi chodzi. Interesuję się ową prowincją, ponieważ zamierzam tam się udać.
— Pan do Kwéi-tszou? Panie, to niebezpieczna wyprawa!
— Być może, ale ja dałem słowo honoru, że tam pojadę. Czy zna pan dobrze tę prowincję?
— Niezupełnie, bo już od ośmiu lat muszę unikać swej ojczyzny. Dał pan słowo honoru?
— Tak, moje kong-kheou.
— Nawet kong-kheou? Gdzie się to stało? Tu w Chinach?
— Nie, w Niemczech, w mojej ojczyźnie.
— Czy to być może? Czy płonął przy tem tsan-hiang?
— Kadzidła? Tak.
— Panie, w takim razie dał pan swoje kong-kheou prawdziwemu Chińczykowi!
— Stanowczo. Jest to kupiec, który ma sklep z rozmaitemi chińskiemi artykułami w mojem mieście rodzinnem. Musiał uciec z Chin jako zbieg polityczny.
— Czy miał rodzinę?
— Tak. Niestety, musiał ją opuścić.
— W takim razie biada jej, gdyż odpokutowała za jego przewiny. I ja doznałem podobnego nieszczęścia. Mój ojciec też uciekł.
— Dziwne. Kiedy to się stało?
— Przed ośmiu laty. Miałem wtedy lat szesnaście.
— Cóż takiego uczynił?
— Był niewinny. Wie pan zapewne, że Taipingowie założyli nową religję i pragnęli ocalić panującą dynastję. O mały włos, a byłoby się im powiodło. Dużo czasu upłynęło i więcej jeszcze krwi, zanim ich pokonano. Wreszcie rozproszyli się i w drodze do południowych prowincyj bandy ich plondrowały kraj. Jedna z owych band wtargnęła do Kwei-tszou. Któryś z jej przywódców był dawnym przyjacielem mego ojca; gościł u nas kilka dni, nie zdradzając się przynależnością do Taipingów. Wreszcie go znaleziono, zaaresztowano, a wraz z nim mego ojca, mimo że zapewniał o swej niewinności, i mimo świadectwa przyjaciela. Obu wtrącono do sing-pu[16] i zamknięto w klatkach. Jeden z urzędników odnosił się przychylnie do mego ojca, wskutek doznanych od niego dobrodziejstw. W nocy zakradł się do więzienia, otworzył klatkę i wypuścił ojca. Ojciec przybył do nas na parę chwil, aby się pożegnać. Od tego czasu wszelki po nim słuch zaginął.
Matuzalem przysłuchiwał się ze skupioną uwagą.
— To dziwne! — rzekł. — w jakiem mieście to się zdarzyło?
— W Seng-ho.
— Jak brzmi pana nazwisko rodowe?
— Pang.
— Pang, w Seng-ho! Czy pozwoli pan zapytać o pańskie imię wbrew zakazom grzeczności?
— Chętnie! Zawdzięczam panu wolność: jakżebym mógł się gniewać! Moje imię jest Fuk-ku, co oznacza „Przyczynę szczęścia“. Rodzice moi byli przez długi czas bezdzietni. Dlatego nadali mi to imię, aby okazać swoje szczęście.
— Co za zbieg okoliczności! Nieprawdaż, matka pana nazywała się Hao-keu, „Kochane usta“?
— Tak. Skąd pan wie?
— Miał pan jeszcze jednego brata i dwie siostry. Pierwszy nazywał się Yin-tsian, „Dobroć niebios“, a siostry Méi-pao, „Piękna postać“, i Sim-ming, „światło Serca“?
Chińczyk cofnął się o krok i zawołał:
— Panie, co ja słyszę! Zna pan imiona mego rodzeństwa?
— Jeszcze więcej! Pański ojciec nazywał się Ye-Kin-Li!
— Tak, tak! Kto panu to powiedział?
Degenfeld położył mu rękę na ramieniu i odparł:
— Pański ojciec.
— Mój — — czy to prawda, czy prawda?
— Tak. Jemu właśnie dałem swoje kong-kheou, że za wszelką cenę postaram się przyprowadzić mu jego rodzinę, lub przynajmniej dostarczyć mu o niej pewnych wiadomości.
— Żyje więc, żyje?
— Jest zupełnie zdrów i powodzi mu się dobrze.
— O nieba, o nieba! Co za wiadomość, co za wiadomość! Prawie nie mogę uwierzyć! Przez osiem lat napróżno oczekiwałem wiadomości; wreszcie musiałem go uważać za zmarłego. A tu słyszę naraz, tak nieoczekiwanie, że żyje i mieszka w Niemczech! Zdaje mi się, że śnię!
— Ja również jestem zaskoczony, mój przyjacielu. Jestem bardzo szczęśliwy, że pana znalazłem, gdyż dzięki temu zaoszczędzę sobie długich poszukiwań.
— O, szukać pan będzie, będziemy musieli szukać! Miał pan przecież znaleźć także moją matkę i rodzeństwo?
— Naturalnie! Ale spodziewam się, że pan wie, gdzie mieszkają?
— Nie, właśnie że nie wiem. Od ośmiu lat nie mam od nich wieści.
— Jakżeto być może?
— Bardzo zwyczajnie. Wie pan, że w Chinach krewni przestępcy odpowiadają za niego?
— Tak.
— Skoro ojciec znikł, nas poczęto prześladować. Uwięziono nas, każdego zosobna, abyśmy się nie mogli porozumiewać. Ten sam przyjaciel ojca, który jego uwolnił, i przede mną otworzył bramy więzienia; dał mi pieniądze, polecił wyjechać za granice Kwéi-tszou i wymienił miejscowość, gdzie miałem czekać na resztę rodzeństwa. Niestety, nie przybyli. Przypuszczam więc, że nie udało mu się ich uwolnić.
— Dlaczego nie uwolnił jednocześnie was wszystkich?
— Nie mógł, ponieważ zbyt daleko byliśmy rozmieszczeni jedno od drugiego.
— Czy nie zasięgał pan później wiadomości?
— Później, owszem, atoli upłynęło zbyt wiele czasu.
— Powinien pan był dowiadywać się wcześniej.
— Nie mogłem. Nie powinienem był nikomu zawierzyć, a sam nie śmiałem wracać do Kwéi-tszou. Kiedy po upływie lat pięciu zmieniłem się o tyle że mogłem przypuszczać, iż nie zostanę poznany, pojechałem do Seng-ho. Przyjaciel mego ojca, niestety, już nie żył, a o moich bliskich nikt nie mógł mi nic powiedzieć.
— To bardzo smutne dla pana i nieprzyjemne dla mnie. Muszę dotrzymać słowa, a zatem bezwarunkowo udam się do Seng-ho. Poza tem ojciec pana polecił mi odnaleźć zakopane przez niego pieniądze.
— Czy wie pan, gdzie je zakopał?
— Wiem.
— To dobrze! Ale czy jeszcze się znajdują na miejscu?
— Mam nadzieję. Chwilowo nie chciałbym o tem mówić. W odpowiedniej chwili pomyślimy o pieniądzach. Czy gotów pan pojechać do Niemiec, do ojca?
— Natychmiast! To się samo przez się rozumie tem bardziej że, na szczęście, jakoś mogę się porozumieć po niemiecku.
— Pan Stein pana nauczył?
— Tak. Pragnął słyszeć dźwięki swej mowy ojczystej. Chciał mieć przy sobie człowieka, z którymby się mógł porozumiewać po niemiecku. Pozyskałem jego względy. Wybrał mnie z pośród całego personelu i zaczął uczyć.
— Czy naprawdę jest bogaty?
— Nawet bardzo. Jest najbogatszym człowiekiem w Ho-tsing-ting.
— | zamierza tam zostać?
— Musi, jeśli nie chce stracić całego majątku. Wprawdzie tęskni do ojczyzny, ale nie znalazł dotychczas kupca na źródła nafty. Gdyby się taki trafił, pan Stein wróciłby natychmiast do Niemiec.
Godfryd de Bouillon zdala zauważył ożywioną rozmowę swego pana z Chińczykiem. Mocno zaciekawiony, Podszedł do nich.
— Co tu za konferencja? — zapytał. — Czy mogę się przysłuchiwać?
— Tak, stary Godtrydzie, — odrzekł Degenfeld. — Wyobraź sobie, okazało się, że ten młody człowiek jest najstarszym synem naszego przyjaciela Ye-Kin-Li.
— Co? Jak? Gdzie? Naszego starego Ye-Kin-Li wraz z jego kong-kheou? Czy to nie pomyłka?
— Nie, tak jest,
— Czy pokazał swój paszport?
— To nie jest konieczne. Doskonale się wylegitymował.
— Któżby pomyślał! Pan jesteś małym Ye-Kia-Li! Jakże doszło do tego odkrycia?
Z radości mówił tak głośno, że dosłyszał go grubas i czem prędzej się zbliżył.
— Wat krijszt de Godfrijd waat zo? — Czego ten Godfryd tak krzyczy? — zapytał.
— Czego krzyczę? I pan się pyta, grubasie? Obejrzyj-no pan tego Syna Środka! Jest to ten sam, którego my szukamy, mianowicie prawdziwy Izaak Abrahama, którego to w ojczyźnie nazywamy Ye-Kin-Li.
— Deshalve zijn zoon! — A więc jego syn!
— Co pan o tem powie?
— Wat ik zeg? Niech będzie pochwalony! Dzieńdobry, mój przyjacielu! Jestem mijnheer van Aardappelenborsch. Ja także pragnąłem pana odszukać.
Ścisnął mu z całej siły ręce i okazywał taką radość, jakgdyby spotkała go osobiście wielka niespodzianka. Podobnie jak większość grubasów, miał nader łagodne usposobienie i czułe serce.
Wkrótce przyłączył się Turnerstick i Ryszard. Matuzalem wszakże szybko rozegnał nieroztropne towarzystwo, aby Chińczyków nie spuszczać z oka.
Zaczęło świtać; wiatr od lądu uciszał się coraz bardziej, wreszcie zupełnie zamarł. Odżył w postaci wiatru od morza. Czas był najwyższy zapędzić korsarzy do roboty, aby doprowadzić okręt zpowrotem do portu.
Zmuszono jeńców do wykonywania przetłumaczonych przez Matuzalema rozkazów kapitana. Poczem znów ich wzięto w łyka. Słuchali jedynie pod presją wycelowanych luf. Malajscy marynarze, których nie brak na tamtych wodach, zachowywaliby się zgoła inaczej, niewiele sobie robiąc nawet ze strzelb i rewolwerów. Natomiast Chińczyk jest wówczas bohaterem, kiedy mu nic nie grozi, albo kiedy jest pewien wygranej.
Wkrótce rozjaśniło się tak, że można było wzrokiem ogarnąć horyzont. Wówczas zauważono woddali okręt, parowiec, który wyrzucał z siebie potężne kłęby dymu. Degenfeld podszedł do kapitana, stojącego przy sterze, i zapytał:
— Cóżto za parowiec może być, master?
— Mogłoby panu odpowiedzieć każde dwuletnie dziecko. To okręt wojenny.
— Dobrze zbudowany, jak się zdaje.
— Czy dobrze! To krążownik cały ze stali. Nie chciałbym z nim wejść w konflikt. Ale przybywa na czas. Upłynęłyby godziny, zanimbyśmy zdołali wrócić do portu. A kto wie, co się może zdarzyć w ciągu takiego czasu. Lepiej udać się pod jego opiekę.
— Podzielam pańskie zdanie. Pozbędziemy się kłopotów.
— Gdybym tu znalazł sygnały, dałbym znać, aby się pośpieszył. Zresztą, zdaje się, że i tak zwrócono na nas baczną uwagę. Ujrzawszy nas, zmienił nieco kurs. Widzi pan obecnie te chmury. Nadaje pary. To znak, że nam niedowierza. Myśli, że zechcemy umknąć, i pragnie nas ubiec. Za dziesięć minut będziemy go mieli przy sobie.
— Pod jaką flagą żegluje?
— Tymczasem jeszcze nie wywiesił, ale zaraz nam pokaże wraz z powitaniem rannem. Uważaj pan!
Pancernik zbliżał się z wielką szybkością. Nie upłynęło pięć minut, gdy z pokładu wzniosła się jeszcze chmura, poczem rozległ się wystrzał.
— Niestety, nie możemy odpowiedzieć, — rzekł Turnerstick — nie mamy na górze działa; wszystkie tkwią w skrzyniach. Ale pokażę im, żeśmy zrozumieli. Bierz pan ster i trzymaj go dokładnie tak samo, jak ja. Aha, angielski!
Istotnie na okręcie powiewała teraz błękitna flaga Wielkiej Brytanji. Kapitan pośpieszył ku tylnemu masztowi, opuścił czerwono-żółtą chińską flagę handlową, związał ją i wciągnął zpowrotem na górę.
Następnie nożem przeciął brasy żagli. Ciężkie maty uderzyły o maszty, że aż grzmiało. Wróciwszy do steru, kapitan rzekł:
— Ciężka i ryzykowna to rzecz! Ale możliwa przy obecnym wietrze. Nie chciałem odwiązywać majtków. Spójrz pan na nich! Strach bije im z oczu. Wiedzą, że nadszedł ich sądny dzień.
Parowiec zbliżył się, wyminął dżonkę, dał kontrparę i zatrzymał się.
Cała załoga znajdowała się na pokładzie. Komendant stał na mostku i badawczo przyglądał się dżonce. Oficer z pokładu zawołał po chińsku:
— Dszuen, ahoi! Nan-tao Szui-heu?
— Mój Boże! — zawołał Turnerstick. — I to ma być po chińsku? Niech się każe zamarynować! Niema ani jednej końcówki!
— Naturalnie, ze to po chińsku, — odpowiedział Degenfeld. — Znaczy to: „Okręt, ahoi! Czy to naprawdę Królowa Wód?“
Zwracając się do krążownika, zawołał po angielsku:
— Dżonka korsarska Szui-heu, zdobyta przez nas, pięciu Europejczyków. Sześćdziesięciu ludzi zamknęliśmy pod pokładem. Prosimy o szybką pomoc!
Oficer zwrócił się do komendanta, zamienił z nim kilka słów i zapytał:
— Kim jesteście?
— Trzej niemieccy studenci, holenderski plantator i Frick Turnerstick, kapitan marynarki amerykańskiej.
— Turnerstick, Turnerstick! All devils! Gdzie jest ten stary wieloryb? — wtrącił szybko komendant.
— Tu jestem, tu! — odpowiedział kapitan, jedną ręką trzymając ster, a drugą sięgając po lunetę. — Ach, kogo ją widzę? Kapitan Beadle w całej swej okazałości!
— Halloo! Turnerstick, to pan istotnie! Ale ki djabeł wlazł pan w ten strój pogański?
— Aby być w zgodzie z moją obecną rangą. Jestem Tur-ning sti-king kuo-ngan ta-fu-tsiang.
— Niech licho Pana zrozumie! Znowu jakieś dziwactwo w pańskim stylu! Skoro tylko spostrzegłem dżonkę, odrazu coś mnie tknęło. Nie dowierzałem jej, Muszę już ją znać skądsiś. Nie ufałem także słowom pańskiego towarzysza. Ale, ujrzawszy pana przy sterze, wierzę. Musimy do was zajrzeć!
— Ależ, proszę! Przyślij pan zmianę załogi!
— Co? Połowę załogi?
— Mamy na dole przeszło sześćdziesięciu piratów.
— Dobrze! Jestem ciekaw, jak to się odbyło. Na pewno znowu jakiś majstersztyk Turnersticka!
Oficer zawołał:
— Rise out, w imię Boga!
Wnet opuszczono łódź. Turnerstick polecił Matuzalemowi opuścić schodki. Kapitan Beadle przekazał jednemu z oficerów komendę okrętu, a sam udał się na Królowę Wód.
Turnerstick. nie odstępując od steru, wykrzykiwał z radości. Znali się oddawna; nieraz się spotkali na morzu. Uścisnęli się serdecznie. Komendant parsknął śmiechem, skoro obejrzał dokładnie strój Turnersticka. Ale ten zachował powagę i rzekł:
— Co tu jest śmiesznego, sir? Jestem teraz chińskim jenerał-majorem, a że potrafię piastować tę godność, najlepszy ma pan dowód, że wydaję panu w ręce przeszło pół setki korsarzy wraz z ich dżonką.
— Wiem! Znam pana! Ale tylko w piątkę, naprawdę tylko w piątkę? Powiedz-że, jakżeto się stało?
— Jest tu z nami także jeden Chińczyk. Wszystko panu opowiem. Właściwie zasługa to nie tyle moja, ile naszego błękitno-purpurowego Matuzalema.
— Błękitno-purpurowego Matuzalema? — Hm! rzekł Beadle, oglądając Degenfelda. Znać było po nim, że śmieszy go wygląd nietylko Turnersticka, chociaż panował nad sobą.
Turnerstick pokrótce opowiedział mu przebieg przygody. Komendant wnet spoważniał.
— Na Boga! — rzekł. — To naprawdę czyn, zasługujący na najwyższą pochwałę! Przybyć do Chin w stroju studenckim — to, hm! Ale działaliście tak, te muszę wam wszystkim uścisnąć dłoń!
Wyraziwszy swoje uznanie, dodał:
— Powiedziałem, że ta dżonka wydaje mi się znajoma. Dlatego kazałem właśnie zapytać, czy to naprawdę Królowa Wód?
— Naturalnie, że to ona.
— Tak? Hm! Założyłbym się, że to raczej moja stara znajoma, która mi, niestety, już kilka razy razy umknęła z przed nosa. Prawdziwy marynarz poznaje raz ujrzany okręt, nawet pod przeinaczoną nazwą. Jestem przeświadczony, że to podejrzany Hai-lung — Smok morski. Zobaczymy.
Jego ludzie stali uzbrojeni w szeregu. Skinął na Turnersticka, poczem udał się wraz z nim na przedni pokład i przechylił się głęboko.
— Tak sobie odrazu pomyślałem! Fałszywy patron! Trzeba go tylko odwrócić, aby zobaczyć malowanego smoka, a pod nim napis „Hai-lung“. Obraz jest ześrubowany. Gdybyśmy mieli klucz, to...
— Na dole w kajucie stoi skrzynia z rozmaitemi narzędziami — wtrącił Matuzalem. — Między innemi leżą tam oba świdry, któremi zbóje wydrążyli dziury w drzwiach naszej kajuty.
Ryszard poszedł po skrzynię. Istotnie znalazł się w niej także klucz do śruby. Kapitan polecił dwom marynarzom odwrócić wizerunek. I wówczas ujrzano potwornego smoka z rozwartą ognistą paszczą, a pod nim napis: Hai-lung.
— To wystarczy — rzekł Beadle. — Właściwie nie potrzebujemy innych dowodów. Hai-lung jest tak skompromitowany, że z jego załogą porachunek będzie krótki. Ale jakże ją dostać w ręce? Co pan myśli o tem, kapitanie?
— Hm! — mruknął Turnerstick. — Ciężki orzech!
— Stanowczo. Nie chciałbym narażać swoich chłopców na śmierć. Łajdaki mają chyba dosyć broni, aby nas odpowiednio przywitać. A prochownia jest również na dole. Cóż, jeśli zechcą raczej wysadzić dżonkę w powietrze, niż się poddać?
— Nie mają tyle odwagi.
— Tak pan sądzi? W każdym razie uważam, że należy raczej uciec się do podstępu. Ale jakiego? Mój porucznik wprawdzie skierował armaty na dżonkę; możemy paroma salwami oczyścić pokład; atoli łotry są na dole, a nie na pokładzie.
— Znam środek odpowiedni — rzucił Matuzalem. — Pobijemy ich własną bronią. Mam na myśli osławione hi-thu-tszang.
— Cóżto takiego?
— Cuchnące garnki.
— To byłby wspaniały środek! Ale gdzie ich szukać?
— W przedniej luce — odpowiedział Deqenfeid.
— Dostęp jest otwarty. Prowadź nas pan!
Skinął na kilku swoich marynarzy. Turnerstick i Matuzalem poszli za nimi. Mijnheer chciał się przyłączyć, ale, niestety, okazało się, że wejście jest zbyt dlań wąskie. Musiał więc zostać na górze.
Dotarli do niewielkiej, zupełnie pustej komórki. Tu prawdopodobnie był skład zrabowanych rzeczy. Jeszcze węższe schody wiodły stąd do komórki na balast. Tam było całkowicie ciemno. Beadle zapalił woskową zapałkę. Przy nikłem jej świetle zauważono kilka rzędów zamkniętych garnków, wgrzebanych w piasek, stanowiący balast okrętu.
— Otóż i one! — odezwał się Turnerstick. — Weźmiemy kilka na górę!
Zapałka zgasła. Zapadł mrok. Wszakże wiedziano już, gdzie stoją garnki i odszukano je poomacku. Podczas tej cichej pauzy naraz usłyszano głośniejsze westchnienie.
— Czy jest tu kto? — zapytał Beadle.
— Ngái-ya — rozległo się zboku.
— To było po chińsku powiedziane. Cóżto oznacza?
— Oznacza „O biada“ — objaśnił Matuzalem. — Czyżby tu się znajdował jeden z korsarzy, może osadzony za jakieś przekroczenie?
— Kieu szin! — rozległo się po raz drugi.
— Cóżto znaczy?
— „Na pomoc!“ — odparł błękitno-purpurowy.
— A może to jakiś uczciwy człowiek, który się dostał w niewolę korsarzy? Zbadajmy! — oświadczył komendant.
Polecił swoim ludziom zanieść na górę pewną ilość garnków i znowu zapalił zapałkę. Zwróciwszy się w stronę, skąd dobiegały jęki, zobaczył niską skrzynię z desek. Beadle zastukał i krzyknął:
— Czy jest tam ktoś?
— Hu-tsi! — O biada!
— Szui-tszung-kian? — Któż tam jest? — zapytał Matuzalem.
— Ngo-men-ri — Dwóch nas — rozległo się w odpowiedzi.
— Szui ni-men? — Kto jesteście?
— Ngo tong-tszi, t’a ho-po-so. — Jestem tong-tszi, a ten drugi to ho-po-so.
Degenfeld musiał kapitanowi tłumaczyć odpowiedzi.
— Do pioruna! — krzyknął Beadle. — Czy to może być? „Ho-po-so“ zowią się obaj urzędnicy, którzy mają nadzór nad wszystkiemi okrętami w Kantonie. Czyżby jeden z nich dostał się w ręce piratów? Czem jest drugi — nie wiem. „Tong-tszi“ — nie słyszałem. Może pan wie?
— Tak. Tong-tszi i tong-pan to są bardzo wysocy urzędnicy, sprawują najrozmaitsze funkcje. Prawo nakazuje im zbierać podatki w pieniądzach i w naturze, mieć nadzór nad wojskiem, kierować poiicją, rewidować stacje pocztowe, mieć pieczę nad ulepszeniem ras końskich, wglądać w sprawy administracyjne państwa, utrzymywać w porządku kanały i groble, nie spuszczać z oka niezupełnie jeszcze podbitych górali, i wreszcie, nadewszystko, mieć baczenie nad cudzoziemcami i pilnować wśród nich porządku.
— O nieszczęsny! Taki biedny djabeł musi się rozrywać na wszystkie strony!
— Tak, urząd tong-tszi jest uciążliwy i odpowiedzialny. Gdzie jest zamek tej skrzyni?
Nie widać go było, ponieważ zapałka znowu zgasła.
— Zostawmy to chwilowo! — rzekł Beadle. — Mamy coś ważniejszego do roboty. Obaj Chińczycy mogą posiedzieć jeszcze kwadransik, mimo że są tak ważnemi personami. Musimy najpierw opanować załogę.
Tymczasem zaniesiono na pokład dziesięć czy dwanaście garnków. Ta ilość była dostateczna. Wszyscy trzej wrócili na górę. Odsunięto z luk ciężkie kosze. Nic się na dole nie poruszało. Trudno było poprostu wierzyć, że się tam znajduje tylu ludzi. Wysadzono pokrywę.
Ktoby sądził, że piraci skoczyli na równe nogi, tenby się grubo mylił. Nie dali o sobie znaku życia. Naturalnie, na górze wystrzegano się zbliżenia do otwartej luki. Można było odwagę przypłacić życiem.
Przyniesiono cuchnące garnki. Kształt ich i wąskie otwory przypominały ciasne cienkie flaszki do ogrzewania. Oczywiście, że były hermetycznie zamknięte.
Jeden z majtków, nie zbliżając się zresztą do luki, rzucił pierwszy garnek. Jego towarzysze trzymali strzelby wpogotowiu. Słychać było, jak garnek się roztłukł na kawałki.
— Ngu-hu, hi-thu-tszang! — O biada, garnki cuchnące! — rozległ się z dołu krzyk przeraźliwy.
Za pierwszym garnkiem poleciał drugi, trzeci. Działanie było tak silne, że dawało się odczuć na górze.
— Szybko, — rozkazał kapitan Beadle — bo sami musimy wyrywać!
Usłuchano rozkazu, poczem znowu przybito pokrywę. Z dołu rozległy się wielogłose krzyki, straszliwy zgiełk i lamenty. Dobijano się do pokrywy, aby się wydostać na górę, ale już spoczęły na klapie ciężkie kosze. Następnie usłyszano brzęk rozbitych szyb. Korsarze łaknęli świeżego powietrza.
Środek ten był nader drastyczny. Podziałał nietylko na pacjentów, ale także na lekarzy. Okropny zaduch, którego nie można wprost opisać, przedostał się przez rozbite okna na pokład. Kapitan Beadle i Turnerstick wycofali się na mostek. Marynarze chętnieby drapnęli, musieli jednak zostać na posterunku.
— No, ten, kto wynalazł te garnki i wypróbował je, musiał posiadać wspaniały nos! — zawołał Godfryd de Bouillon. — Co pan o tem sądzi, mijnheer?
— Wat ik zeg? Foei! Niech go piorun! To cuchnie jak sto tysięcy nędznych hipopotamów!
Rzekłszy to, pomknął ku najdalszemu zakątkowi dżonki.
Tylko Chińczyk mógł wpaść na taki piekielny pomysł. Rozbójnicy innych narodowości walczą stalą i ogniem; chiński korsarz pokonywa swoich wrogów zaduchem!
Upłynęło sporo czasu, zanim kapitan Beadle odważył się zejść nadół.
— Cóż teraz? — zapytał. — Chciałbym wiedzieć, jak oni się tam czują! Spróbujemy otworzyć luki!
Kilku ludzi rzuciło się, aby wykonywać rozkaz. Ledwo otworzono lukę, kapitan szybko zrejterował. Odór był tak nieznośny, jakgdyby z dołu ziały gazy piekielne. Przeczekano dziesięć minut, zanim można było się zbliżyć.
Teraz należało sprawdzić skutek gazów. Beadle chciał wywołać marynarzy na ochotnika. Atoli Godtryd odezwał się:
— Nie, sir to nie jest konieczne. Mam też swój honor i nie pozwolę sobie urągać. Przywiążę się do powrozu i zabiorę ze sobą obój. Skoro zadmę, wciągnjcie mnie zpowrotem na światło dzienne. Kto strawił opjum, ten poradzi sobie z amonjakiem. Mijnheer, trzymaj pan mocno powróz.
Przepasał się odpowiednio, chusteczką zatkał os i wraz z obojem znikł w głębi. Był to czyn bohaterski. Groziły mu nietylko gazy — mogło się bowiem zdarzyć, że niektórzy korsarze nie stracili jeszcze przytomności.
Mijnheer trzymał koniec sznura i przysłuchiwał się uważnie. Naraz, istotnie, usłyszeli z dołu niedające się opisać trele oboju.
— Ciągnij pan, mijnheer, ciągnij pan! — krzyknął Turnerstick. — Upadł. Zemdlał!
Grubas ciągnął z całej mocy.
— Het is zoo zwaar! — On jest tak ciężki — jęczał.
— Pomogę panu. Ale ciągnij-że pan, bo się biedak zadusi.
Obaj natężyli siły. Twarze nabiegły krwią. Nie potrafili podnieść nieszczęsnego śmiałka nawet o cal wyżej, gdy naraz w otworze luki ukazał się najpierw obój, a następnie sam Godfryd. Nie miał już na sobie sznura i zapytał tonem najwyższego zdumienia:
— Ależ, mijnheer, czego pan się tak strasznie wytęża? Co pan ciągnie?
Grubas, zdumiony, wypuścił sznur, zdjął z głowy szkocką czapeczkę, wytarł pot, poczem dopiero odpowiedział:
— Myślałem, że to pana ciągnę!
— Nie, nie mnie. Przywiązałem koniec sznura do belki.
— Hipopotam! — rzucił Holender i oddalił się gniewnie.
— Panie łbie kapuściany, ja również ciągnąłem! — zawołał Turnerstick. — Wypraszam sobie łobuzerskie figle!
— Łobuzerskie figle? Jakto?
— Powiedział pan, abyśmy ciągnęli, skoro pan zadmie?
— Tak, owszem, tak powiedziałem. Ale czyż ja zadąłem?
— Tak, i to jakże!
— Bynajmniej, wygrywałem trele. To zgoła co innego! Chciałem w ten sposób okazać radość zwycięstwa, radość mojej duszy. Niech pan to sobie zmiarkuje. Dąć może każdy! Ale, proszę, niech pan spróbuje wygrywać trele!
— Jesteś niepoprawnym hultajem! Cóż pan widział?
— Całą muzykę janczarską. Leżą pokotem i nie domyślają się nawet, gdzie się podziała ich przytomność. Zahipnotyzowały ich garnki.
— Istotnie?
— Jeśli pan nie chce wierzyć, to proszę niech się pan pofatyguje nadół. Będzie pan mógł odwiązać sznur od belki.
Wiadomość była tak pomyślna, że wybaczono mu figiel. Kapitan Beadle zesłał nadół marynarzy. Okazało się, że Godfryd miał słuszność. Chińczycy leżeli nieprzytomni i napół zaduszeni. Powietrze w komorze było wciąż jeszcze bardzo ostre i drażniące.
Rozejrzano się badawczo dookoła. Tu właśnie stały skrzynie z działami. Na ścianach wisiała broń rozmaitego rodzaju. Na ziemi leżały sienniki, w głębi za zamkniętemi drzwiami, znajdowała się prochownia; tak przynajmniej twierdził Liang-ssi.
Jeszcze większa luka prowadziła niżej de środkowego przedziału komory na balast. Tam właśnie postanowiono umieścić jeńców, zabrawszy im uprzednio broń i opróżniwszy kieszenie.
Trzeba było uwinąć się bardzo szybko, aby nie zdążyli ocknąć się z omdlenia. Zapalono latarnie. Opuszczono jednego po drugim wszystkich korsarzy nadół, gdzie marynarze kładli ich na piasku. Następnie zamknięto lukę. Nie zatkano jednak małych otworów w pokładzie. Dziesięciu Chińczyków, przywiązanych na pokładzie do masztów, zostawiono na miejscu. Mieli nadal obsługiwać żagle, póki Szui-heu, a raczej Hai-lung nie zawinie do portu.
— Czy nie chcielibyście nas holować? — zapytał Turnerstick kapitana krążownika.
— Poco? Holowanie wymaga trudu i czasu. Jeśli pan obejmie komendę nad dżonką, będę pewny pomyślnej żeglugi. Ludzi do załogi przy żaglach ma pan dosyć, a zresztą, zostawię panu na wszelki wypadek kilku swoich. Pojadę naprzód i zamelduję o waszem przybyciu.
— Pięknie! Przywitają nas odpowiednio, co?
— Pewnie! Hai-lung zostanie przywitany z całą pompą. Wszyscy uczciwi ludzie ucieszą się, że został wreszcie zdybany. Cóż dopiero, skoro się okaże, że czynu tego dokonało pięciu ludzi! Nie jestem pewny, czy wywiniecie się od nagrody.
— Ba! Pięciu ludzi! Wyście nam pośpieszyli z pomocą!
— Nie było to nic innego, jak drobne wyciągnięcie ręki, które absolutnie nie pomniejsza waszych zasług. Nagroda w całości wam się należy.
— Nie potrzebuję jej.
— Pańscy przyjaciele postąpią roztropniej.
— Ja również rezygnuję — oświadczył Matuzalem.
— I ja — odezwał się mijnheer.
— Ja też — przyłączył się Ryszard.
— Ale ja nie! — rzekł Godfryd de Bouillon. — Każdej zasłudze należy się nagroda. Kto wziął w niewolę dżonkę? Ja, gdyż ja przywiązałem sznur do belki. Dlatego chcę mieć swoją część nagrody, ponieważ jako pucybut, jako fajko i obojonosiciel nie spoczywam na różach i nie opływam w dostatki. Pragnę także pomyśleć o swojej przyszłości.
— Bardzo pięknie — roześmiał się Matuzalem. — Ustępuję ci swojej części.
— I ja też — oświadczył grubas, zbyt dobroduszny, aby długo pamiętać urazę.
— Niech bierze całe pieniądze! — zawołał Turnerstick. — Szczur lądowy, fagocista i — nagroda za zwycięstwo morskie! Nic podobnego się chyba jeszcze nie zdarzyło, odkąd spuszczono na wodę pierwszą łódkę.
— Oho! Ja też nie żyłem, zanim przyszedłem na świat, a zatem jestem unikatem! Jeśli mi dżonka da dosyć pieniędzy, kupię fajkę wodną i poszukam sobie Godfryda numer drugi. Wówczas wraz z Matuzalemem będę sobie kurzył na przodzie, a za mną Bouillon Drugi będzie nosił oba cybuchy.
— Jeszcze wiele wody upłynie — skinął kapitan Beadle. — Wiatr się podnosi, kapitanie Turnerstick. Przeciął pan brasy — to było ryzykowne. Zwiąż je czem prędzej. Ciężkie żagle nie powinny tak wisieć. Jeśli nadleci wicher, jesteście wraz z całą dżonką zgubieni.
— Bądź spokojny, sir! Turnerstick wie, co ma czynić.
— Być może. A zatem pożegnam was. Skoro się zobaczymy, opowie mi pan o swoim awansie na jenerał-majora. Poza tem, winszuję wam serdecznie, moi panowie. To była sztuczka, o której długo będzie się wspominać, i nietylko na tych wodach. Nie zapomnijcie zajrzeć do obu jeńców w skrzyni! Tymczasem do zobaczenia!
Uścisnął wszystkim ręce i opuścił dżonkę, pozostawiwszy na niej kadeta wraz z dwudziestoma marynarzami.
Niebawem krążownik ruszył z miejsca. Wiwaty długo rozbrzmiewały w powietrzu. Krążownik mknął naprzód całą parą.
Turnerstick kazał rozpętać dziesięciu jeńców, aby mogli naprawić uszkodzone brasy. Śledzili przebieg wypadków i zdawali sobie sprawę z płonności wszelkiego oporu. Wykonywali rozkazy, drżąc z przerażenia.
Żagle były niebawem naprawione. Kapitan zostawił młodego kadeta przy sterze. Dżonka ruszyła w powrotną drogę.
Turnerstick zszedł na środkowy pokład, zesłał kilku marynarzy do strzeżenia dolnego pokładu i poprosił swoich przyjaciół, aby udali się wraz z nim do obu Chińczyków, uwięzionych w skrzyni. Zapalono latarnie. Kapitan, Matuzalem, Godfryd, Ryszard i Liang-ssi ruszyli nadół. Degenfeld zapytał Liang-ssi, czy zna więźniów.
— Nie odparł Chińczyk. — Nie przypuszczałem nawet, że tu znajdują się jacyś ludzie. Zresztą, zabroniono majtkom zachodzić tutaj.
Latarnie jasno oświetlały komorę. Była niska, zprzodu bardzo wąska, zasypana wysoką warstwą cuchnącego piasku morskiego. Na lewo od schodów stały garnki cuchnące w liczbie mniej więcej sześćdziesięciu. Widać było, że niedawno przykryto je piaskiem, zapewne przed okiem urzędników portowych. Na prawo przegrodzenie oddzielało tę komorę od środkowej. Tam właśnie stała tajemnicza skrzynia, sklecona z twardego drzewa i zaopatrzona w małe otworki dla przewiewu powietrza. Bok kwadratowej pokrywy wynosił półtora metra, wysokość skrzyni była jeszcze skromniejsza. Pokrywa stanowiła zarazem drzwi, zamknięte na nader mocny rygiel. Dwie osoby musiały się okropnie czuć w tak ciasnem pomieszczeniu.
— Teraz ja sam z nimi pomówię — oświadczył Turnerstick. — Jeśli ho-tszang skazał tych drabów na taką karę, muszą to być ogromnie niebezpieczne opryszki. Powinien z nimi mówić człowiek kuty na cztery nogi i doskonale władający ich językiem.
— To nie są korsarze — odezwał się Matuzalem. — Powiedzieli nam przecież, kim są.
— Tak, powiedzieli; ale nie jestem tak głupi, aby wierzyć. A zatem skorzystajmy ze znajomości chińskiego! — Zastukał w skrzynię i zapytał: — Halloong, halling, hallang! Ktong tamg w skrzyning?
Dwa westchnienia rozległy się w odpowiedzi.
— Nong, czyng nieng możecieng odpowiedzing? Ktong siedzing w skrzyning?
— Ngot kieu szin tsa! — brzmiała teraz błagalna odpowiedź.
— Co oni powiadają? Cóżto znaczy?
— „Heda, pomóżcie nam“ — wytłumaczył Matuzalem.
Łagodnym gestem odsunął kapitana, odemknął rygiel i otworzył pokrywę. Z początku ujrzano tylko dwie wygolone głowy. Ciemna zarosty pośrodku głów wskazywały, że w tych miejscach zaczynają się warkocze, niestety odcięte. Jest to dla Chińczyka hańba niemniejsza, niż dla Indjanina oskalpowanie głowy.
Obaj więźniowie spojrzeli wgórę. Pod grubą warstwą brudu trudno było poznać rysy. Chcieli się podnieść, ale upadli zpowrotem. Stracili władzę w członkach. Degenfeld pomógł im się wydobyć i usadowił ich na piasku. Nie mieli na sobie żadnej odzieży. Jeden wyglądał nieco czyściej, ale obaj cuchnęli przerażająco.
— Mok put, ni-man put kian? — Nieprawdaż, nie jesteście korsarzami? — zapytał ze współczuciem Matuzalem.
— Yu, yu! — Nie, nie! — odpowiedzieli natychmiast ze zgrozą. — Tsa-men put tsze fam-fusuk-tsi! — Nie należymy do tych zbirów!
— Ni-teng kuan-fu? — Jesteście mandarynami?
— Tsze, tsze, ta kuan-fu. — Tak, tak, wysokimi mandarynami. — Ngo ho-po-so, tsze tong-tszi tsai Kuang-tszéu-fu. — Ja jestem ho-po-so, a ten jest tong-tszi z Kantonu.
— Ngo ko ni-tszai yen — Sprawdzę wiarogodność waszych zeznań.
— Tsa-men ko tsaen. — Potrafimy ich dowieść.
Degenfeld zaczął wypytywać o szczegóły.
Rzecz się miała tak: Tong-tszi udał się na dżonce do małego miasteczka nad Hong-hai-Bai, do Kam-hia-tszin; tu napadli go korsarze i pokonali załogę zapomocą garnków cuchnących. Tong-tszi wraz z innymi stracił przytomność. Kiedy się ocknął, znalazł się w tej skrzyni. Jak długo tkwił w niej, tego nie mógł sobie uświadomić. Było tu zupełnie ciemno i jedynie szmery rakiety, którą się zapala na każdym okręcie o zmroku, pozwalał mu orjentować się w czasie. Według tych obliczeń siedział w skrzyni przeszło tydzień.
Według pojęć europejskich, był niejako inspektorem lądowej załogi oraz marynarki prowincji Kuang-tung. Z tego względu korsarze szczególną pałali doń nienawiścią.
Proponował im znaczny okup; ho-tszang wszakże zapowiedział mu, że nigdy już nie ujrzy światła słonecznego i że umrze powolną śmiercią w tej oto skrzyni. Raz na dzień podawano mu łyk wody i parę napół zgniłych owoców. Dla zupełnego pognębienia, pozbawiono go warkocza.
Ho-po-so natomiast dopiero przed dwoma dniami wpadł w ręce korsarzy. Wydawał się nader sumiennym urzędnikiem; opowiedział, że sam jeden, i to nadomiar wieczorem, wszedł na Królowę Wód, aby zażądać okazania dokumentów i dokonać innych formalności. Mandaryni zaś zazwyczaj nie postąpią kroku bez odpowiedniego orszaku. Nikt nie wiedział, dokąd się udał. W rozmowie z korsarzami nieostrożnie o tem wspomniał i wskutek tego został uwięziony.
Powinnością ho-po-so było ściganie wszelkich nieprawości w marynarce. Rzecz naturalna, że piraci pałali doń nienawiścią. Bez skrupułów uwięzili urzędnika, pozbawili go odzieży i warkocza, i wsadzili do skrzyni, gdzie już siedział tong-tszi. Miał podzielić los nieszczęsnego towarzysza niedoli.
Nie powinno nas dziwić bestjalstwo korsarzy. Niższe warstwy chińskie odznaczają się zadziwiającem okrucieństwem. Przypiekanie żywego koguta przedewszystkiem od nóg — dla dodania mu smaku — jest jednym z objawów tego okrucieństwa, stosowanego również wobec ludzi, jeśli chodzi o zarobek, i wobec wrogów. Natomiast w stosunku do swoich bliskich Chińczyk odznacza się zbytnią pobłażliwością.
Ho-po-so mógł jeszcze jakoś się poruszać. Potrafił o własnych siłach wejść na pokład. Natomiast towarzysza jego trzeba było zanieść. Oczywiście, poprzednio ubrano ich. Własna ich odzież została zniszczona; musieli się zadowolić tą, jaka się znalazła w kajutach.
Usiedli na pokładzie i z rozkoszą wdychali świeże powietrze. Poszukano w kuchni i w spiżarni pożywienia dla zgłodniałych mandarynów. Mijnheer odezwał się przy tej okazij:
— Ik il voor ze kochen en braden; een vuurhaard is daar, ook een ketel hout en de vuurschop. — Chcę dla nich coś ugotować i upiec; jest tu kuchnia, kocioł, drzewo i ruszt.
— Co pan sobie myśli! — roześmiał się Godfryd. — Pan i gotować! Chciałbym zobaczyć pudding z pańskiego rusztu! Nie, gotowanie należy do mnie.
Mijnheer upierał się i przytaczał najrozmaitsze argumenty, które wszakże rozbijały się o twarde postanowienie Godfryda.
Tymczasem Matuzalem i Turnerstick zajęli się obu mandarynami. Chińczykom nie starczyło słów dla wyrażenia wdzięczności. Niestety, radość ich była zakłócona brakiem odpowiadających ich godnościom ubiorów, a nadewszystko — brakiem warkoczy. Po długich rozmowach zgodzili się wreszcie, aby Matuzalem kupił dla nich w Hong-Kongu odpowiednie ubiory i warkocze, oczywista dosyć długie i grube. Pieniądze miał odebrać w Kantonie, dokąd został zaproszony wraz z towarzyszami przez wdzięcznych mandarynów.
Student z radością przyjął zaproszenie, nadarzające się wporę. Nie mógł wyjawić mandarynom celu swej podróży; na odnośne zapytanie odpowiedział, że przybył ze swej dalekiej ojczyzny, aby odwiedzić w stolicy Hu-nan zamieszkałego tam sławnego uczonego. Właściwie wysłała go Han-lin yuen[17] Niemiec w celu wyrażenia hołdu zachodnich krajów temu wielkiemu znawcy ksiąg klasycznych.
Schlebiało to dumie narodowej Chińczyków. Ho-po-so odezwał się:
— Bardzo mnie to cieszy. Wnoszę z tego, że Tao-tse-kue są wykształconym narodem, godnym naszych nauk. Ułatwię panu podróż, o ile to tylko będzie w mej mocy.
— Mnie także podoba się bardzo pańska misja — dodał tong-tszi. — Widzę, że pańscy ziomkowie są nader rozsądnymi ludźmi, skoro uznają wyższość naszej literatury; taka skromność jest pierwszym i najpewniejszym etapem w rozwoju nauk. Fu-len[18], Flan-ki[19], i Yan-kui-tse[20], aczkolwiek tak dawno nawiązaliśmy z nimi stosunki, nie uznali jeszcze naszej wyższości. Dlatego nie nauczą się niczego i zginą marnie. Wprawdzie obowiązkiem moim jest ścisłe przestrzeganie tego, aby cudzoziemcy tylko z konieczności przebywali w naszych dystryktach i aby swemi dziwnemi strojami i niezwykłemi manierami nie dawali gorszącego przykładu ludowi naszemu, atoli w stosunku do was dopuszczę się wyjątku, ponieważ wnoszę z waszej skromności, że nie zamierzacie naszych lojalnych poddanych nawracać na inne zwyczaje. Nie wystąpię także przeciwko waszym ubiorom, aczkolwiek są ubiorami kraju, który jeszcze nie został uszczęśliwiony hierarchją strojów, ustanowioną przez Pana Królestwa Środka; za mojem pisemnem zezwoleniem będziecie mogli nosić waszą odzież bez przeszkód. Dam wam także ta-kuan-kuan[21]. Wystarczy go pokazać, aby doznać najwyższych zaszczytów. Nie będziecie musieli zatrzymywać się w tien[22]; możecie korzystać z kuang-kuan[23] za okazaniem mego glejtu. Będziecie gośćmi miasta i bez zapłaty dostaniecie palankinów i koni, ile tylko zechcecie. Urzędnicy będą obowiązani dawać posłuch wszystkim waszym życzeniom, o ile one nie stoją w sprzeczności z prawami kraju. Poza tem będą musieli wam zapewnić absolutne bezpieczeństwo.
Te słowa mogły tylko radością przepełnić naszego bohatera. Omal nie wyściskał nieszczęsnego mandaryna, który był teraz bledszy, niż poprzednio, gdyż wyczerpała go długa mowa. Mimo to po krótkiej pauzie dodał:
— Ale mam do Pana także prośbę: nie opowiadaj nikomu, żeś nas tutaj znalazł! Nikt nie powinien wiedzieć, żeśmy byli w niewoli i że doznaliśmy takiej hańby. Gdyby się o tem dowiedziały wyższe władze, na pewnoby pozbawiły nas urzędów. Czy może mi pan przyrzec, że również towarzysze pana przemilczą całą tę sprawę?
— Z całego serca! Oto moja ręka.
— Dziękuję panu! Pozostałe kwestje omówimy później. Teraz czuję się zmęczony. Muszę wypocząć i wyspać się, przedtem jednak coś przekąszę. Skoro okręt przybije do Hong-Kongu, ja i ho-po-so schronimy się w kajucie, aby nikt nas nie zobaczył. Dopiero wieczorem, w ubiorach, o które się pan postara, a które ci dokładnie opiszemy, opuścimy dżonkę.Nadewszystko musi pan zważać na guziki na kapeluszach; ja piastuję stopień radcy stanu i noszę niebieski kamień; ho-po-so zaś stopień asesora najwyższego kolegjum, musi zatem nosić jasnobłękitny kamień.
— Czy dostanę je w Hong-Kongu?
— Tak, aczkolwiek nieprawdziwe; ale te nam chwilowo wystarczą. Dalej, rozumie się samo przez się, że nie chcielibyśmy mieć do czynienia z władzami angielskiemi, którym zostaną wydani korsarze. Urzędnicy nie powinni nawet wiedzieć, żeśmy tu byli. Wszakże, ponieważ winni są obywatelami chińskimi, zostaną wydani w nasze ręce, a wówczas ja już się postaram, aby nie umknęli sprawiedliwej kary, to jest śmierci.
Tymczasem Godfryd podał ryż i mięso. Obaj mandaryni jedli, posługując się pałeczkami. Poczem wycofali się do kajuty, w której poprzednio spali nasi bohaterzy.
Korzystając z przypływu i sprzyjającego wiatru dżonka szybko mknęła w kierunku Hong-Kongu.
Z boków wyłoniły się skały, w których Turnerstick poznał przylądek Aquila. Dżonka wyminęła drobne, rozsiane po morzu wysepki; przed południem jeszcze przez Bai Si-wan dotarła do Reedu Hong-Kongu i skierowała się ku portowi Wiktorji.
Cały port był zapełniony wielotysięcznym tłumem. I nietylko na placu, ale także na okrętach stali ludzie głowa przy głowie.
Łódź policyjna pośpieszyła naprzeciw dżonce.
Śród uzbrojonych urzędników znajdował się również kapitan Beadle. Nie czekając, aż się dżonka zatrzyma, przeprawili się na jej pokład. Kapitan Beadle podszedł do Turnersticka i zawołał:
— Zameldowałem o wypadku. Cała ludność wyległa na brzeg. Wszyscy są zachwyceni i cieszą się, ze nareszcie zasłużona kara spotka przeklęty Hai-lung. Macie już wyznaczone miejsce do lądowania. Uważajcie!
Najbliższy okręt, a za nim wszystkie inne, powitał dżonkę wystrzałem armatnim.
Wszędzie podnoszono i opuszczano flagi, aby uczcić zwycięzców korsarskiego Hai-lung.
Tysiączne hura i inne okrzyki rozbrzmiewały w powietrzu. Najbardziej wyróżniało się chińskie „tszing-tszing“.
Powiewały setki kapeluszy, czapek i wszelkiego rodzaju nakryć głowy.
Wreszcie opuszczono kotwicę i przerzucono łańcuch na ląd.
Tu stali angielscy marynarze, którzy pośpieszyli wnet na pokład dżonki. Nawet sam gubernator pofatygował się, aby osobiście przeprowadzić badania.
Zaprotokółowano zeznanie naszych pięciu bohaterów. Gubernator prosił ich, aby chwilowo me odjeżdżali jeszcze; postanowili zatem zatrzymać się w hotelu Hong-Kong. Matuzalem określił obu mandarynów jako niewinnych podróżnych, którzy zostali ograbieni przez korsarzy; oświadczył, że dopiero po odpowiedniem przebraniu się wieczorem będą mogli opuścić dżonkę.
Z pośród uwięzionych korsarzy niektórzy już nie żyli. Pozostałych sprowadzono na pokład i spętano po dwóch dla większej pewności.
Upłynęły dwie godziny.
Tłum bynajmniej nie rozchodził się. Okrzykami wściekłości i wstrętu przywitał korsarzy, kiedy ich przeprowadzono pod uzbrojoną strażą. Policja musiała sobie zadawać wiele trudu, aby uchronić złoczyńców od bezpośredniej kary tłumu.
— Godfrydzie, moja fajka! — rozkazał Matuzalem.
— Ma pan ją! — odparł pucybut, podając mu ustnik. — Musimy lądować z całą paradą i w zwykłej kolejności, aby zaimponować odpowiednio Chińczykom, jakby się wyraził nasz kapitan. Ja nawę osobiście proponuję czekać tu, póki nie wzniosą kilku bram triumfalnych, skoro już raczyliśmy zostać bohaterami tego przesławnego dnia. Nieprawdaż, mijnheer?
— Ja, het is in waarfreid zoo. Wij zijn tappere weldheeren en mannen geweest. — Tak, prawda. Okazaliśmy się odważnymi wodzami i mężami.
Gubernator i urzędnicy pożegnali podróżnych, którzy również niebawem ruszyli; łatwo się domyślić, w jakiej kolejności: na przodzie pies, następnie Matuzalem, za nim Godfryd z fajką i obojem, oraz Ryszard i Liang-ssi. Zamykali ten dziwny orszak Turnerstick i mijnheer.
Przyjęto ich okrzykami triumfu. Tłum otworzył szpaler, aby ich przepuścić. Przeszli z niezmiernem dostojeństwem, kłaniając się w obie strony.
Naraz Turnerstick zatrzymał się i zawołał:
— Do kaduka! Matuzalemie, tu stoją obaj szubrawcy ze twoim palankinem, w którym musiałem biec do hotelu! Czy kazać ich aresztować?
Matuzalem obejrzał się we wskazanym kierunku. Spostrzegł obu kulisów, za którymi stał na ziemi palankin. Broda studenta drgnęła lekko. Z uśmiechem na twarzy odpowiedział:
— Nie, drogi przyjacielu. Nie powinniśmy zakłócać radości dysonansem. Nicponie jednak naprawią swój błąd wczorajszy.
Zwrócił się do kulisów i zawołał rozkazująco, wskazując na Turnersticka i na palankin:
— Ten wielki bohater, Tur-ning-sti-king, wielki jenerał-major, pragnie być niesiony w palankinie, ale szybko.
Tłum przyjął to oświadczenie z radością.
Wysokiego jenerał-majora uchwyciło dziesięć, dwanaście rąk i posadziło w lektyce. Równie szybko kulisowie podnieśli ją i stanęli między Godfrydem a Ryszardem i Liang-ssi.
Orszak znowu ruszył w drogę, witany głośnemi oznakami radości.
Turnerstick w pierwszej chwili chciał zeskoczyć na ziemię, ale rozmyślił się wkrótce. Wszak siedząc w palankinie, zbierał najwięcej hołdów.
Kłaniał się gorliwie rękoma, gubiąc co chwila binokle, i odpowiadał na nieustanne tszing-tszing swemi chińskiemi oracjami.
Wreszcie zesadzono go przed drzwiami hotelu.Ukłonił się głęboko i zawołał głośno:
— Moing szanowning panowieng ing najmilszeng damyng! Udałong ming sięg pokonang korsarzyng ing odebrang imong dżonkeng! Przywitaliścieng mnieng zatong, nieng szczędzong hołdong ing w triumfieng zanieśliścieng mnieng tutajng. Pozwólcieng mnieng wyrazing wamong mojeng podziękowanieng ing zosiańcieng z Bogiemg! Należyng sądzing, żeng niebawemg usłyszycieng o nasong więcejng. Życzęg wamang wszystkimg dobregong dniang!
Ukłonił się powtórnie i znikł za drzwiami hotelu.
Podczas gdy publiczność, która ani słowa me zrozumiała, wyrażała mu głośno swoje uznanie, on sam wszedł do pokoju, gdzie już znajdowali się jego towarzysze. Uderzył mijnheera po ramieniu i rzekł:
— Przepięknie, cudownie, nieprawdaż?
— Gewisselijk, op mijn woord! — Pewnie, na honor!
— Tak to było zupełnie inne przywitanie, niż wczoraj. Dziś ze wszystkich stron wołano mi „tszing-tszing“. Ale podziękowałem im bardzo serdecznie. Słyszy pan? Wciąż jeszcze się cieszą. Muszę się doprawdy jeszcze raz im pokazać.
Otworzył okno i, z wdziękiem przechylając wachlarz, zawołał na całe gardło:
— Tszing, tszing, tszing!
Chiny to cudaczna kraina. Kultura jej przybierała zupełnie odrębne formy i rozwijała się zgoła inaczej, niż gdziekolwiek indziej. Zaznaczamy, kultura prastara, sędziwa o żyłach zwapniałych o nerwach stępionych, o ciele wyschniętem i duszy skamieniałej.
Na tysiące lat przed naszą erą kultura chińska osiągnęła już ten poziom, który dopiero niedawno zaczęła przekraczać, i to tylko naskutek zewnętrznego przymusu. Ów misjonarz francuski, który nazwał ten kraj „le pays de l’âge caduc“ — „krajem sędziwej starości“ miał bezwzględnie słuszność. Wszystko tu jest sędziwe — nawet młodość.
Z obserwacji dzieci można wnioskować o rodzicach. To samo da się zastosować do narodów. Nietrudno osądzić naród według zachowywania się i pracy jego najmłodszego pokolenia. Pracą dziecka jest zabawa. Otóż jak się bawią młodzi Chińczycy?
Europejczyk widzi w zabawie środek do rozwoju fizycznego i duchowego. Dąży do wzmocnienia mięśni, do krzepienia kości, rozszerzenia klatki piersiowej, wyćwiczenia wzroku i wzbogacenia umysłu. Zabawa ma z chłopca wykształcić przyszłego mężczyznę, z kobiety przyszłą żonę i kapłankę ogniska domowego.
Inaczej rzecz się ma u Chińczyków. Gdzie się tu zobaczy zarumienione policzki, błyszczące oczy i wesołą twarzyczkę europejskich dzieci? Chiński chłopak przekracza próg swego mieszkania powoli i z namysłem, ogląda się dookoła jak starzec, kroczy bez najmniejszego śladu ożywienia ku miejscu zabawy i zaczyna się zastanawiać, co robić. Znajduje, powiedzmy, świerszcza, Chwyta go, szuka drugiego i siada, aby przyglądać się bacznie walce obu zwierzątek. Z rozkoszą patrzy, jak sobie odgryzają członki i jak walczą jeszcze wówczas nawet, kiedy stanowią jedynie rozerwane szczątki żyjątek. Cóż w tem dziwnego, że okrucieństwo i niewrażliwość stanowi jedną z najwybitniejszych cech Chińczyków?
Oto dwaj chłopcy grają w piłkę. Nie rzucają jej sobie nawzajem; nie chwytają i nie odbijają: nie ciskają w stronę muru, aby odbić i znowu uchwycić. Jeden z nich podrzuca dłonią piłkę do góry tyle razy, ile razy chwyta ją zpowrotem. Skoro piłka spada na ziemię, przechodzi pokolei do drugiego. Stoją oto cisi i oniemiali jeden przy drugim — nie, niezupełnie oniemiali, wszak liczą. Każdy punkt, o który jeden z nich ma więcej od drugiego, musi być okupiony pestką, owocem, czy czemś innem. Przytem starają się wzajemnie ocyganić. Stąd wypływa ta kupiecka cecha nieodrodna — chytrość, właściwa Chinczykom.
Główną zabawę chłopca stanowi puszczanie smoka — latawca. Jest to nawpół sport, któremu oddają się także starsi, bogaci zarówno, jak i biedni. Chińczycy osiągnęli w tem doskonałość, budzącą podziw i godną lepszej sprawy. Niema chyba zwierzęcia, któregoby kształt papierowy nie unosił się po wietrze chińskim. Najwspanialej robią stonoga, nieraz długiego na dwadzieścia metrów i do złudzenia naśladującego ruchy zwierzęcia. Jastrzęby na sznurach krążą w powietrzu zupełnie tak samo, jak żywe w czasie dni wietrznych.
Podczas gdy europejski chłopiec puszcza smoka dla przyjemnej, niewinnej zabawy, tszin-tse-tsi, chłopiec chiński, upatruje w tem inny jeszcze, zdradziecki cel. Smaruje sznur klejem, sypie nań drobne kawałki szkła i stara się nim następnie przekrajać lub przepiłować sznury innych chłopców. Czy nie poznajecie w tem słynnej chytrości i złośliwości Chińczyków?
Gimnastyka jest tu zupełnie nieznana. Stąd ów brak odwagi i zwinności.
Dziewczęta nigdy się nie bawią na powietrzu. Są skazane na to samo zamknięcie, co ich matki. Niełatwo jest podczas wizyty widzieć panią domu. A nie jest to zwyczaj zapożyczony od hoeï-hoeï[24], Których w Chinach jest wiele miljonów.
Tak oto bawi się młodzież chińska, rozwijając i hodując jedynie najgorsze swe cechy. Zagadnięte przez obcego, dziecko chińskie nigdy się nie uśmiechnie, nigdy nie da żywej odpowiedzi. Odpowiada tak, jak dorosły. Wszystko tu jest sędziwe.
I jak starzec, który nie chce się rozstać u schyłku lat ze swemi zapatrywaniami, podobnież Chińczyk niełatwo sobie przyswaja poglądy innych. Zwłaszcza odnosi się to do kwestyj religijnych, i w tem upatrują główną przyczynę niepowodzenia chrześcijańskich misyj w Chinach.
Misjonarz może jak najwymowniej rozwijać przed słuchaczem piękną naukę Chrystusową. Chińczyk przysłuchuje się spokojnie, nie przerywając, gdyż tak nakazuje grzeczność; ale wkońcu odpowie przyjaźnie:
— „Ty masz słuszność i ja także mam słuszność. — Put tun kiao, tun li; ni-men tszu hiung. — Religje są różne, rozum jest tylko jeden; wszyscy jesteśmy braćmi.“ —
Nowatorstwo ostatnich lat dziesiątków albo zostało Chińczykowi narzucone, albo zostało przyjęte jako materjalnie korzystne. Zresztą, można je zaobserwować jedynie wzdłuż wybrzeży; natomiast jądro kraju broni się jak jeż przed wszelkim obcym kontaktem. — — —
Kanton jest owem miastem, gdzie przebywa najwięcej cudzoziemców. Dlatego niema tam tak niechętnego do nich stosunku, jak gdzie indziej. Widzą krajowcy, że stosunki z obcokrajowcami przynoszą wielkie korzyści. Chińczycy tamtejsi pragną je nawiązać, lecz nie pozwala im wysoki mur praw izolacji. Najwyżej można potajemnie wybić w nim lukę.
Przez jedną z takich luk przedostał się Matuzalem, skoro tong-tszi zaprosił jego i towarzyszów do siebie i przyrzekł wręczyć im glejt. Przeszło tydzień musieli bawić w Hong-Kongu, póki sprawa korsarzy nie przybrała takiego obrotu, że obecność świadków stała się zbyteczna. Tong-tszi zaś i ho-po-so pojechali pierwszego zaraz wieczora, naznaczywszy sobie uprzednio ze studentem spotkanie w Kantonie.
Właściwie nie należy tak nazywać owego miasta. Kanton, czyli inaczaj Kuang-tung to nazwa całej prowincji, stolica zaś jej nosi nazwę Kuang-tszéu-fu. Oddalona o 150 km od morza, leży na północnym brzegu Zatoki Perłowej i tworzy nierównomierny czworokąt, otoczony murem, zbudowanym z cegieł, długim na dziesięć kilometrów, na osiem metrów wysokim, na sześć szerokim, a posiadającym piętnaście bram. Mur poprzeczny o czterech bramach dzieli stare, czyli tatarskie miasto, od nowego, czyli chińskiego. Z boków ciągną się gęsto zabudowane i rozległe przedmieścia, które okazują się niedostatecznem pomieszczeniem, skoro przeszło trzysta tysięcy ludzi mieszka na tratwach, łodziach, starych barkach i okrętach, przymocowanych do brzegu, ale tak często zmieniających miejsce, że właściwa komunikacja wodna może się odbywać jedynie na bardzo wąskim kanale.
Ilość tych łodzi, zwanych sam-pan, szacuje się na przeszło osiemdziesiąt tysięcy. Mieszkańcy ich noszą nazwę „tan-kia“. Na owych sam-pan wre takie życie, że cudzoziemiec mógłby się przyglądać mu z zainteresowaniem przez całe tygodnie. Ale nie polecam nikomu wejść na taką łódź, zwłaszcza w nocy, — ludziom tutejszym, tan-kia, nie można ufać. Stanowią najniższą warstwę ludności, walczą z przeraźliwym niedostatkiem i uważają mandarynów, za pijawki, przed któremi muszą ukrywać każdą miskę skąpego ryżu. Głos nędzy zagłusza w nich uczciwość. Większość zatem tan-kia żyje w ustawicznej waśni z prawem.
Pod rozmaitemi pozorami starają się przyciągnąć cudzoziemca na barkę, Szczęśliwy ten, którego tylko docna ograbią! Tysiące osób szczezło, być może w żołądkach ryb — nie pozostawiając po sobie śladu.
Wzdłuż brzegów stoją cudzoziemskie faktorje z okazałemi ogrodami i olbrzymiemi hong — składami towarów. Sza-mien, malowniczy półwysep dzielnicy europejskiej, oddzielony od lądu kanałem stustopowej szerokości, obecnie stanowi niejako autonomiczne państewko. Trzy mosty, ufortyfikowane warownemi wrotami, prowadzą do Kantonu. Wytworne kamienice wznoszą się pośród zielonych trawników, pachnących ogrodów i cienistych alej. — —
Tu zatrzymał się parowiec „China-Navigation-Company“, który przewiózł szóstkę naszych bohaterów.
Aczkolwiek parowiec żeglował w zatoce z dwakroć mniejszą niż na morzu szybkością, trudno było pojąć, w jaki sposób wymijał bez szkody dziesiątki mknących wokoło łodzi.
A cóż dopiero przy lądowaniu! Setki ludzi rzuciło się na podróżnych, byleby zarobić parę sapeków. Kulisowie, praczki, golarze, wioślarze, przewodnicy, handlarze, tłumacze, — wszyscy napraszali się z usługami, natrętnie pchając się i odpychając brutalnie konkurentów. Matuzalem czekał na okręcie, póki ta hołota, nie spodziewając się już więcej pasażerów, nie poszukała sobie innych ofiar w innem miejscu.
W Sza-mien istnieje tylko jedna gospoda, należąca do pewnego Portugalczyka. Tam właśnie udała się nasza szóstka — w przepisanym porządku i ordynku. Rozumie się, że odrazu zebrała się dookoła nich gromada zaciekawionych gapiów. — „Fan-kwei!“ — „Obcy djabli“ — rozlegało się gęsto, wszakże nikt nie ośmielił się zaczepić ich czynnie, może ze względu na ich dostojną, pełną godności postawę, a może dlatego, że istotnie widzieli w Turnersticku mandaryna.
Gospody nie można było nazwać hotelem. Europejczycy tutejsi cały dzień pracują, a wieczorami zbierają się w swych rozmaitych klubach, więc gospodarz musi się liczyć ze słabą frekwencją.
Zaproponowano podróżnym wolne pokoje. Degenfeld jednakże odmówił i poprosił o piwo. Trunku tego w gospodzie nie było, jednakże gospodarz wkrótce sprowadził go z sąsiedniego klubu.
— Zdawało mi się, że pan nie chce już pić piwa, — odezwał się Godfryd do Degenfelda. — Przynajmniej tak pan oświadczył w Hong-Kongu, niby z powodu drożyzny.
— Ja, dat beeft bij gezegd. — Tak, tak mówił, — potwierdził grubas.
— O, Matuzalem miałby nie pić piwa! Niewiarygodne.
— A jednak! — odparł Degenfeld. — Dziś piję tytułem wyjątku. Przez cały ten tydzień nic nas, jako świadków, hotel nie kosztował. Płaciła za nas Old England. Możemy więc postawić sobie kilka szklanic. Atoli nasz przyjaciel Liang-ssi nie będzie mógł w tem uczestniczyć.
— Dlaczego? — zapytał wymieniony.
— Ponieważ musi pan iść z początku do ajenta, który wysłał list do Niemiec, a następnie do tong-tszi, aby mu zameldować o naszem przybyciu. Poczekamy tutaj na pierwszego i dowiemy się również, czy ten drugi dotrzyma słowa.
Chińczyk oddalił się bez słowa sprzeciwu.
Matuzalema znudziło zainteresowanie gości, nie spuszczających z nich oka. Spostrzegłszy za domem ogródek, wyszedł, aby go obejrzeć.
Jeśli sądził, że zobaczy tutaj chińskie rośliny, mylił się bardzo. Ogródek był mały. Z trzech stron okrążony murami, czwartą stroną przylegał do budynku. Był to właściwie ogródek warzywny. Tylko przy murze nawprost domu wznosił się pięknie kwitnący krzew. Matuzalem zbliżył się, aby dokładnie go obejrzeć. Naraz usłyszał gwizdnięcie akurat po drugiej stronie muru. Mimowoli pochylił głowę, gdyż mur sięgał mu zaledwie do ramion.
Z zewnątrz stał Chińczyk bardzo starannie ubrany, należący zatem do klasy wyższej. Drugi Chińczyk, ten który gwizdnął, zaliczał się zapewne do najniższych warstw ludności. Był bosy; spodnie sięgały mu ledwie do kolan; jako ubiór wierzchni nosił coś w rodzaju peleryny splecionej z długiej słomki. Głowę, odkrytą, ozdabiał cienki warkoczyk, przypominający ogon szczurzy.
Wąska, prosta ścieżka wiodła wzdłuż muru. Uboższy Chińczyk przybiegł właśnie tą dróżką, wołając zdaleka:
— Tszing, tszing, ta bang!
Ta-bang oznacza wielkiego kupca.
— Nie krzycz! — ostrzegł go witany, oczywiście po chińsku. — Nikt nie powinien usłyszeć, że się tutaj ktoś znajduje. Dlaczego pozwoliłeś mi tak długo czekać?
— Stałem na górze i czekałem na bardzo sędziwego pana.
Uprzejmość chińska wymaga, aby siebie nazywać młodym, a swego rozmówcę jak najstarszym. Miano „sędziwego pana“ odnosiło się do kupca, aczkolwiek ten był co najmniej dwukrotnie młodszy od swego pochlebcy.
— No, czyś się zastanowił? — zapytał „sędziwy pan“.
— Tak. Nie mogę.
— Dlaczego?
— Jest to zbyt ryzykowne i niebardzo się opłaca.
— Czyś oszalał, czy też może zapomniałeś, ile ci ofiaruję?
— Nie zapomniałem. Tysiąc li.
— No, czy to niedosyć?
— Nie, to za mało.
— Aby ukraść bożka? Wszak nic łatwiejszego!
— Owszem, ale mam go nietylko ukraść, ale także unieść do środka miasta, a nawet zakopać w ogrodzie lina[25]. To potrójny trud.
— Nie, to tylko jeden czyn.
— Bożka ukraść, zanieść bożka i zakopać bożka — to trzy różne czyny. Musiałbym więc mieć trzy tysiące li.
— Hultaju! Daję tysiąc, nie więcej!
— Sędziwy pan niech sobie uprzytomni, jaka to trudna robota. Bożek jest metalowy, może tylko dwakroć mniejszy ode mnie, i bardzo ciężki. Potrzebuję do pomocy drugiego człowieka.
— Jesteś dosyć silny; znam cię i wiem, co potrafisz.
— Nosić mógłbym go nawet sam, ale, aby wejść z nim do miasta, muszę go umieścić w palankinie.
— To prawda.
— A więc powinienem dostać co najmniej dwa tysiące; tysiąc dla mnie i tysiąc dla pomocnika.
— Ale w dzień nie możesz go ukraść, a w nocy ulice są zamknięte. Jakże go przeniesiesz?
— Ukradnę go o zmierzchu. Obecnie zamykają bramy w godzinę po zapadnięciu zmroku. Dosyć czasu, aby nietylko bożka przenieść, ale także zakopać.
Godzina chińska stanowi dwie nasze. Chińska doba liczy dwanaście podwójnych naszych godzin t. zw. szi. Pierwsza szi trwa od 11 do 1 w nocy.
— Nie bądź zbyt dufny w siebie! — ostrzegł kupiec. — Lepiej będzie, jeśli go dzisiaj ściągniesz, a jutro rano przewieziesz do mego sąsiada.
— Nie mam kryjówki. Mój pan Wing-kan niech weźmie pod uwagę, że powstanie ogromna wrzawa, skoro dowiedzą się w mieście o świętokradztwie. Całe miasto będzie się burzyło, może nawet dziś jeszcze. Muszę zakopać bożka natychmiast po kradzieży. Zawiozę go o siüt-szi i będę gotów jeszcze przed hái-szi.
Jak już wspomnieliśmy, godzina po chińsku nazywa się „szi“. Poszczególne nazwy brzmią, jak następuje:
tsi-szi — 11 do 1-ej
tsz’eu-szi — 1 do 3-ej
yin-szi — 3 do 5-ej
maó-szi — 5 do 7-ej
szin-szi — 7 do 9-ej
ssi-szi — 9 do 11-ej
ngu-szi — 11 do 1-ej
wei-szi — 1 do 3-ej
szìn-szi — 3 do 5-ej
yeù-szi — 5 do 7-ej
siüt-szi — 7 do 9-ej
bái-szi — 9 do 11-ej
Złodziej twierdził zatem, że przyjdzie po 7-ej i że będzie gotów przed jedenastą. Dodał jeszcze:
— Mój sędziwy dobroczyńca zrozumie, że nie mogę tego zrobić za tysiąc li. Jeśli mnie schwytają, to bezwarunkowo powieszą, może nawet wsadzą na pal, ponieważ świętokradztwo jest jednym z najcięższych przestępstw.
— Wiem o tem. Dlatego gotów jestem dać ci nawet dwa tysiące, pod warunkiem, że się dobrze spiszesz i że nie padnie na mnie żadne podejrzenie.
— Sprawię się tak gładko, że kara dosięgnie sąsiada. Ale kiedy dostanę pieniądze?
— Skoro tylko zakopiesz bożka. Musi to się stać dziś wieczorem!
— Dziś? Doskonale. Im prędzej, tem lepiej. W ten sposób Hu-tsin będzie ukarany za obelgę, o której zresztą nic nie wiem.
— Podwójna obelga. Wyłapuje mi kupców do tego stopnia, że przez cały dzień nie widzę klienta na lekarstwo. Rozwścieczony, powiedziałem mu, że żona jego jest córką t’eu[26]. Wzamian oświadczył publicznie, że kilku moich przodków padło pod ręką kata i że poza tem potrafi dowieść, iż nie jestem uczciwym złotnikiem, iż nie daję prawdziwego złota. To już do reszty odstręczyło ode mnie kupujących.
— Pierwsza obraza bezwzględnie zasługuje na śmierć. Nikt przecież nie przepuści jej płazem. Któż to pozwala psy wieszać na swoich przodkach?
— Żaden prawdziwy syn swoich rodziców! Ten pies utrzymuie, że moi przodkowie byli tsien[27].
— Powinien pan był zaskarżyć go do sądu.
— Ani mi się śni! Ukaranoby go, to prawda, ale i ja musiałbym zapłacić tyle, co on. Ci nienasyceni mandaryni są podobni do głębokiego piasku, w który deszcze odrazu wsiąkają.
— Ale jeśli go pan nie zaskarży, ludzie dadzą wiarę jego słowom!
— Skoro go przydybią na kradzieży bożka, postrada i życie i honor. Wystarczy mi wówczas powiedzieć, że kłamał, a wszyscy uwierzą. Ty właśnie dopomożesz mi do tej zemsty. Dziś wieczorem będę cię oczekiwał koło muru mego ogrodu — ledwo zapadnie siüt-szi. Teraz rozstaniemy się. Wybrałem to miejsce dlatego właśnie, że ty mieszkasz tu w sam-pan i że nikt mnie tutaj nie zna. Pusto tutaj, lecz lada chwila może ktoś nadejść. Idę więc! Tszing, tszing!
— Tszing leao!
Matuzalem usłyszał oddalające się kroki. Odchodził kupiec; głośne kroki świadczyły o obuciu, złodziej zaś był, jak już rzekliśmy, bosy.
Po paru chwilach rozległ się drugi szmer. Zdawało się, że ktoś włazi na mur. „Błękitno-purpurowy“ schronił się pod krzewem. Nad murem ukazała się właśnie głowa przyszłego świętokradcy. Ulica leżała głębiej, niż ogród. Musiał się wspiąć, aby zajrzeć, czy w ogrodzie nie było przypadkowego świadka zmowy. Nie ujrzawszy nikogo, zeskoczył i szybko odszedł.
Matuzalem przykładał nie było jaką uwagę do podsłuchanej rozmowy. Miano wykraść ze świątyni bożka. Było to przestępstwo najsurowiej, najokrutniej karane. Za jakąż to cenę złodziej narażał życie? Za tysiąc li, czyli za trzynaście złotych!
Degenfeld nie dbałby o to, czy jakiś bożek chiński zostanie wykradziony ze świątyni, czy nie. Ale tu w grę wchodziło życie niewinnego kupca. Było to obowiązkiem każdego człowieka zapobiec nieszczęściu. Ale jak? Rozumie się, że nasz student natychmiast pomyślał o tong-tszi, uratowanym przez się mandarynie. Najlepiej było opowiedzieć mu wszystko i zdać się na jego zarządzenia.
Wrócił do gospody i szeptem opowiedział zdarzenie przyjaciołom. Skoro skończył. Godfryd, strojąc miny i potrząsając głową, odezwał się:
— Piękny kraj, gdzie nawet bogowie nie są pewni spokoju! Co pan o tem myśli, mijnheer?
— Wat ik zeg? Mają skraść bożka? To bezprzykładne. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło!
— Potężni to muszą być bogowie, skoro pozwalają się wykraść. Ledwośmy zdążyli przyjechać, a jużeśmy wplątani w przestępstwo kryminalne. Co pan zamierza czynić, stary Matuzalemie?
— Jak myślisz?
— No, właściwie nie wtrącałbym się wcale do tej boskiej komedji — pozostawiłbym bożka jego losowi. Ponieważ jednak niewinny może ucierpieć, więc radziłbym donieść o tej całej sprawie tutejszemu i wielkongrządcyng. jakby się wyraził nasz Turnerstick.
— No, — wtrącił szybko kapitan — czy to złe słowo? Czyż nie posiada końcowych ong i yng? Słyszę ku mej radości największej, że pan sobie przyswaja moje nauki. Jeśli pan wytrwa w tem dążeniu, wkrótce będziesz władał chińskim z równą swobodą, co i ja. Wracając do rzeczy, podzielam pańskie zdanie: trzeba donieść o całej sprawie. Ów Hu-tsin wydaje się uczciwym człowiekiem, podczas gdy Wing-kan jest na pewno łotrem. Ale co się tyczy przodków, czy istotnie jest to aż tak ciężka obraza?
— Tu w Chinach, owszem. Nawet u nas człowiek honoru nie pozwoli lżyć swych przodków; tu zaś pamięć przodków jest otoczona gorącym kultem. To bodaj jedna z najlepszych cech Chińczyka, że czci głęboko swych rodziców i nie zapomina o zmarłych. „Ts’in ts’in“ — „traktować rodziców jako rodziców“, lub „lao ngu lao“ — traktuj starców jako starców“ jest niewzruszonem przykazaniem. Duchom przodków oddaje się do rozporządzenia odpowiednie miejsce w domu, i tam składa się w określonych terminach ofiary. Każdy honor lub dyshonor, który Chińczykowi przypada w udziale, odnosi się także do jego przodków. Miejsce, gdzie spoczywają, jest dlań miejscem świętem i pielęgnowane bywa starannie, póki istnieje jeszcze jakiś potomek rodu.
— A kiedy go nie stanie?
— No, w tym wypadku groby zaniedbane wkrótce ulegają zagładzie. Każdy myśli tylko o własnych przodkach. Nic go nie obchodzą praojcowie jego bliźnich. Mnóstwo tu przepięknie położonych cmentarzy, chociaż religia ich nie wymaga. Każdy Chińczyk pragnie spocząć we własnej ziemi, albo przynajmniej w ziemi swej prowincji, swego dystryktu. Czy będzie to na cmentarzu, czy w zwykłej ziemi, to już go nie obchodzi, jeśli Się przekonał, że dusza zadowolona jest z wybranego miejsca.
— Zadowolona? Hm! Cóż ona może mieć przeciwko temu? Jak ona wyraża swoje zadowolenie, lub niezadowolenie?
— Nasyła szczęście, lub nieszczęście na potomstwo, zmuszając je w ostatnim wypadku do umieszczenia szczątków w innem miejscu. Tak przynajmniej mniemają Chińczycy. Każdy z nich obiera sobie grób za życia. Jeśli nie zdąży, synowie zwracają się do odpowiednich kapłanów, doświadczonych w tego rodzaju sprawach. Ci podróżują po całym kraju, oczywiście na koszt krewnych nieboszczyka, oglądają miejsca, które się wydają odpowiedniemi, i toczą rozmowy ze zmarłym. Skoro dochodzą z nim do porozumienia, wracają do osieroconych i zawiadamiają ich o rezultacie. Rozumie się, że duch okazuje Się tem bardziej wybredny, im bogatsze jest jego potomstwo, im więcej może zapłacić kapłanowi.
— A więc maleńki interesik na nieboszczykach?
— Tak. Jeśli krewni nieboszczyka są bardzo bogaci, to okazuje się niebawem, że duch zaczyna się nudzić w swojej mogile, lub znajduje w niej pewne krępujące braki. Albo widok jest nieszczególny, albo ziemia jest zbyt wilgotna, tak, że biedny nieboszczyk po nocach marznie z chłodu. Nie znosi również ostrych przeciągów. Czasem młyn wpobliżu wiecznym hukiem zakłóca jego spokój. W takich razach ukazuje się kapłanowi i posyła go do swoich krewnych, aby wyszukali suchsze, cieplejsze, spokojniejsze, pozbawione przeciągów miejsce, i aby przenieśli tam jego szczątki. Nieboszczyk, szczególnie wybredny, każe się przenosić wielokrotnie, póki wreszcie potomkowie nie tracą cierpliwości i nie każą mu powiedzieć, że aczkolwiek czczą go i szanują ponad wszelką miarę, wszakże proszą go, aby dał im wreszcie spokój, i że zdecydowali nie wydawać już więcej ani jednego li, ponieważ dosyć wiele ich kosztował.
— To dziwne! — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — I te praktyki odbywają się z powagą?
— Pewnie!
— Powiedz mi pan, co to za obelga to słowo „tsien“?
— Bardzo wielka. W Chinach istnieją trzy zasadnicze kasty ludności. Pierwsza nosi nazwę liang — godni szacunku; druga tsien — niegodni; trzecia man — bezdomni. Odrębność ich jest surowo przestrzegana. Do pierwszej „godnej szacunku“ kasty zaliczają się tsu — szlachta, nung — włościanie, tsang — kupcy i kung — rzemieślnicy. Do „niegodnej“ klasy należą: służący, aktorzy, śpiewacy, tancerze, muzycy, przestępcy, ci którzy zmywają trupy, i kaci. Do klasy „bezdomnych“ zaliczają się wszyscy, Którzy nie mają określonego miejsca zamieszkania, którzy włóczą się po prowincjach i żyją z rozboju. Wing-kan, jako jubiler, należy do pierwszej klasy. Sąsiad utrzymywał, że przodkowie Wing-kana należeli do „niegodnych“ i że niektórzy nawet zginęli na szubienicy. Jest to znieważenie pamięci zmarłych. A jednak według wszelkiego prawdopodobieństwa nie mijał się z prawdą.
Tymczasem wrócił Liang-ssi i oznajmił, że nie zastał ajenta, ponieważ ów udał się w podróż i wraca dopiero nazajutrz. Nie zastał też w domu mandaryna, lecz ten miał wkrótce wrócić. Zarządca domu zakomunikował, że pokoje dla gości są już gotowe. Niebawem powinien się był ukazać z palankinami.
Istotnie, zjawił się przyzwoicie wyglądający i dobrze ubrany Chińczyk. Ukłonił się nisko i zaprosił naszych bohaterów w imieniu swego pana w najbardziej wyszukanych wyrażeniach. Degenfeld zapłacił za piwo, które tu było nawet droższe, niż w Hong-Kongu, i wraz z towarzyszami udał się za Chińczykiem.
Przed hotelem stało siedem wspaniałych palankinów. Poza kulisami uwijało się czterech forysiów, zaopatrzonych w grube pałki, mające torować drogę.
Chińczyk pomógł gościom wsiąść do powozów i zaciągnął zasłony, aby cudacznie ubranych cudzoziemców uchronić przed natarczywą ciekawością tłumu miejskiego. Za ostatnim palankinem szło, a raczej biegło dwóch służących, noszących strzelby białych, gdyż długie lufy nie mieściły się wewnątrz palankinów.
Frick Turnerstick przed wsiadaniem nachylił się, aby zbadać, czy dno palankinu nie jest ruchome. Przygoda w Hong-Kongu usposobiła go nieufnie do tego rodzaju lokomocji.
Skoro i Chińczyk usiadł, tragarze puścili się biegiem, Matuzalem odchylił rąbek zasłony o tyle, aby widzieć wszystko, pozostając jednak w ukryciu.
Takiego tłumu nigdy jeszcze nie widział. Ulice były tak wąskie, że palankiny zajmowały połowę szerokości; przypominały wąskie zaułki i uliczki starych średniowiecznych miast niemieckich. Domy były przeważnie parterowe, w każdym razie najwyżej jednopiętrowe, z otwartemi naoścież sklepami. Dachy miały najdziwaczniejsze kształty i były upiększone różnemi floresami. Nad każdym domem wisiały długie wąskie szyldy, z obu stron zapisane prospektem towarów, leżących na składzie, oraz nazwę firmy. Jeśli się chce mieć pojęcie o ruchu, panującym na tych uliczkach, to trzeba wyobrazić sobie zapełniony teatr w chwili wyjścia publiczności. Jest to jednak analogja nieścisła, albowiem tu tłum poruszał się w dwóch przeciwnych kierunkach.
Kręcili się poważni mandaryni z orszakiem służących, kulisowie z ciężkiemi pakami, które ledwoby uniósł turecki wielbłąd, objuczone osły i muły, rzemieślnicy, handlarze, domokrążcy, interesanci rozmaitego rodzaju, żebracy, żołnierze i chłopcy, których twarze, poważne nad wiek, i warkoczyki, pląsające na ogolonych czaszkach, sprawiały dosyć dziwne wrażenie.
Pchane się, włażono siebie na odciski, deptano po nogach, przebijano się łokciami. Krzyczano, ryczano, śmiano się; dodajmy do tego huki kowadeł, wrzask kramarzy, dzwonki garkuchni i sto innych rodzajów dźwięków. Wszystkie stany były reprezentowane; przewijały się także kobiety, aczkolwiek dosyć rzadko. Jeśli się spotykało jakąś istotę kobiecą, kroczącą na zniekształconych stopach o lasce, z trudnością torującą sobie drogę, była to jakaś zubożała, a więc podwójnie nieszczęśliwi osoba, nędzą zmuszona do chodzenia.
Z obu stron skupiały się sklepy i kramy sprzedawców jedwabiu, szewców, czapników i kapeluszników, lakierników, kupców porcelany, golarzy, owocarnie, sklepy z żywnością, jatki, piekarnie, kuźnie, domy wekslarzy i wiele innych. Po większej części każdy artykuł miał swoją uliczkę, podobnie jak w tureckich bazarach. Ulice kończyły się łukowo sklepionemi bramami, które zamykano wieczorem, aby mieć baczenie nad ludnością. Ponadto wszędzie panował półmrok, ponieważ ulice były nader wąskie i często przykryte słomianemi matami dla ochrony przed deszczem i słońcem.
Szło się więc przez ulice smoków, złota, klejnotów, jedwabiu, aptek, wekslarzy, tygrysów, srebra i kwiatów, a następnie wymijało się pagodę pięciuset duchów. W Europie niktby nie potrafił przedostać się przez taki tłum, ale Chińczycy są do tego przyzwyczajeni.
Wstrętem przejmował widok licznych żebraków. Stali, siedzieli przykucnięci, lub uwijali się pośród najgorętszego tłumu. Wygląd ich był godny litości. Napiętnowani wszelkiego rodzaju kalectwami i ułomnościami, smarowali twarze krwią lub cuchnącym kałem, na wszelki sposób starając się prześcignąć naturę pod względem szpetności. Policja tolerowała te praktyki. Żebracy stanowią w Chinach potęgę społeczną, z której wpływów i znaczenia Europejczyk nie może zdać sobie sprawy nawet ogólnikowo.
Wreszcie tragarze zatrzymali się na nieco szerszej ulicy przed wielkim pałacem. Brak szyldów na froncie świadczył, że dom albo jest rządowy, albo należy do jakiegoś bogacza.
Sąsiednie budowle były niższe i węższe. Wiszące na nich jaskrawo malowane i opatrzone złotemi i srebrnemi literami tablice wskazywały, że są to sklepy.
Kiedy przy wysiadaniu Matuzalem mimowoli rzucił okiem na prawo, ujrzał na szerokiej tablicy dwa znaki, które odrazu go mocno zajęły. Brzmiały one: Hu-tsin. Jak sobie czytelnicy przypominają, jest to nazwisko kupca, który miał paść ofiarą niegodziwej zemsty. Nazwisko to atoli mogło być wspólną własnością wielu mieszkańców miasta. Dlatego student zwrócił się do swego przewodnika:
— Kto tu mieszka obok?
— Hu-tsin, jubiler, — brzmiała odpowiedź.
— A kto jest jego sąsiadem?
— Wing-kan, też jubiler. Jest to ulica klejnotów.
Nie mogło zatem być wątpliwości. Obaj jubilerzy byli sąsiadami tong-tszi; zbieg okoliczności nader szczęśliwy.
Z szerokiej bramy wyszło mnóstwo służących. Zaprowadzono gości do wielkiej komnaty; nad drzwiami napis głosił, że jest to „sala zebrań“. Umeblowana po chińsku, miała ogromny żyrandol i nawet wysokie tremo, sięgające od podłogi do Sufitu.
Chińczyk ukłonił się powtórnie, aby przywitać gości w zastępstwie pana domu; przeprosił za jego nieobecność, poczem kazał przynieść herbaty. Przyniesiono drobniusieńkie filiżanki na złotych talerzykach. Herbatę przyrządzano tu tak, jak na wschodzie przyrządza się kawę. Sypano listki do filiżanki, poczem dopiero oblewano wrzątkiem. Po naciągnięciu, trunek nabierał smaku i zapachu nieznanego Europejczykowi.
Następnie Chińczyk zaprowadził gości przet liczne komnaty do wielkiego pokoju kąpielowego, gdzie stało osiem wanien rozmaitego gatunku. Dwie tyły marmurowe, oddzielone parawanem od innych. Majordomo oznajmił, że te dwie, przeznaczone wyłącznie do użytku pana i pani domu, teraz oddaje do rozporządzenia dwóch najprzedniejszych z pośród gości.
— Najprzedniejsi? — zdziwił się Godfryd, skoro mu przetłumaczono słowa majordoma. — To przedewszystkiem Matuzalem, a następnie ja.
— Pan? — zapytał Turnerstick. — Pucybut ma być przedniejszy od nas wszystkich?
— Tak, gdyż pucybut użycza swego własnego blasku obuwiu pana. Nieprawdaż, mijnheer?
— Neen. Pucybut jest pucybutem!
— Tak pan sądzi! Nie spodziewałem się tego po panu! Zawsze byłem pana przyjacielem. Pozostaję nim nadal, mimo wszystko, i zapytuję kto jest owym drugim najprzedniejszym?
— Niema co do tego najmniejszej wątpliwości — oświadczył Matuzalem. — Turnerstick jest jenerał-majorem; rangą więc przewyższa nas wszystkich i powinien dostać najlepszą wannę.
— Słusznie! Zapomniałem o tem w kamień. Gdybym się przebrał w strój marszałka, kąpałbym się w marmurze! A zatem doszliśmy do porozumienia — zacznijmy się chlapać!
Chińczycy nie odznaczają się, jak wiadomo, zbytnią czystością. Wyższe warstwy stanowią wprawdzie pod tym względem wyjątek, wszelako taki pokój kąpielowy świadczył o wybredności właściciela domu, o której przecież nie świadczył jego wygląd w skrzyni korsarskiej dżonki.
Po kąpieli zaprowadzono gości do jadalni, gdzie czekał na nich obiad, składający się z ryb, drobiu, mięsa, jarzyny, ryżu i miski pachnących migdałami powideł. Okazało się, że to konfitury z ziaren brzoskwiniowych. Była to nader smaczna potrawa.
Następnie wskazano gościom ich pokoje. Każdy dostał osobny. Zdawało się jednak, że tong-tszi zwrócił szczególną uwagę swemu majordomowi na Matuzalema, ten bowiem dostał najlepiej urządzone mieszkanie.
Teraz mogli odpocząć, lub czynić, co tylko im się chciało. Majordomo nie omieszkał jednak powiedzieć, że, jeśli zechcą wyjść na miasto, powinni się posługiwać palankinami, gdyż inaczej ściągną na siebie ciekawość motłochu i mogą doznać nieprzyjemnych przygód.
— Aby się udać tuż obok, nie muszę chyba posługiwać się palankinem? — zapytał Matuzalem.
Czy najniższy może wiedzieć, dokąd pan się chce udać? — „Najniższy“ jest słowem, które Chińczyk stosuje do samego siebie w rozmowie z osoba wyżej stojącą.
— Do sąsiada, którego klejnoty chciałbym obejrzeć.
— Do Hu-tsina?
— Tak.
— Ten mieszka tak blisko, że może się pan obejść bez palankinu. Jest znakomitym jubilerem i bardzo uczciwym człowiekiem. Niech pan tylko nie zajdzie do jego sąsiada — Wing-kana!
— Dlaczego?
— Gdyż jest to oszust, aczkolwiek jego szyld twierdzi coś wręcz przeciwnego. Ci dwaj jubilerzy ustawicznie drą ze sobą koty.
— A więc u tamtego nic nie kupię. Godfrydzie zapal fajkę!
— Natychmiast! — odparł wymieniony, który się znajdował w pokoju Matuzalema. Musimy ukazać się w odpowiednim ordynku, do czego jest niezbędna pana fajka i mój obój.
Gościnny gospodarz nie zapomniał także o tytoniu, którego pełna waza stała na stole. Nabito fajkę, zapalono, poczem obaj wyszli, odprowadzeni przez majordoma do samej bramy.
Z właściwą sobie paradą przebyli krótką drogę, która ich dzieliła od jubilera. Nawet na tak krótkim dystansie mogli się przekonać o celowości zaleceń majordoma. Ledwo wyszli z domu, skupili dookoła siebie przechodniów.
Matuzalem kroczył pośrodku ulicy, aby móc rzucić okiem na sąsiedni sklep. Udało mu się to najzupełniej.
Na domach obu jubilerów wisiały długie szyldy firmowe. Na jednych były nazwiska właścicieli, na drugich spisy towarów. Wing-kan ponadto wywiesił napis: „Tu sprzedaje się rzetelnie“ — napis, który mógł tylko budzić nieufność.
Siedział właśnie przed otwartemi drzwiami; Matuzalem poznał go odrazu. Po chwili Degenfeld wszedł do sklepu Hu-tsina. Prócz samego właściciela, nikogo tu więcej nie było. Właściciel, mężczyzna w średnim wieku, był dobrze zbudowany i starannie ubrany. Nosił długą cienką brodę, której końce spadały z obu stron na pierś. Ujrzawszy przybyszów, zerwał się z miejsca. Spojrzenie jego wyrażało najwyższe zdumienie. Nigdy jeszcze nie nawiedziły jego sklepu tak cudaczne postacie.
— Tszing! — rzekł Matuzalem, pykając z fajki obłoki dymu.
— Tszing! — dodał Godfryd takim tonem, jakgdyby był cesarzem chińskim.
— Szim Hu-tsin? — Nazywa się pan Hu-tsin? — zapytał student.
— Pi-tseu. — Tak się nazywam — rzekł jubiler. Ochłonąwszy ze zdumienia, niskiemi ukłonami i zachęcającemi gestami zapraszał gości do wnętrza.
— Nie przychodzę nic kupić — ciągnął dalej półgłosem Matuzalem. — Muszę z panem pomówić.
— Pan — — ze mną? — odpowiedział Chińczyk, nie pojmując, co może go łączyć z cudzoziemcem. — Czy coś ważnego?
— Bardzo. Nie dla mnie, ale dla pana. Chodzi o życie pańskie.
— O — moje — życie? Tien-na! — O moje niebiosa! Czy to możliwe?
— Tak. Pragnę pana uchronić przed straceniem.
— Panie, nie jestem przestępcą!
— Wiem o tem; ale zdarza się, że tutaj skazują ludzi niewinnych.
— Skazują? Za co mnie mają skazać?
— Za kradzież bożka.
Chińczyk zbladł i zaczął się trząść ze strachu.
— Bożka! — zawołał. — To przestępstwo karane najstraszliwszą śmiercią!
— Stanowczo. Chcę właśnie uratować pana od tej śmierci.
— Panie, nie mogą mnie skazać, ponieważ ja tego nie zrobiłem. Szanuję prawo i nigdy nie wykroczyłem przeciwko niemu.
— Ale znajdą posążek u pana.
— U — — mnie? Gdzie?
— W ogrodzie.
— Owszem, niech szukają! Wiem na pewno, że nic nie znajdą.
— A ja wiem na pewno, że można go będzie wykopać w pańskim ogrodzie.
— W takim razie ktoś inny musiałby uprzednio zakopać!
— Naturalnie. Wróg pański zamierza wykraść bożka i ukryć go w pańskim ogrodzie. Skoro następnie doniesie władzom, znajdą posążek i skażą pana na śmierć za świętokradztwo.
Jubiler złożył ręce i zawołał tonem przerażenia:
— Co za nieszczęście! Jestem zgubiony! Jestem zgubiony!
— Niech pan nie krzyczy! Widzi pan, ilu ludzi stoi przed pańską wystawą, gapiąc się na nas. Nie jesteś pan zgubiony, ponieważ przyszedłem pana uratować. Musimy całą sprawę omówić z rozwagą.
— Tak, — omówić — z rozwagą! — — Zawołam kogoś do sklepu. Panowie zaś raczycie wejść na górę do mego pokoju.
Zawołał półgłosem; zjawił się młody mężczyzna. Jubiler wraz z gośćmi wyszedł do przedsionka, a stamtąd po schodach zaprowadził ich do pokoju, przypominającego gabinet. W kącie, na półce, spoczywała mała, pękata figura Buddy; pod nią paliła się świeca.
Jubiler wysunął dwa krzesła. Sam nie mógłby usiedzieć, tak go trawił niepokój. Godfryd umieścił swoje krzesło za krzesłem studenta.
— Szkoda, że niebardzo rozumiem po chińsku, rzekł pucybut. — Chciałbym wiedzieć, co on takiego powiada.
— Dowiesz się, naturalnie.
— A więc chce mnie zgubić jakiś mój wróg? — zapytał jubiler. — Ale kto?
— Czy nie zna pan człowieka, który pana tak nienawidzi, że gotów jest na wszystko, byle ciebie zgubić?
— Tylko jednego takiego znam — Wing-kana, mego sąsiada.
— To on. Podsłuchałem przypadkowo rozmowę jego z człowiekiem, który dopuści się owej kradzieży.
— Kto jest tym człowiekiem?
— Nie wiem. Nie znam go. Jestem tu obcy, tao-tse-kue, i dziś dopiero przybyłem. Wing-kan chce pomścić obrazę.
— To on uprzednio mnie obraził!
— Tak. Powiedział, że żona pana jest córką króla żebraków.
— Wie pan o tem?
— Słyszałem to z jego ust.
— Jest pan cudzoziemcem, a zatem nie wiesz chyba, że to wielka obraza. Żaden człowiek przyzwoity nie mówi nic o żonie swego bliźniego. Ujrzałem to dziewczę i polubiłem, nie wiedząc, czyją jest córką. Później dopiero dowiedziałem się, że ojcem jej jest t’eu. Mimo to, poślubiłem ją, ponieważ była dobra i piękna. Czy trzeba mi to wypominać? Byłem ubogi. Zostałem zamożnym człowiekiem dzięki t’euowi, ponieważ sam jest nader, nader bogaty. Czy nie powinienem być wdzięczny jemu i swojej żonie? Czy powinienem milczeć, kiedy ich lżą złe języki?
— Nie. W mojej ojczyźnie poślubienia córki żebraka nie poczytuje się za hańbę.
— Tam bardziej, że jestem zięciem t’eua!
— U nas niema królów żebraków.
— Nie? W takim razie Europa jest nieszczęsną krainą!
— Co znowu?
— Ponieważ niema u was sposobu pozbycia się natarczywości żebraków.
— O, mamy dobry sposób, bardziej skuteczny, niż wasz; mianowicie policję.
— Co potrafi policja? Nic, absolutnie nic! Jeśli odmówię prośbie żebraka, zmusi mnie poprostu. Wysmaruje sobie twarz kałem. Wysmaruje sobie odzież i usiądzie przed mojemi drzwiami — uduszę się w fetorze i stracę klientów. Albo też gongiem sprawi tak przeraźliwy hałas, że wreszcie będę musiał ustąpić. Albo sprowadzi całą armję innych żebraków, którzy będą tak długo jęczeć i lamentować, kłuć się nożami, że przechodnie zaczną mi wyrzucać okrucieństwo i grozić bojkotem. Żebrak może zrujnować najbardziej kwitnący interes.
— Czy policja się nie wtrąca?
— Nie. Żaden człowiek, a tem bardziej policjant, nie może się wtrącać do żebraków. Trzeba się zwrócić do króla żebraków, do t’eua. Kto da odpowiedni okup, ten dostaje kwit, który przykleja do drzwi. Wówczas żebracy omijają je starannie. T’eu ma nad nimi ogromną władzę. Dzieli pomiędzy nich pieniądze, które dostaje za owe kwity. Skoro załatwią się już w jednym dystrykcie, ciągną całą armją do drugiego, aby tam powtórzyć ten sam proceder.
Opowieść Chińczyka była zgodna z prawdą. Zdarza się, że nawet władze państwowe zmuszone są wchodzić w układy z królem żebraków. Ileż to bowiem razy rzeki chińskie występują z brzegów i zalewają ogromne przestrzenie, pozbawiając setki tysięcy ludzi chleba i dachu nad głową? Cóż im innego pozostaje, jak wywędrować o kiju żebraczym.Wybierają króla i ciągną przez bogate prowincje. Król panuje nad nimi; ma władzę nad życiem. Muszą go słuchać bez szemrania. Gdyby nie on, zaleliby cały kraj dzikiemi nieokiełznanemi bandami i splondrowaliby go doszczętnie. Mordowaliby, podpalali i rabowali. Chiny stałyby się krajem nieustannej walki wewnętrznej; nikt nie byłby pewny dnia ani godziny. Dlatego właśnie władze tolerują i nawet popierają królów żebraczych.
— A więc taki t’eu ma większą władzę, niż wang, wicekról i regent całej wielkiej prowincji! — odezwał się Matuzalem.
— Stanowczo. Żaden urzędnik, nawet najwyższy, nie odważy się obrazić króla żebraków. Albowiem t’eu może zwołać olbrzymie hordy swoich poddanych i zagarnąć formalnie całą prowincję. Skoro następnie dojdzie wieść do Pekinu, wicekról zostanie zmiejsca odwołany, ponieważ ściągnął na swoją prowincję nieszczęście, a zatem okazał się niezdolnym do rządzenia. Tak, król żebraków jest nader potężną osobistością. Czyż więc jest w tem jakiś rozum, wyrzucać mi powinowactwo z takim człowiekiem?
— To bardzo nieroztropne.
— Tak, mógłbym się zemścić. Wing-kan wie o tem dobrze i dlatego pragnie uprzedzić i zgładzić mnie oraz moją rodzinę. Wie pan, że u nas skazuje się również żony i dzieci przestępcy.
— Wiem już o tem. Nie pojmowałem tylko, jak może ktoś z powodu błahej obrazy mścić się tak okrutnie. Teraz zdaję sobie sprawę z istotnych pobudek. Wing-kan lęka się pańskiej zemsty, a zwłaszcza zemsty pańskiego teścia. Dlatego pragnie pana zawczasu unieszkodliwić.
— A także teścia mego, którego dosięgnie kara za mój postępek, jako ojca mojej żony. Nawet król żebraków, jakkolwiek wielka jest jego władza, nie Powinien być zamieszany w przestępstwa. Wówczas bowiem odpowiada przed prawem, jak zwykły śmiertelnik, i podlega takiej samej karze, poddani opuszczają go. Na to właśnie liczy mój sąsiad, jeśli rzecz się ma tak, jak pan powiada.
— Jest tak, jak mówię. Aby dowieść panu, opowiem, jak się o tem dowiedziałem.
Zdał dokładnie sprawę z przebiegu przygody. Jubiler zrozumiał zgrozę swej sytuacji. Biegał nieustannie z kąta w kąt, gestykulował namiętnie, chwytał się za głowę.
— Co mam czynić, co mam czynić? — pytał.
— Musi pan sam o tem najlepiej wiedzieć!
— Czy mam natychmiast udać się do sing-kuana[28] i donieść o planowanem przestępstwie?
— Nie. Przestępstwo jeszcze się nie zdarzyło; nie może pan go dowieść.
— A więc mniema pan, że powinienem czekać z założonemi rękoma, póki on nie zechce zakopać bożka w moim ogrodzie?
— Tak.
— To niebezpieczne, bardzo niebezpieczne! Nie zna pan praw naszego kraju. Biada każdemu, na czyim gruncie zdarza się zbrodnia. Niewinny ulega równej karze, co winny. Jeśli, naprzykład, ktoś się zabije pod mojemi drzwiami, to ja jestem winny temu i zostaję surowo ukarany. Jeśli mój sąsiad zakopie bożka w moim ogrodzie, aczkolwiek potrafię dowieść, że to on uczynił, nanic to się zda. Znaleziono bożka u mnie i basta.
— A więc sprawa się tak przedstawia: jeśli pan uprzedzi władze o zbrodni, to niczego nie potrafisz dowieść na niekorzyść swego sąsiada, a wówczas wymyśli on inny rodzaj zemsty, o którym już nic nie będziesz wiedział; jeśli zaś pan pozwoli dokonać występku, narażasz się na śmierć.
— Tak, tak jest. Nie widzę żadnego ratunku. Czy nie może pan bliżej opisać zbira, którego wynajął mój sąsiad?
— Nie.
— Jeśli teraz o tem doniosę, to władze zaczną go szukać, ale nie znajdą. Świętokradzwo i tak zostanie popełnione.
— Tak, ale można schować policjantów w pańskim ogrodzie; przydybią złodzieja; skoro się tylko zjawi.
— Nie, nie! Powie, że działał i mego rozkazu.
— A więc trzeba jak najśpieszniej zawiadomić kapłanów, aby mieli dziś pod pieczą swych bożków. Wiemy przecież, o której ma się zdarzyć świętokradztwo.
— A czy wie pan, z jakiej świątyni mają bożka Wykraść?
— Nie.
— O biada! A czy wie pan, ile świątyń jest w Kuang-tszeu-fu?
— Tak. Sto dwadzieścia.
— To są tylko największe, znane. Jest ich o wiele, wiele więcej. Zanim zdążymy zawiadomić wszystkie, będzie już po kradzieży. To też nie jest wyjście.
Latał z kąta w kąt i rwał się za warkocz. Matuzalem pocierał sobie czoło, pociągnął kilkakrotnie z fajki, poczem rzekł:
— Nie wyobrażałem sobie, aby sprawa była aż tak zaplątana i trudna. Nie wiedziałem, że każdy, w czyim pobliżu zdarza się przestępstwo, aż w takich rozmiarach uchodzi za współwinnego. Nie powinniśmy bądź co bądź dopuścić do tego czynu, gdyż w każdym razie pociągnie to dla pana niemiłe konsekwencje. Ale nie możemy także świętokradztwu zapobiec.
— To prawda, prawda! Poradź mi pan, poradź, proszę! Będę panu nader, nader wdzięczny!
— Hm! Skąd wziąć radę? Sam wpadnę w kabałę, jeśli będzie wiadomo, że podsłuchiwałem tych łotrów. Przepraszam pana na chwilę. Zapytam o zdanie towarzysza.
— Czyż nie jest pańskim służącym?
— Służącym i przyjacielem.
— Wszak wszystko słyszał. Dlaczego się nie odezwał?
— Kiepsko rozumie po chińsku. Jest to mądra głowa, kuta bestja. Prawo i sprawiedliwość nie mogą nam pomóc. Tylko spryt potrafi pana wywieść z opałów.
— A więc zapytaj pan, szybko, szybko!
Matuzalem wyłożył przed Godfrydem łamigłówkę sytuacji.
— Tak — odpowiedział pucybut. — Kiedy tak zwani mądrzy nic już nie wiedzą, zwracają się do domniemanych głuptasów. Sęk tkwi głęboko w korze. Żaden człowiek, żaden Matuzalem nie potrafi go wyciągnąć z pnia. I właśnie dlatego powinien spróbować stary Godfryd de Bouillon! Proszę, niech mi-no pan da ustnik fajki!
Mówiąc to, sięgnął po rurkę.
— Poco?
— Aby natchnąć moją wyobraźnię. Dobre pociągnięcie z fajki krzepi rozum i ostrzy dowcip. Jest to wprawdzie naruszenie subordynacji, ale tym razem chyba pozwoli pan.
— No, więc pociągnij!
Godfryd kilka razy zaciągnął się głęboko, zamruczał coś pod nosem, zmarszczył czoło, znowu zaczął kurzyć z fajki, chrząknął, pociągnął jeszcze raz potężnie, wydmuchał dym, zwrócił ustnik Matuzalemowi i rzekł:
— Dobrze mi smakowało!
— No, dalej!
— I pomogło również!
— Czy masz jakąś myśl?
— Najprostszą w świecie.
— Dawaj ją!
— No, trochę cierpliwości! Wyobrażam sobie rzecz w ten sposób: jak ty mnie, tak ja tobie!
— Jakto?
— Chcesz nas uraczyć, otóż my ciebie uraczymy.
— Głupstwa pleciesz! Kto potrafiłby cię zrozumieć! Gadajże po ludzku, przyzwoicie, gramatycznie.
— Jeśli ja mam wyciągać kasztany z ognia, to gramatyka powinna się do mnie stosować, a nie ja do niej. Chodzi mi o to: sąsiad chce bożka zakopać w naszym ogrodzie; otóż my przeniesiemy go do jego własnego ogrodu, to znaczy do ogrodu sąsiada, a nie do ogrodu bożka.
— Do kaduka! Godfrydzie, to dobry, naprawdę dobry pomysł!
— Nieprawdaż? Godfryd na wszystko potrafi znaleźć sposób! Nasz przyjaciel nie będzie narażony na żadne niebezpieczeństwo. Wierny sąsiad doniesie policji, która tu przyjdzie i nic nie znajdzie. Wówczas my jej zakomunikujemy cośniecoś.
— Świetnie! Jest to jedyne możliwe wyjście!
Przetłumaczył plan Godfryda Chińczykowi.
— To niebezpieczne wyjście! — odparł Jubiler.
— Ale jedynie możliwe. Wing-kan posiada chyba ogród?
— Tak, wielkości mego własnego, oddzielony od niego murem.
— A więc wszystko w porządku. Poczeka pan, aż zakopią figurę w ogrodzie, poczem zmiejsca wykopie ją pan i przeniesie do ogrodu swego sąsiada.
— Ale jeśli mnie na tem pochwycą!
— To rzecz pańska, nie dać się przychwycić. Musisz bardzo ostrożnie działać. Wing-kan nie ma o tem pojęcia, że pan zna jego zamiary; nie będzie się zatem niczego spodziewał.
— Ale ja sam jestem za słaby.
— Oczywiście, pomożemy panu.
— Jakże będę wam wdzięczny! Ale musicie w takim razie u mnie zostać. Później nie będziecie mogli wyjść.
— A jednak. Mogą sobie zamknąć bramę. Mieszkamy tu w pobliżu u tong-tszi.
Jubiler zmienił wyraz twarzy. Ze strachu i oszołomienia zapomniał o zaleceniach grzeczności.
— U tong-tszi? — zapytał. — Czyż nie jesteście owymi cudzoziemcami, którzy go uratowali?
— Hm! Co panu o tem wiadomo?
— Tong-tszi jest nader bogatym i wpływowym mandarynem, a ja tylko kupcem. Moja żona jest ponadto córką króla żebraków. Mimo to żona tong-tszi nieraz wchodzi na stopnie swego ogrodu, aby porozumiewać się z moją żoną. Wiemy więc, że niedawno tong-tszi był nieobecny dłużej, niż się spodziewał. Jego żona była pełna trosk. Lękała się, że go spotkało jakieś nieszczęście. W tych dniach opowiedziała w sekrecie mojej żonie, że jej mąż wrócił i że znajdował się w straszliwem niebezpieczeństwie, z którego uratowało go pięciu czy sześciu cudzoziemców. Dodała, że ci zbawiciele są zaproszeni i że przybędą do nich w gościnę.
— Nic pan nie wie poza tem?
— Nie.
— Nie wie pan także, jakie niebezpieczeństwo groziło mandarynowi?
— Nie.
— Radzę panu nikomu o tem nie mówić, jeśli się nie chcesz narażać tong-tszi.
— Będę milczał. Ale czy mogę wiedzieć, czy wy to jesteście owymi znakomitymi cudzoziemcami?
— Tak, to my.
Chińczyk złożył niski do samej ziemi ukłon i rzekł:
— W takim razie jestem niegodny wielkiego zaszczytu, jaki mi czynicie. Cudzoziemcy, których taki mandaryn zaprasza do siebie, w ojczystym kraju piastują na pewno najwyższe godności. Jestem zbyt nikły, aby móc na was spoglądać. I otóż przybyliście zawiadomić mnie o grożącym mi niebezpieczeństwie! Bierzcie moje pieniądze, moje życie, wszystko, co do mnie należy! To wasza teraz własność!
— Cieszy mnie, że pan posiada wdzięczne serce. Domyśliłem się, że pan jest uczciwym człowiekiem i dlatego przybyłem pana uratować. Pomożemy panu zakopać bożka w ogrodzie Wing-kana. Czy ma pan odpowiednie narzędzia?
— Tak.
— Powiedział pan, że obie kobiety czasem ze tobą rozmawiają. Przypuszczam zatem, że pański ogród sąsiaduje z ogrodem mandaryna?
— Tak, tylko że ogród mandaryna jest o wiele, o wiele większy i wspanialszy.
— To ułatwia zadanie. Czy zechce pan pokazać nam swój ogród, ale tak, aby nikt tego nie widział.
— Pójdziemy tu obok. Wyjrzymy przez okno.
Zaprowadził ich do sąsiedniego pokoju o trzech oknach, zaopatrzonych w gazy, zamiast szyb. Uchylił jednej z tych zasłon i pokazał obu przybyszom ogród.
Był mały i prawdziwie chiński. Karłowate drzewka, kwitnące krzewy, bukszpany. Z prawej strony ciągnął się podobny ogródek sąsiada, oddzielony dosyć niskim murem.
Z lewej strony znajdował się znacznie obszerniejszy ogród mandaryna. Za tym ogrodem widać było wąską ścieżkę. Była to zapewne droga, którą zamierzał przybyć zbir.
— Cudownie! — rzekł Matuzalem. — Położenie ogrodów jest bardzo dogodne dla naszych planów. Przesadzimy mur mandaryna i znajdziemy się na pańskiej glebie. Reszta pójdzie równie gładko.
— A więc mogę stanowczo liczyć na waszą pomoc? Kiedy przybędziecie?
— Z początkiem siüt-szi, skoro tylko się ściemni o tyle, że nikt nie spostrzeże naszych manewrów.
— Czy przyprowadzi pan swoich dostojnych towarzyszów?
— Nie. Im mniej ludzi będzie wiedziało o tem, tem lepiej.
— Ale jeśli będą nam potrzebni? Jeśli sami sobie nie poradzimy? Nie mogę wtajemniczyć żadnego » swoich ludzi.
— W tym wypadku nic łatwiejszego, jak sprowadzić któregoś z moich towarzyszów. Idziemy już.
— Czy tong-tszi jest teraz w domu?
— Nie, wyszedł, ale wróci przed wieczorem, przed zamknięciem bramy.
— O, on może się do tego nie stosować. Może chodzić swobodnie po nocy i wracać kiedy mu się żywnie podoba. Przed nim wszystkie pei-lu stoją otworem.
Pei-lu nazywają się budowle, zamykające ulice i ad hoc zaopatrzone w bramy. Oprócz tego bezpośredniego celu mają jeszcze inny. Stanowią bowiem pomniki zasłużonych ludzi.
Jeśli urzędnik, lub zwykły obywatel przysłużył się państwu, prowincji, czy miastu, wówczas wznosi się mu taki pei-lu, noszący jego imię i wyliczający wszystkie jego zalety i cnoty. Czasem nawet dostaje się taki monument za życia. W takim razie zasłużony człowiek musi sam ponieść koszta budowy, co bynajmniej nie pomniejsza zaszczytu.
Obaj Europejczycy pożegnali Chińczyka, który odprowadził ich aż przed próg, nie przestając nisko się kłaniać. Przybywszy do pałacu mandaryna, udali się do pokoju Matuzalema.
— Czy nie powiadomimy naszych towarzyszów? — zapytał Godfryd.
— Nie. Chwilowo jeszcze nie.
— Ale może zabierzemy ze sobą przynajmniej Ryszarda?
— Wprawdzie mam do niego większe zaufanie niż do innych, gdyż jest rozważny i przezorny ponad swój wiek, ale matka mi go zaufała, nie powinienem więc chłopca niepotrzebnie wystawiać na niebezpieczeństwo.
— Przewiduje pan jakie niebezpieczeństwo?
— Nie, wszelako rzeczy mogą wziąć niespodziany obrót. Idź już i znajdź naszych przyjaciół. Zapytają o mnie. Powiedz, że chcę zostać sam, ponieważ zamierzam spisać notatki. Później wrócisz do mnie. Ściemni się za kwadrans.
Godfryd odszedł. Niebawem zjawił się służący i zapalił latarnię. Zapytał, czy „najdostojniejszy i najbardziej sędziwy pan“ nie życzy sobie niczego.
— Nie, dziękuję. — oświadczył student. — Ale powiedz mi, czy wolno zejść do ogrodu?
— Rano nie, gdyż spaceruje wówczas „kwiat domu“.
— Ale teraz?
— Tak. Czy mój rozkazodawca życzy sobie wyjść?
— Niebawem. Jestem yuet-tse[29] i pragnę w samotności rozmyślać.
— Zaprowadzę „twórcę wierszy“ do furtki i tam będę oczekiwał jego powrotu, gdyż może wasza dostojność zechce coś rozkazać.
— Będzie mi towarzyszył mój własny służący. Narazie nie mam żadnego życzenia. Pragnę być sam.
Służący ukłonił się do ziemi i oddalił, a wnet potem przyszedł Godfryd.
— Gdzie zabawiają się nasi towarzysze? — zapytał Matuzalem.
— W pokoju Turnersticka. Piją herbatę, pykają z fajek i grają w domino. Nie wiedziałem, że Chińczycy znają tę grę.
— Nawet oddają się jej z zapałem, wszakże kamienie i liczby mają inne, niż my. Uważaj!
Z ulicy dobiegło uderzenie gongu, poczem okrzyk: „siüt-szi, siüt-szi!“ Według obliczenia chińskiego była godzina jedenasta, według naszego — siódma wieczór.
— Czas już — rzekł Degenfeld. — Czy masz przy sobie nóż?
— Tak. — Kogo zakłuć?
— Narazie nikogo, może się jednak przydać. Zabieram ze sobą także rewolwery.
— Przystaję i na to. Wogóle czuję się jak raubritter przed wypadem. Jestem ciekaw, jak się ta przygoda skończy.
— Miejmy nadzieję, że pomyślnie. Chodźże!
Przed drzwiami czekał na nich służący. Odprowadził ich aż do furtki ogrodowej, poczem znikł. Ściemniło się szybko. Z ośmiu kroków nie dojrzałbyś człowieka. W ciągu kilku minut powinna była zapaść jeszcze większa ciemność.
— Teraz właśnie wykrada bożka — szepnął Godfryd.
— Spodziewajmy się, że kradzież się uda.
— Piękne życzenie!
— Usprawiedliwione. Jeśli zbirowi dzisiaj się nie powiedzie, będziemy zmuszeni powtórzyć nasz proceder jutro w okolicznościach o wiele trudniejszych, a to ze względu na obecność mandaryna w domu. Podejdźmy do muru!
Bez szmeru zbliżyli się do ogrodzenia i zatrzymali, nadsłuchując w noc. Po drugiej stronie zalegała głucha cisza.
— Przeprawimy się, ale chyłkiem! — szepnął Degenfeld.
Ledwo stanęli na ziemi w sąsiednim ogrodzie, z mroków wyłoniła się jakaś ciemna postać.
— Hu-tsin? — zapytał szeptem student.
— To ja, najnędzniejszy wasz sługa, — odpowiedział zagadnięty.
— Czy długo pan tu czeka?
— Odniedawna.
— Czy obszedł pan swój ogród dookoła?
— Nie. Wing-kan może stać za murem i nadsłuchiwać. Nie powinien wiedzieć, że jest ktoś w ogrodzie.
— Słusznie. A narzędzia?
— Leżą tutaj obok mnie. Co czynić teraz, mój wielmożny rozkazodawco?
— Wy dwaj ukryjcie się za tem drzewem. Być może, Wing-kan przyjdzie tu, aby się przekonać, czy nikogo niema. Jestem nawet tego pewny. Ja zaś pójdę na zwiady, poczem wrócę do was.
Zdjął obuwie i oddalił się cichaczem. Idąc bardzo powoli, starał się wzrokiem przebić ciemności nocy. Obszedł w ten sposób w dwóch kierunkach ogród, nie natknąwszy się na nic podejrzanego. Mur po trzeciej stronie oddzielał ogrody obu wrogów. Ruszył wzdłuż niego i potknął się o jakiś twardy przedmiot. Nachylił się, aby mu się przyjrzeć. Leżały tu obok siebie łopata, motyka i rydel.
Złożył je nie kto inny, tylko Wing-kan. Należało liczyć się z tem, że mógł się jeszcze nawinąć gdzieś wpoliżu.
Degenfeld nachylił się i nadstawił uszu. Wytężył wzrok jak najbardziej, ale nic nie usłyszał, nic nie dojrzał.
Posunął się, stale nachylony, o kilka kroków naprzód i dopiero wówczas odkrył w ciemności jakąś postać, opartą o drzewo, oddaloną o cztery kroki. On sam, na szczęście, nie został spostrzeżony przez nieznajomego.
Szybko skręcił wbok i przykucnął za drzewem. Wyczekiwał rozwoju wypadków z obawą, aby tymczasem Godfryd i Hu-tsin nie nadeszli.
Na szczęście, niewiele czasu upłynęło, gdy usłyszał kroki z zewnątrz. Szybko nadbiegło kilku ludzi. Zatrzymali się za bramą. Z głośnych oddechów można było wnosić o ich wytężonym biegu.
Ciemna postać wyszła z poza drzewa i bezszelestnie podkradła się do muru. Degenfeld stąpał za nią, oczywiście, zachowując wszelkie środki ostrożności.
— Szt! — rozległo się z poza muru.
— Szt! — odpowiedziano pod murem.
— Czy dostojny pan jest na posterunku?
— Tak. Czy masz go?
— Nawet dwa!
— Dwa? Jedenby wystarczył.
— Poszło nam tak łatwo, że wzięliśmy dwa.
— Czy nie były za ciężkie?
— Nie. Z drzewa ciosane.
— Z jakiej świątyni?
— Z Pek-thian-tszu-fan, ta jest bowiem najbliższa i najmniej strzeżona.
— A więc udało się. Nikt was nie zauważył?
— Nikt. Lecz podczas ostatniej rundy o hai-szi niezawodnie wyjdzie najaw kradzież obu bożków. Trzeba się ich pozbyć przed tą godziną.
— Jakże przeniesiemy tu posążki?
— Podniesiemy je, a pan je przyjmie od nas.
— Dobrze, byle szybko.
Matuzalem wszystko słyszał dokładnie. Nad murem ukazały się dwa większe przedmioty. Jubiler opuścił je na ziemię, poczem rzekł:
— Teraz przełaźcie szybko!
— Jeszcze nie. Musimy uprzednio ukryć palankin.
Słychać było ich oddalające się kroki. Wkrótce wrócili i przeskoczyli przez mur. Było ich dwóch.
— Czy tu wszystko w porządku? — zapytał jeden.
— Tak.
— Nikogo niema w ogrodzie?
— Nie.
— Czy nie należałoby sprawdzić?
— Uczyniłem to już. Obszedłem dwukrotnie cały ogród.
— Więc możemy zacząć. Ale gdzie?
— Niedaleko stąd. Narzędzia już tam leżą. Dziś rano jeszcze upatrzyłem sobie miejsce odpowiednie. Tam ziemia jest najbardziej podatna. Chodźcie, i bierzcie ze sobą posążki!
Poszedł naprzód, a oni za nim, niosąc bożków, wysokich na dwa łokcie, a zatem dosyć ciężkich. Zatrzymali się na miejscu, gdzie leżały narzędzia.
— Tu więc — rzekł jubiler. — Ale cicho, aby nikt nie usłyszał. Rydel sprawia mniej hałasu.
Obaj złodzieje wzięli się do roboty tak ochoczo, że nawet Wing-kan zauważył:
— Kopiecie za prędko. Usłyszą w mieszkaniu.
— Gdzie tam! — brzmiała odpowiedź. — Musimy się bardzo śpieszyć; gotowi zamknąć nam przed nosem bramę. Wówczas zostaniemy w potrzasku.
Nie szczędzili trudu, byle szybko się uporać ze swą łotrowską pracą. Zresztą, nie wymagała staranności. Wiedzieli wszak, że poto zakopują posążki, aby je niebawem wykopano.
Nie upłynęło pół godziny, a rydel już zamilkł.
— Tak! — rzekł Wing-kan. — To była rzecz najważniejsza. Reszta pójdzie łatwo.
— Co teraz pocznie nasz władca? — zapytał jeden z najmitów, ten, który umówił się z jubilerem.
— Poczekam, aż rozgłoszą kradzież.
— To się wnet stanie.
— Wówczas pójdę do tong-tszi.
— Nie jest to mandaryn sprawiedliwości.
— Nie, ale zawszeć mandaryn. Ulica jest zamknięta, a nie mieszka tu żaden sing-kuan[30]. A zatem muszę się zwrócić do tong-tszi. Powiem, że słyszałem, iż skradziono dwóch bożków, i że mam w podejrzeniu swego sąsiada Hu-tsina.
— Mandaryn zapyta, skąd mój czcigodny starzec powziął takie podejrzenie?
— Przechadzałem się w ogrodzie i zobaczyłem przypadkowo, jak mój sąsiad zakopywał dwa posążki.
— Dobrze! A więc rzecz załatwiona. Prosimy o zapłatę.
— Przygotowałem już dla was sakiewki. W każdej jest po tysiąc li.
— Czy dobrze liczone?
— Dobrze.
— Miejmy nadzieję. Kiedy wyświadczyłem memu prastaremu panu ostatnią przysługę, omylił się o pięćdziesiąt li.
— Nigdy się nie mylę. Źle rachowałeś.
— Czy bardzo sędziwy dobroczyńca nie chciałby czekać, aż przeliczymy?
— Gdzie chcecie liczyć?
— Tu.
— W ciemnościach?
— Tak. Wystarczy namacać.
— Liczcie więc, jeśli macie ochotę. Ale ja nie mogę czekać. Odwiedzę tymczasem mego drugiego sąsiada, aby mu opowiedzieć, co tutaj widziałem. Skoro następnie kradzież wyjdzie najaw, zażąda ode mnie sąsiad, abym doniósł o swoich obserwacjach władzom. Będzie poza tem doskonałym świadkiem. Muszę jeszcze zabrać i schować narzędzia.
Przerzucił je przez mur, poczem przeprawił się do swego ogrodu. Po chwili umilkły jego kroki.
Obaj świętokradcy stali w milczeniu i nadsłuchiwali. Wreszcie jeden z nich rzekł:
— Znów nas oszukał!
— Tak, nie sądzę, aby każda sakiewka zawierała po tysiąc li. Ale to bądź co bądź sporo gotówki. Musimy się śpieszyć. Chodź!
Chcieli się oddalić. Musieliby przejść koło Degenfelda, który tymczasem powziął zamiar zatrzymania ich. Ale czy to się uda? Ba! Był silnym mężczyzną, a nadomiar mógł liczyć i na to, że przestrach ogarnie rzezimieszków. Przepuścił ich, rzucił się za nimi, a w następnej sekundzie trzymał ich za szyje, w które wpił kurczowo palce obu rąk.
Zagłuszony krzyk, daremne szamotanie się — i obaj osunęli się na ziemię. Nie zwalniał jednak ucisku. Milczeli. Parę konwulsyjnych ruchów, poczem wyciągnęli się, straciwszy przytomność.
Degenfeld nożem pokrajał na pasma i tak niezbyt całą odzież zbirów. Związał ich plecami do siebie starannie i pewnie, i bezwładnych odciągnął na bok.
Teraz mógł wrócić do obu towarzyszów. Słyszeli szmery przesypywanej ziemi i byli zaniepokojeni długą nieobecnością studenta. Opowiedział, czego zdążył dokonać. Hu-tsin pośpieszył do mieszkania, aby przynieść powrozy. Przewiązali zbirów i przesadzili ich przez mur do ogrodu Wing-kana. Teraz, w trójkę, wzięli się do wykopywania bożków. Poczem przysypali i wyrównali teren. Degenfeld, przelazłszy do grodu Wing-kana, wziął od swych towarzyszów bożków i narzędzie. Po chwili obaj poszli za jego przykładem. Po kwadransie potajemnej pracy wrócili wreszcie do ogrodu.
— Świetnie się powiodło — orzekł Matuzalem. — Teraz niech ten Wing-kan doniesie o świętokradztwie. Wpadnie we własne sidła.
— W których ja miałem zginąć — dodał Chińczyk. — Panie, jesteś mym zbawcą! Jakże się wywdzięczę?
— Jak? Zachowując się dokładnie tak, jak panu poprzednio mówiłem. Teraz musimy się rozstać. Mandaryn nie powinien wiedzieć, żeśmy tutaj byli.
— Okaż pan swemu niewolnikowi łaskę i przyjdź jutro!
— Chętnie. Jutro możemy do pana przyjść. Teraz musimy się oczyścić. Czy nie znajdziemy u pana jakiegoś ustronia, gdziebyśmy mogli przywrócić do ładu naszą odzież?
— Chodźcie panowie za mną.
— Niech pan nie zostawia narzędzi!
Hu-tsin zaprowadził ich za przepierzenie i przyniósł szczotkę i latarnię. Oczyścili ubrania z piasku, który ich mógł łatwo zdradzić. Poczem pożegnali się i wrócili do ogrodu mandaryna.
Godfryd, jako służący, stanął u furtki, a Degenfeld zaczął spacerować po alejach. Niebawem jednak przyszedł po niego sam tong-tszi, który zaraz po powrocie pośpieszył przywitać się z Degenfeldem.
— A teraz — rzekł po wymianie pierwszych grzeczności — muszę pana prosić, abyś spełnił jedno moje życzenie.
— Jakie?
— Nikt nie powinien wiedzieć, w jakich okolicznościach znalazł mnie pan, i że byłeś moim zbawcą. Opowiedziałem to jednak żonie. Pragnie was zobaczyć i z całego serca podziękować. Czy mogę was do niej zaprowadzić?
Degenfeld zrozumiał, co to za szczególne wyróżnienie. Odpowiedział więc grzecznie:
— Uważam to życzenie za rozkaz pani i nie omieszkam zastosować się do niego.
— A więc pójdźmy! Czeka na panów już dawno. — — —
Chińczyk poprawadził obu Europejczyków ku domowi. W przedpokoju — o ile to pojęcie można zastosować do chińskiego mieszkania — czekali Turnerstick, mijnheer, Ryszard i Liang-ssi. Mandaryn znikł za najbliższemi drzwiami. Matuzalem skorzystał z jego nieobecności, aby wtajemniczyć przyjaciół w dopiero co doznaną przygodę i prosić ich o jak najskrupulatniejszą ostrożność.
Po kilku minutach mandaryn wrócił po gości. Wprowadził ich do salonu. Niezbyt był obszerny, zato wspaniale urządzony. Tu zapewne pani domu przyjmowała swoje przyjaciółki, o czem świadczyły leżące na stolikach hafty i inne kobiece robótki. Pełno tu było cennej porcelany, a na ścianach wisiały instrumenty muzyczne.
Goście nie zdążyli usiąść, gdy ukazała się pani domu. Weszła wsparta na służącej, gdyż sama ledwo potrafiła stąpać wskutek wielkiej według chińskich poglądów zalety, mianowicie drobnych, zdeformowanych stóp.
W lepszych domach zaraz po urodzeniu przyciska się córkom osiem małych palców u nóg do podeszew zapomocą mocno ściśniętych bandaży. Jedynie oba wielkie palce zachowują swoje naturalne położenie, wszakże i one nie rozwijają się normalnie. Pozostałe palce, a przedewszystkiem ich paznokcie wrastają w podeszwy, co pociąga za sobą owrzodzenie i okropne bóle.
Takie biedne maltretowane dziecko nigdy nie nauczy się chodzić. Może tylko z trudem utrzymać równowagę. Nie żali się jednak na to, znosi męki, byle móc się poszczycić — piękną stopą. Ta stopa, to pięta i wielki palec. Pantofelki są wielkości pantofelków lalki.
Uciążliwe, bolesne chodzenie wpływa na rozwój całego ciała i ducha. Jest w tych kobietach coś ułomnego. Oczywista, człowiek, który nie potrafi się poruszać swobodnie, lekko, mocno, świeżo, nosi na sobie piętno przygnębienia.
Za następną cechę piękności uchodzi w Chinach otyłość. Kobieta szczupła jest bezwzględnie brzydka.
Także pod tym względem pani domu odpowiadała wyszukanym wymaganiom mody. Była mała, ale nad wyraz tęga, tak tęga, że mijnheerowi mimowoli wyrwało się:
— Rechtvaardige hemel, is deze vrouw dick, zeer onfeilbaar dick! — Niebiosa sprawiedliwe, gruba jest-ci ta kobieta, jakże gruba!
Jeśli mijnheer van Aardappelenborsch wpadł taki podziw, to można sobie łatwo wyobrazić, że szerokość tej pani nie była mniejsza od wysokości.Figura jej zbliżała się do kształtu kuli.
Włosy były spięte zapomocą licznych igieł — iskrzących od brylantów — w fryzurę o kształcie motyla. Aż do samej ziemi obejmował ją jedwab kosztowny. Ręce jej były ukryte w szerokich, po kolana sięgających rękawach. Dookoła szyi wisiał gruby złoty łańcuch z mnóstwem amuletów.
Mała twarzyczka, zgodnie ze zwyczajami wyższych klas, była wysmarowana grubą warstwą cynobru i szminki, co nadawało jej rysom nieruchomy i sztywny wyraz maski, który naruszały małe ukośne i wielce ruchliwe oczy.
— Tszing, tszing, tszing, tszing, kia tszu! — przywitała naszych bohaterów cienkim, przenikliwym, ale sympatycznym dziecinnym głosikiem. — „Kia tszu“ oznacza „moi panowie“.
Kapitan poczuł w sobie ducha rycerskiego. On, jako najlepiej władający chińskim, powinien był palnąć mówkę — powiedzieć miłej kobiecinie kilka wyszukanych grzeczności. Wystąpił więc o dwa kroki, ukłonił się niezwykle głęboko, chrząknął dwukrotnie i zaczął:
— Łaskawang paning Chinkongl Mojeng serceng jestang głębokong wzruszoneng paning subtelnąg serdecznościąg. Wprawdzieng jesteming kawaleremong, aleng umieming oceniciong tong szczęścieng możnościng posiadaniang przed oczymang miłegong widokung małżonking mandarynang. Muszęg złożycieng paning mojeng kemplementyng i polecamg sięg paning życzliwościng! Tszing, tszing, ing jeszczeng razong tszing!
Oczywiście, prócz słowa ostatniego nic nie zrozumiała. Wszakże z toku przemowy pojęła, że ją przywitał w sposób jak najbardziej grzeczny. Dlatego uśmiechnęła się wdzięcznie i skinieniem dała mu znak, że słowa jego przypadły jej do gustu. Cofnął się więc nasz wyga i szepnął do grubaska:
— Nader przyjemna kobietka, na honor! Włada najlepszą literacką chińszczyzną! Zrozumiała każde moje słowo! Moje najgłębsze poważanie!
Teraz zwróciła się ku Matuzalemowi.
— Jest pan zbawcą mego małżonka — rzekła. — Gdyby nie pan, nie żyłby już dzisiaj, a ja z rozpaczy poszłabym za nim. Dziękuję panu z całej duszy.
Wyciągnęła z rękawa małą bladą dłoń dziecka. Matuzalem jednak ujął ją przez jedwabny rękaw, przyłożył wargi do jedwabiu i odpowiedział:
— Tsui-szin put tui!
Cztery te zgłoski wyrażają najwyższy hołd. Znaczą one: „Ja, grzesznik, nie powinienem odpowiadać“.
Że ujął jej rękę przez jedwab, to było oznaką wielkiego szacunku i hołdu. Wynagrodziła go za to podaniem ręki jego towarzyszom. Oczywiście, wzorowali się na Matuzalemie, co szczególnie komicznie wypadło u mijnheera.
Podczas gdy mandaryn uprzejmie odprowadzał żonę do jej pokoju, grubas zawołał:
— Goede God, was dat eene vrouw! Moet die ontzettend vell gegeten hebben — Dobry Boże co to za kobieta! Musiała straszliwie wiele jeść!
Godfryd już miał na języku jakiś dowcip, ale speszył go nagły hałas. Słychać było swoiste, głuche, ale zgiełkliwe, tony licznych gongów, które się wzajemnie zagłuszały, i liczne nawoływania.
Mandaryn wrócił i rzekł:
— Słyszycie? Musiało się zdarzyć wielkie nieszczęście, lub przestępstwo. Wartownicy je ogłaszają.
Otworzył okno. Hałas był już blisko. Gongi brzmiały przeraźliwie i jakiś chrapliwy głos, napoły śpiewając, a napoły wyjąć, rozgłaszał coś, czego nawet Matuzalem nie zrozumiał.
— Co za przestępstwo! — zawołał mandaryn. — Nic podobnego nie zdarzyło się jeszcze w Kuang-tszéu-fu.
— Cóż takiego? — zapytał Degenfeld.
— Z Pek-thian-tszu-san wykradziono dwa bogi.
— Dziś?
— Bardzo niedawno. Przed siut-szi były jeszcze na miejscu. Teraz ich niema. Podejrzenie padło na dwóch ludzi, którzy stali z palankinem przed świątynią. Wartownik opisuje ich wygląd.
Nasi bohaterzy, oczywiście, udawali zdumionych i oszołomionych tem świętokradztwem. Tong-tszi dodał:
— Prawdopodobnie odkryje się świętokradców, a wówczas biada im! Obsadzi się wszystkie ulice, zaułki i place policją i wojskiem. Nikt nie zdoła się przemknąć. Jeśli złodzieje nie uciekli z miasta, są zgubieni.
— Ale w jakim celu skradli bóstwa?
— Nie wie pan? Nie domyśla się pan?
— Nie.
— Aby mieć szczęście, aby się wzbogacić. Mając boga w domu, można się spodziewać najrozmaitszych przysług. Lecz bogowie nie są dla poszczególnych ludzi, lecz dla wszystkich. Dlatego stawia się ich posągi w świątyniach, aby każdy mógł do nich zanosić prośby. Ktokolwiek — — o co chodzi?
Pytanie było skierowane do służącego, który W tej chwili wszedł do pokoju.
— Najwyższa Ekscelencjo, — odpowiedział służący — całkiem niegodny jubiler Wing-kan prosi z najgłębszą pokorą o zameldowanie.
— Ten? Może sobie wracać do domu; gardzę jego widokiem.
— Powiedział, że jego odwiedziny przyniosą korzyść wielkiemu panu.
Skoro się Chińczykowi mówi o korzyści, natychmiast przestaje się wzdragać.
— Wpuść go! — rozkazał tong-tszi. — Ale powiedz mu, że każę mu gnaty połamać, jeśli mnie nachodzi bez dostatecznych powodów!
Wing-kan ukazał się na progu, opuścił głowę niemal do samej ziemi i został już w tej pozycji.
— Czego chcesz tu o tak późnej porze? — zapytał urzędnik.
— Wszechpotężny kuan-fu, — rzekł jubiler tonem służalczym — musiałem śpieszyć ku blaskom twego słońca, ponieważ na naszej ulicy nie mieszka żaden sing-kuan.
— Sing-kuan? A więc chodzi o jakieś przestępstwo?
— Tak.
— Czemu zwracasz się do mnie? Widzę, że będę cię musiał przymknąć.
— Wasza jaśnie oświecona łaskawość zostawi mnie na wolności, skoro się dowie, że chodzi o skradzione bogi.
Mandaryn rozmawiał z nim, siedząc na krześle — inaczej bowiem nie wypadało. Teraz zerwał się na równe nogi i zawołał:
— Podnieś się, mów szybko i swobodnie. Co ty wiesz?
— Zdaje się, że wiem, u kogo znajdują się skradzione bóstwa.
— Ty? — U kogóż?
— U Hu-tsina, mego sąsiada.
Tong-tszi ściągnął groźnie brwi i odezwał się:
— U niego? Twego wroga? Ten człowiek jest uczciwy i niezdolny do kradzieży. Mógłbyś postawić go sobie za wzór rzetelności. Nie kradnie; tem bardziej nie popełni świętokradztwa. Czy wiesz, co czynisz, posądzając go o przestępstwo?
— Wiem. Ale nie oskarżyłem go jeszcze, wyraziłem tylko przypuszczenie.
— No, i dlaczego przypuszczasz, że on jest zbrodniarzem? Strzeż się powiedzieć jedno chociażby słówko, którego nie zdołasz dowieść! Dla ciebie nie będę pobłażliwy!
— Nie chcę nikogo oskarżać, ani posądzać; poczytuję sobie tylko za obowiązek powiedzieć waszej doskonałości to, co widziałem.
— No, cóż takiego?
— Dziś cały dzień pracowałem ciężko i dlatego, skoro się ściemniło, wyszedłem do ogrodu, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Stałem niedaleko muru. Było już zupełnie ciemno. Mimo to zobaczyłem dwóch ludzi, którzy nosili palankin i zatrzymali przed ogrodem mego sąsiada. Półgłosem rzucili hasło, otrzymali odzew. Widziałem następnie, jak wyjęli z palankinu dwa ciężkie przedmioty i przenieśli je przez mur. Potem sami się przeprawili i wykopali w ogrodzie jamę. Podkradłem się, ponieważ to wszystko wydało mi się dosyć podejrzane. Skoro spojrzałem uważniej, poznałem w przedmiotach posągi. Zakopawszy je w ziemię, obaj tragarze skoczyli przez parkan, ale Hu-tsin został w ogrodzie. Oto wszystko, com widział.
— Niebiosa! Czy to być może? — zawołał mandaryn. — Palankin z dwoma tragarzami, dwa posążki, czas właściwy; wszystko to się zgadza! Czyżby Hu-tsin miał być przestępcą?
— Opowiadam tylko to, co na własne oczy widziałem.
— A co później?
— Zastanowiłem się. Musiało to być coś występnego, skoro odbywało się tak skrycie. Czyż miałem zadenuncjować tak rzetelnego Hu-tsina, i samemu wystawić się na niebezpieczeństwo? Nie wiedziałem, co czynić, więc udałem się po radę do drugiego sąsiada. Opowiedziałem mu wszystko. Naraz usłyszeliśmy, że skradziono dwa bogi, pojąłem więc, co to były za posążki. Zrozumiałem, że muszę to zameldować. I sąsiad także mi radził udać się do waszej wspaniałości.
Mandaryn, głęboko wzburzony, chodził z kąta w kąt i wołał:
— Hu-tsin, Hu-tsin! Czyżbym się tak pomylił co do niego! Człowieku, mówisz prawdę?
— Niech wasza wspaniałość każe mnie wybatożyć na śmierć, jeśli skłamałem choć jedno słówko!
— Owszem, uczynię to, możesz być pewny. Czy zauważyłeś miejsce, gdzie zakopano bożków?
— Bardzo dokładnie.
— Natychmiast pójdziesz ze mną do Hu-tsina. Ale biada ci, jeśli cię złapię na kłamstwie!
Wing-kang ukłonił się nisko i odpowiedział tonem pewności:
— Moje sumienie jest czyste, moje serce prawe. Moja dusza przeciwstawia się temu, abym to ja właśnie demaskował świętokradcę, lecz postępuję według wymagań wzniosłej religji.
— Czekaj tu, zaraz wrócę!
Chciał już wyjść, lecz zawrócił, podszedł do Matuzalema i zapytał go:
— Jesteś pan wielkim uczonym w swoim kraju. Czy studjował pan także prawo?
— Tak.
— A więc niech się pan dowie, jak u nas potrafią chwytać i karać przestępców! Czy będzie mi pan towarzyszył?
Matuzalemowi było to bardzo na rękę. Zgodził się chętnie.
— Pana przyjaciele również z nami pójdą — oświadczył tong-tszi. — Poślę teraz po policjantów i żołnierzy.
Wydał krótki rozkaz służącemu. Niebawem przybyło mnóstwo uzbrojonych ludzi w stożkowych czapkach. Zbliżył się także mały oddział żołnierzy; uzbrojeni we flinty, nosili na plecach i na piersiach wszyty szyldzik z napisem „ping“ t. j. „żołnierz“.
Mandaryn nawet do domu Hu-tsina nie mógł pójść bez odpowiedniej pompy. Naprzedzie kroczyło czterech forysiów. Dalej, w palankinie, noszono samego mandaryna, za nim jego gości; następnie szedł oskarżyciel, Wing-kan, otoczony policjantami, a nakońcu żołnierze, którzy bynajmniej nie maszerowali zgodnym krokiem. Nosili broń, jaka się komu nadarzyła, i bez żadnego porządku.
Chociaż ulicy nie oświetlono, było dosyć jasno. Zebrało się mnóstwo ludzi z latarniami. Tylko uprzywilejowani wieczorami mogą przechodzić z jednej ulicy na drugą. Zwykli zjadacze ryżu mogą się zbierać tylko na własnej ulicy, ale i to w wyjątkowych okolicznościach. W takim wypadku każdy musi mieć w ręku lampjon.
W Chinach nadzór nad ludnością jest surowy. Specjalni urzędnicy czuwają nad każdym rejonem, to znaczy, nad wszystkiem, co się w jego obrębie dzieje. Bezpośrednio im podlegli „nadzorcy“ roztaczają pieczę nad poszczególnemi ulicami; niższy szczebel zajmują „nadzorcy domów“, a następnie „ojcowie rodzin“, odpowiadający za wszystko, co się dzieje w rodzinie.
Skoro zachodzi wypadek przestępstwa, kara dotyka całą rodzinę przestępcy, „nadzorcę domu“, „nadzorcę ulicy“, a czasem nawet „nadzorcę dzielnicy“.
Wiadomość o świętokradztwie zwabiła mnóstwo ludzi na ulicę. Skupiali się grupami i pocichu omawiali wypadek. Nadzorcy domów dbali o to, aby utrzymywano porządek i ciszę.
Hu-tsin dostał od Matuzalema ścisłe wskazówki, dotyczące jego odpowiedzi. Spodziewał się tong-tszi i oczekiwał go za zamkniętemi drzwiami. Otworzył je, ledwo zapukano.
Udając najwyższe zdumienie, skłonił się aż do samej ziemi i zapytał o powód tak zaszczytnych odwiedzin.
— Zaraz się dowiesz — odparł urzędnik. — Przedewszystkiem sprowadź swoją niegodną, cuchnącą rodzinę.
Dwaj policjanci uchwycili go za warkocz i wypchnęli za drzwi. Mandaryn udał się przy blasku lampjonów do ogrodu, dokąd też towarzyszył mu cały orszak.
Niebawem policjanci przyprowadzili jubilera, jego żonę, dzieci i służbę. Stanął, schylony w głębokim ukłonie; domownicy rzucili się na kolana przed dostojnikiem, który odezwał się tonem surowym do Hu-tsina:
— Czy wiesz, w jakim celu przybyliśmy?
— Moja głęboka nikczemność nie potrafi się domyślić, dlaczego wasza jasność raczyła oświecić mój podły dom, — odpowiedział zapytany.
— Łżesz! Czyż nie stałeś pode drzwiami, kiedyśmy nadeszli?
— Słyszałem odgłosy zbiegowiska na ulicy i chciałem wyjrzeć. Wówczas zjawiła się wasza najwyższa sprawiedliwość.
— Tak, moja najwyższa sprawiedliwość! Słusznieś powiedział. Właśnie ta sprawiedliwość da ci się we znaki. Czy nie wiesz, z jakiego powodu zebrał się tłum na ulicy?
— Z powodu kradzieży obu bogów.
— Skąd wiesz o tem?
— Słyszałem oznajmienie wartownika.
— Kłamiesz! Wiedziałeś o tem wówczas jeszcze, kiedy nikt nie wiedział, gdyż ty jesteś owym świętokradcą.
Doświadczony sędzia nie rzuca oskarżenia w twarz. Raczej stara się oskarżonego zaplątać w sieć nieistotnych pytań, sieć, z której prawdziwy przestępca nie potrafi się wywikłać. Natomiast postępowanie takie, jak kuan-fu, może popsuć wszelkie dowody winy.
Hu-tsin udał przerażenie i odparł:
— Co za słowa! Co mówi wasza najjaśniejsza potęga! Ja śmiałbym popełnić świętokradztwo, ja, który jestem najgorliwszym i najwierniejszym czcicielem świętego i wielkiego naszego zakonu? Co za oskarżenie! Mogę dowieść, że od samego rana nie opuszczałem sklepu.
— Owszem, możesz to dowieść, gdyż bogi skradłeś za pośrednictwem dwóch łotrów!
— Ja? Najczcigodniejszy panie, ja nic o tem nie wiem!
— Nie kłam! Kazałeś bogi zakopać we własnym ogrodzie!
— Któż to powiedział? Któż to może zaświadczyć?
— Wing-kang, twój sąsiad, który wszystko widział i oto stoi przed tobą, jako twój oskarżyciel.
— Ten? — Moje pokorne uwielbienie waszej najwyższej godności pozwala mi powiedzieć, że ten człowiek jest, jak wiadomo, moim wrogiem. Wymyślił tę bajeczkę, aby mnie zgubić.
— To nie bajeczka, to prawda. Wiem dokładnie, gdzie ukryłeś bóstwa. Rozkażę je wykopać.
— Wasza wzniosłości, rozkaż. Niech wyjdzie najaw, żem bez winy.
Wyrzekł tę prośbę tonem najgłębszego przeświadczenia. Mandaryn znał go dotychczas jako uczciwego człowieka i zaledwie dał się przekonać o jego winie. Spojrzał mu badawczo w twarz i rzekł:
— Twoje imię było dotychczas czyste i niesplamione. Dlatego chętnie uwierzyłbym twoim zapewnieniom. Ale biada ci, jeśli posągi znajdą się u ciebie! Kilku żołnierzy niechaj przyniesie potrzebne narzędzia! A teraz naprzód, Wing-kan, pokaż nam miejsce! Wezwany szybko wystąpił naprzód. Dotarłszy do oznaczonego miejsca, zatrzymał się, wyjął z rąk jednego z policjantów lampjon, oświetlił ziemię i rzekł:
— Oto tu! Wasza wzniosłość może zauważyć, że tu niedawno kopano.
— Rozkopać ziemię! — polecił mandaryn. — Teraz rozstrzygnie się, którego z was mam ukarać, jego, jako świętokradcę, czy ciebie, jako fałszywego donosiciela, kłamcę i oszusta.
Utworzono półkole. Dwaj policjanci zaczęli rozkopywać ziemię.
Wing-kan był pewny swej sprawy, jak można było wnosić z jego tęgiej miny; ale wnet mina zaczęła mu rzednieć, i to coraz widoczniej, z każdem głębszem uderzeniem łopaty i rydla.
Bożkowie byli zakopani bardzo płytko. Teraz utworzył się dół półtorametrowej głębi, a łopata nie natrafiała na posągi. Matuzalem zbliżył się, spojrzał w dół i orzekł:
— Tu posągi nie mogą być zakopane. Na powierzchni ziemia była miękka, jak zawsze na powierzchni; ale tu jest już twarda i mocno ubita, a więc oddawna nienaruszona.
— Słusznie — potwierdził mandryn. — Czy wiesz na pewno, że tu właśnie kopano?
Pytanie było skierowane do Wing-kana. Twarz donosiciela oblokła barwa szara, ziemista, jak piach, który właśnie wykopywano. Z wyrazem głębokiej zgrozy gapił się w dół.
— Tak, tutaj, — wymamrotał.
— Przecież widzisz, że bogów tu niema.
— więc zabrano stąd!
— Nikt ci nie uwierzy. Kto zakopuje rzecz skradzioną w ziemię, ten nie będzie jej zaraz potem przenosił. Może się omyliłeś co do miejsca.
— Nie. To tu — wiem z całą pewnością!
— A więc skłamałeś, aby zgubić swego uczciwego sąsiada!
— Nie, nie! Powiedziałem tylko prawdę. Widziałem dokładnie, jak umieszczono tu bóstwa.
— Nie kłam! Znam cię! Jesteś oszczercą. Hu-tsin zaś ma opinję prawego człowieka.
— Tak, i nie zawiodę jej, — odezwał się Hu-tsin, występując naprzód. — Milczałem dotychczas, ponieważ nie sądziłem, aby ktokolwiek mógł być tak do gruntu zły. Ale teraz będę mówił. Niech mnie wysłucha wasza wysokość!
— Mów! — rozkazał mandaryn. — O co ci chodzi?
— Pracowałem dziś bardzo ciężko i chciałem Po zamknięciu sklepu i po zapadnięciu zmierzchu wyjść do ogrodu. Podczas gdy — — —
— Zaczynasz dokładnie tak samo, jak on, — przerwał mandaryn. — Są to niemal te same słowa. Mów dalej!
— ...podczas gdy stałem przy murze i rozkoszowałem się świeżem czystem powietrzem, zobaczyłem mimo ciemności dwóch ludzi, noszących palankin.
— Dokładnie tak, jak i on! Dalej!
— Zatrzymali się przed murem jego ogrodu, wyjęli ciężkie przedmioty z palankinu i przerzucili przez mur.
— To kłamstwo! To kłamstwo! — wołał Wing-kan. — To wszystko zdarzyło się u niego!
— Milcz! — zgromił go mandaryn. — Wysłuchałem twego łgarstwa, a teraz chcę usłyszeć, co powie Hu-tsin. Możesz się odzywać tylko wówczas, gdy cię pytam! Nie znaleźliśmy tu nic, a więc kłamałeś. Mów dalej, Hu-tsin!
— Obaj nieznajomi, których twarzy nie mogłem rozpoznać, odstawili palankin na bok, gdzie zapewne stoi jeszcze dotychczas. Następnie wrócili i przedostali się do ogrodu sąsiada, który zapewne oczekiwał ich gdyż usłyszałem jego głos. Poczem rozległo się uderzenie rydla. Kopano dół — zamierzano więc coś zakopać. Nasłuchiwałem długo, póki nie ucichło. Rozległ się zgrzyt zamka w drzwiach; to Wing-kan wrócił do domu. Byłem przeświadczony, że także obaj nieznajomi oddalą się rychło. Słyszałem, jak podążyli do muru. Ale wówczas zdarzyło się coś, co mnie przejęło największą zgrozą.
— Co? — zapytał mandaryn.
— Rozległy się dwa potężne głosy. Nie mogłem odróżnić, czy pochodziły z powietrza, czy z pod ziemi; atoli słyszałem wyraźnie słowa: — „Stójcie! Zbezcześciliście nas. Trzymamy was mocno, póki nie przyjdzie mściciel, aby was ukarać!“ — Poczem usłyszałem hałas, jakby kogoś przemocą włóczono po ziemi; rozległy się krótkie przerażone jęki, wreszcie zaległa cisza.
Mandaryn, opuścił oczy. Był przeświadczony, że posążki nie potrafią mówić, ale musiał udawać, że wierzy w tego rodzaju cuda. Prawdopodobnie też powziął nieufność do Hu-tsina.
— Bogowie są pełni mocy — rzekł jednak. — Czem jest wobec nich człowiek ze swoją słabością. Cóżeś jeszcze słyszał, cóżeś widział?
— W ogrodzie sąsiada? Ani dźwięku więcej. Stałem oniemiały i przestraszony. Następnie usłyszałem gongi na ulicy i głośne krzyki wartownika. Nie zrozumiałem jego słów. Wróciłem do domu i zapytałem domowników. Powiedzieli mi, że dwa bogi zostały skradzione. Lęk mnie ogarnął straszliwy.
— Dlaczego nie doniosłeś o tem odrazu? — zapytał mandaryn.
— Ponieważ nie wiedziałem dokładnie, co się właściwie stało w ogrodzie sąsiada. Nie mogłem przeniknąć, co to za przedmiot zakopano. Każdy tutaj wie, że Wing-kan jest moim wrogiem; moje doniesienia uważanoby za akt zemsty. Naradziłem się więc z członkami swej rodziny i postanowiłem wyjść na ulicę, aby dowiedzieć się szczegółów. Zamierzałem otworzyć drzwi, gdy zapukano i oto wasza wysokość weszła i oskarżyła mnie o świętokradztwo. Wing-kan oskarżył mnie o ten czyn — więc dopiero nabrałem pewności, że zakopał skradzione bóstwa.
Nastąpiła krótka pauza, którą wnet przerwał Wing-kan. Drżąc na całem ciele, krzyknął:
— Co za nikczemność! Chce na mnie zwalić swój własny występek! Wygrzebał bogów i umieścił ich w innem miejscu. Wasza wielkość wydać może rozkaz, aby starannie przetrząśnięto cały ogród.
— Uczynię, co mnie się podoba, a nie, co tobie, — odpowiedział tong-tszi. — Zaraz się okaże, komu mam dać wiarę, tobie, czy jemu. Czyż nie mówiłeś, że obaj kulisowie oddalili się?
— Tak.
— Hu tsin natomiat twierdzi, że są tu jeszcze. Zaraz się przekonamy, czy palankin stoi wpobliżu.
Kilku policjantów przelazło przez mur. Po paru chwilach wrócili wraz z lektyką.
— Hu-tsin ma słuszność — oświadczył mandaryn. — Palankin się znalazł, a więc kulisowie Jeszcze nie znikli. Bierzcie Wing-kana do środka i pilnujcie go, jak oka w głowie! Pójdziemy do jego ogrodu.
Policjanci wzięli go pomiędzy siebie. Nie mógł sobie wytłumaczyć zniknięcia posążków, wszelako ani mu przez myśl nie przeszło, że mogą być u niego w ogrodzie.
Znowu tong-tszi musiał odbyć paradę, przejeżdżając do sąsiedniego domu. Wszedł do palankinu i wraz ze swoim orszakiem udał się do ogrodu Wing-kana.
Przy świetle lampjonów ujrzano rzecz niezwykłą; między dwoma karłowatemi drzewami ziemia była rozkopana i potem znowu zasypana, skutkiem czego tworzyła nieznaczne wzniesienie; na niem siedzieli obal kulisowie z rękami i nogami spętanemi, plecami przywiązani do dwóch mocnych palów, wbitych w ziemi. W ustach ich tkwiły szmaty ich własnych ubiorów, więc nie potrafili wydać dźwięku.
Wing-kan ze strachu omal nie runął, skoro ujrzał tę grupę. Mandaryn zaś, zmierzywszy obu hultajów od stóp do głów, zawołał:
— To są złodzieje, ci, których określono jako podejrzanych. Wing-kan, skąd oni się wzięli w twoim ogrodzie?
— Nie wiem — wykrztusił zapytany bezkrwistemi wargami.
— Jakto? Nie wiesz? Zato ja wiem dobrze! Ty sam popełniłeś ten czyn, który następnie chciałeś zwalić na swego sąsiada! Odwiążcie tych łotrów i rozkopcie ziemię!
Odwiązano zbirów od palów i odstawiono ich na bok. Ledwo usunięto górną warstwę ziemi, ukazały się oba posążki. Wyjęto je, starannie oczyszczono i postawiono na ziemi.
Nasi podróżni z trudem tłumili śmiech, spoglądając na bożków. Były to dwie drewniane otyłe lalki w siedzącej postawie, wymalowane na bronzowo, śmiejące się do rozpuku, tak, że ich drobne mongolskie oczki ledwo były widoczne.
— Dziwolągi! — rzekł Godfryd de Bouillon. — Jeśli wszyscy bogowie Chin są takimi starymi błaznami, to owszem, bardzo mi się podobają. Zdaje się, że się im nienajgorzej wiedzie, i że są w najlepszym humorze. Co pan o tem myśli, mijnheer?
— Ik zeg, zij zijn ontzettend veel dick. Zij moeten zeer goed gegeten hebben. — Ja myślę, że są straszliwie opaśli. Widocznie nigdy sobie nie skąpili.
— Co mówią ci obaj panowie? — zapytał mandaryn.
— Dziwią się, że człowiek mógł wpaść na tak zbrodniczy pomysł i wyrwać takich bogów z kontemplacji, odpowiedział Matuzalem.
— To najcięższe przestępstwo, jakie człowiek może popełnić. Spętajcie świętokradcę! Kara dorówna przestępstwu.
Wing-kan rzucił się przed nim na klęczki i zawołał z przestrachem:
— Litości, litości, najwyższy panie! Jestem niewinny! Nie wiem, jak ci ludzie i te bogi dostali się do mego ogrodu!
— Byłbyś zgubiony, nawet gdybyś nie wiedział, gdyż znaleziono bogi w twoim domu. Zresztą, nikt ci nie winien. Kazałeś bożków ukraść!
— Nie, nie, ukradł je Hu-tsin i kazał tu zakopać, aby mnie zgubić!
Matuzalem postanowił zapobiec wplątaniu niewinnego Hu-tsina w sprawę świętokradztwa.
— Nie znasz — zapytał Wing-kana — tych dwóch spętanych ludzi?
— Nie.
— Czyś nigdy z nimi nie rozmawiał?
— Nigdy!
— Czyś wychodził dzisiaj z domu?
— Też nie.
— To kłamstwo! Byłeś w Sza-mien za gospodą Portugalczyka!
— Myli się pan, szlachetny starcze!
— Nie mylę się, ponieważ stałem niedaleko muru i słyszałem twoją rozmowę ze starszym z tych obu ludzi. Ukradli posągi dla ciebie. Pieniądze, które im za to dałeś, znajdują się jeszcze prawdopodobnie w ich kieszeniach. Szlachetny i potężny tong-tszi niech każe ich zrewidować, a przekona się, że mówię prawdę!
Mandaryn ujął Matuzalema pod ramię, odciągnął go na stronę i zapytał szeptem:
— Panie, czy naprawdę słyszałeś tę rozmowę?
— Tak.
— I poznaje ich pan dokładnie?
— Dokładnie.
— A więc wie pan, w jakim celu Wing-kan ukradł bogów?
— Tak.
— Zakopał ich w ogrodzie sąsiada, one zaś bez jego wiedzy przywędrowały do jego własnego ogrodu. To dobrze, gdyż dzięki temu uratowany został niewinny człowiek. Ale ci, którzy przenosili bożków, są zgubieni, jeśli ich wina wyjdzie najaw. Jestem wolnomyślnym kuan-fu i wiem, co sądzić o tych posążkach; atoli nie wszyscy tak myślą, jak ja, prawa zaś nasze są okrutne i krwawe. Jesteś pan moim gościem, więc i ja sam również zginę, skoro wyjawisz wszystko. Milcz pan zatem; milcz pan, bo jeśli powiesz za wiele, nie ujrzysz już nigdy swej ojczyzny, aczkolwiek jesteś tam potężnym kuan-fu! Zniknie pan tutaj w taki sposób, że nikt nie poniesie odpowiedzialności. Uratował mi pan życie. Cieszę się, że mogę panu teraz okazać wdzięczność. Ale musi pan milczeć, jeśli nie chcesz na nas wszystkich ściągnąć nieszczęścia!
Po tem ostrzeżeniu mandaryn zwrócił się do policjantów i kazał im zrewidować kulisów. Znaleziono pieniądze. Wyjęto im kneble z ust, i mandaryn zapytał groźnym tonem:
— Czy rozkazać, aby zmiażdżono wam palce, czy też zechcecie odpowiadać dobrowolnie? Weźcie pod uwagę, że was schwytano na gorącym uczynku i że zatem nie możecie się wypierać! Jeśli mi nie dacie odpowiedzi, których żądam, spotka was dziesięćkroć surowsza kara!
Obaj kulisowie zrozumieli, że lepiej dobrowolnie wszystko wyznać.
— Wysoki i potężny pan może pytać, a my niegodni będziemy odpowiadać.
— Skradliście bogi ze świątyni?
— Tak.
— Wing-kan namówił was i opłacił?
— Tak jest. Gdyby nas nie kusił, nigdybyśmy tego nie zrobili, jesteśmy bowiem uczciwymi ludźmi i czcimy głęboko bogów.
— Czy mówił wam, w jakim celu kradnie bogów? Zastanówcie się, cuchnące szczury, że kara będzie dwakroć surowsza, jeśli się okaże, że pomagaliście mu w celu zgubienia innych ludzi!
Złodzieje doskonale zrozumieli słuszność jego słów. Zmiarkowali też, czego od nich żąda. Dlatego odpowiedział starszy:
— Chciał mieć bożków w swoim domu, aby się do nich modlić. Przynieśliśmy mu posążki, ale po drodze po tysiąckroć błagaliśmy o wybaczenie i ślubowaliśmy odnieść bóstwa zpowrotem.
— Czy uczynilibyście to z pewnością?
— O, tak. Mieliśmy zamiar uczynić to jutro.
— Wasze szczęście, żeście się z bogami obchodzili pobożnie. Ta okoliczność złagodzi wyrok. A więc zanieśliście bogi do jego ogrodu?
— Tak jest, protoplasto czcigodnych.
— Ale jak to się stało, że znaleziono je zakopane, a was w pętach?
— Nie wiemy. Ledwośmy przeleźli przez mur, bogowie uchwycili nas za gardła i pozbawili przytomności. Skoro się ocknęliśmy, byliśmy już spętani.
— A więc obrażone bóstwa spętały was, aby oddać w ręce sprawiedliwości. Możecie z tego wnosić o ich sile i potędze. Ponieważ wyznaliście odrazu prawdę, przeto wpłynę na złagodzenie kary.
Wing-kan usiłował kilkakrotnie zaprzeczyć świadectwu współoskarżonych. Atoli mandaryn nie dopuszczał go do słowa. Zbrodniczy jubiler uświadomił sobie także, że spotka go o wiele surowsza kara, jeśli się okaże, że zamierzał zgubić sąsiada. Zkolei tong-tszi zwrócił się do niego.
— I ty możesz polepszyć swoją sytuację szczerem wyznaniem. Czy przyznajesz, żeś namówił tych ludzi do świętokradztwa?
— Tak, wielki panie, wyznaję! — odpowiedział Wing-kan, rzucając się przed mandarynem na ziemię.
— A więc gotów jestem zapomnieć, coś mi mówił poprzednio w moim domu. W jakim celu chciałeś mieć u siebie błogosławiące bóstwa?
— Aby mi przyniosły szczęście, bo straciłem wszystkich klijentów. Następnie jednak zamierzałem zwrócić je świątyni.
— Czy przyjąłeś je tu w swoim ogrodzie?
— Nie. Nie byłem przy tem obecny. Nie sądziłem, że przybędę tak wcześnie. Skoro następnie usłyszałem, że skradziono bóstwa, sądziłem, że to nie te, które pragnąłem mieć; sądziłem, że może kto inny powziął taką samą myśl, co ja. Potem dopiero przyszła wasza wspaniałość i zaprowadziła mnie do tego ogrodu, gdzie, ku przerażeniu, zobaczyłem tych obu ludzi. Nie mogę powiedzieć, w jaki sposób bogi znalazły się w ziemi.
— Kapłani będą mogli to wyjaśnić. Bądź i nadal tak szczery, jak teraz. Wówczas może unikniesz straszliwej śmierci, która cię bezwzględnie czeka, jeśli w sing-pu złożysz odmienne zeznania.
— Powiedziałem prawdę i będę się jej nadal trzymał.
Bardzo słusznie. Jest też rzeczą nader ważną, jaki zakon wyznajecie? Jesteście może wyznawcami Lao-tse?
— Tak, tak, tak! — krzyknęli wszyscy trzej z zapałem. Było to kłamstwo, ale nader dla nich wygodne.
— Więc nie jesteście czcicielami Buddy? W takim razie nie potraficie nawet pojąć swego przestępstwa. Być może, przez wzgląd na tę okoliczność skażą was jedynie na wygnanie. Chwilowo odprowadzi się was wraz z bogami do sing-pu. Szanujcie władzę i nie odstępujcie od swoich zeznań! Polecę was pobłażliwości sędziego, któremu muszę o wszystkiem donieść. Aby nie wzniecać rozruchu na ulicy, policjanci przeprowadzą was drogą okólną.
Przetransportowano bożków i łotrów przez mur. Posągi wsadzono do palankinu, winowajców zaś okrążyli policjanci. Wkrótce cały kondukt zniknął w mroku nocy.
Ledwo umilkły kroki, tong-tszi zapytał niewinneqo jubilera:
— Twoja uczciwość została dowiedziona. Czy Jesteś zadowolony?
— Tak, najpotężniejszy dobroczyńco. Ale żądam surowego ukarania Wing-kana!
— Nie uniknie kary.
— Rozkazujący głos waszej wspaniałości mówił tylko o wygnaniu!
— Tak, w ten sposób pozbędziesz się wroga. A może ci to nie wystarcza?
— Sądzę, że śmiercią karane jest takie przestępstwo!...
Wówczas mandaryn podszedł doń bliżej i rzekł stłumionym głosem:
— Pragniesz jego śmierci — dobrze! Ale w takim razie sędzia dowie się, że bóstwa były najpierw w twoim ogrodzie, i zapyta, kto je przeniósł. Czy bardzo ci to odpowiada?
— Nie, nie! — odparł szybko Hu-tsin.
— A więc milcz i nie szukaj zemsty na wrogu! Groziło ci wielkie niebezpieczeństwo. Nie chcę wiedzieć, jak to się wszystko odbyło; ten obcy kuan-fu uratował życie tobie i wszystkim twoim domownikom, mieszkaniec naszego kraju nie odważyłby się na nic podobnego. Skłoń głowę przed jego dobrocią i wspominaj go z wdzięcznością.
Podniósł się i odszedł ku domowi. Oczywiście, towarzyszył mu cały orszak, Hu-tsin uchwycił Matuezalema za rękę i rzekł:
— Czy mój czcigodny i sędziwy przyjaciel zechce dotrzymać słowa i odwiedzi mnie jutro, jak przyrzekł?
— Przyjdę, przyjdę, — odpowiedział błękitnopurpurowy.
— Kiedy?
— Przed obiadem, zanim obejrzę miasto.
— Nie wiem, w jakim celu przybyliście do Kuan-tszéu-fu, ale być może, potrafię wyświadczyć wam przysługę, jakiej się ode mnie nie spodziewacie. Potężny tong-tszi ma słuszność. Uratował pan mnie i moją rodzinę. Dam panu podarunek, który może panu się ogromnie przydać.
Przed domem mandaryn wsiadł do palankinu, a goście poszli za jego przykładem. Na ulicy motłoch wciąż jeszcze się gromadził i, zaciekawiony, gapił się na palankiny. Rozumiał, że musiało się coś ważnego zdarzyć, skoro tong-tszi składał wizytę swoim sąsiadom o tak późnej godzinie.
Skoro wrócili do domu, mandaryn zaprowadził Matuzalema do swego gabinetu. Miał minę poważną, niemal uroczystą.
— Zanim pan zasiądzie do tsau-fan[31], — rzekł — muszę panu coś powiedzieć. Zasłużył pan sobie na moją wdzięczność, ale naraziłeś mnie na zgubę, na utratę życia, własności i urzędu. Niech pan na przyszłość będzie ostrożniejszy!
— Wybaczy pan — przeprosił student. — Sądziłem właśnie, że działam nader ostrożnie.
— Wręcz przeciwnie! Powinien pan był wszystko mi wyznać.
— Chciałem tak postąpić.
— Aleś zaniechał.
— Ponieważ nie było pana w domu, a musiałem działać natychmiast. Gdybym czekał pańskiego powrotu, byłoby już może za późno.
— A jednak znalazłbym odpowiednie środki ratunku. Cóż, co się stało, nie odstanie się. Miejmy nadzieję, że przestępcy nie odstąpią od swych zeznań. W takim razie wszystko się ułoży szczęśliwie. Jeśli jednak wypaplają całą prawdę, grozi panu, a także mnie, gdyż jest pan moim gościem, wielkie niebezpieczeństwo. Wówczas jedynem wyjściem będzie szybka ucieczka, i dlatego dam panu kuan[32], podpisany przez władze najwyższe, przysługujący jedynie najwyższym mandarynom i bardzo wybitnym cudzoziemcom. Ten dokument wybawi was z każdej opresji, jak wyście mnie wybawili.
Otworzył szkatułkę i wyjął wielki zapisany chińskiem pismem, zaopatrzony w mnóstwo pieczęci arkusz. Wypisał w odpowiedniej rubryce nazwiska Matuzalema i jego towarzyszów. Następnie odczytał mu treść dokumentu:
wszechpotężnego władcy Państwa Środka, światła mądrości, studni sprawiedliwości, źródła dobroci, zawiadamia się niniejszem wszystkie nasze kraje, ludy i urzędników, że
wielki, znakomity i potężny pełnomocnik państwa Tao-tse-kue ma prawe jeździć po wszystkich naszych prowincjach, jakiemi środkami lokomocji i jak długo tylko zechce. Jego oświeconemi towarzyszami są następujące osoby:
Tu-ru-ne-re-si-ti-ki,
Go-do-fo-ri-di,
A-ra-da-pe-le-ne-bor-scho,
Sei-tei-nei,
Liang-ssi,
wszystko ludzie, którzy posiadają najwyższy stopień naukowy i którzy złożyli z honorem wszystkie egzamina.
Naszą wolą jest, aby ci panowie w swojej ojczyźnie mogli z dumą i zadowoleniem opowiedzieć o zaletach i kulturze naszych ludów. Przeto rozkazuje się niniejszem wszystkim władzom i urzędnikom szanować ich jako naszych nadzwyczajnych posłów, słuchać ich rozkazów bez żadnego sprzeciwu i pomagać im we wszelkich okolicznościach.
Zwłaszcza tym, którzy odmówią
należnego szacunku, grozi rychła kara. W tym celu udzielamy mu rangi szun-tszi-szu-tse nie zmuszając go wszakże do wyzbycia się ubioru jego kraju i do noszenia odznaki tej rangi.
Paszport nosił podpisy Nei-ko, wielkiego sekretarjatu stanu w Pekinie. Szun-tszi-szu-tse jest jedną z najwyższych rang.
Matuzalam nie mógłby sobie wymarzyć lepszej legitymacji. Zapytał:
— Czy istotnie uszanują władze ten kuan, jakgdyby go okazał wysoki prawdziwy mandaryn?
— Pewnie. Szun-tszi-szu-tse stoi ponad najwyższym mandarynem. Nic to, że pan jest cudzoziemcem. Wszelkie pana rozkazy znajdą natychmiast posłuch.
— Ale jeśli zażądam czegoś, co się sprzeciwia prawom tego kraju?
— Nawet wówczas pana usłuchają. Jeśli panu zagrozi jakieś niebezpieczeństwo, będzie pan mógł się salwować jedynie wbrew prawu. Dlatego właśnie muszę pana wyposażyć w siłę, przekraczającą normy prawne.
— Ale pan za to będzie odpowiadał, ponieważ pan właśnie dał mi ten kuan!
Urzędnik był zakłopotany. Po chwilowym namyśle zapytał:
— Czy nie zdarza się w pańskim kraju, że urzędnikowi może grozić utrata całego majątku, nawet życia?
— Majątku, o ile zdobył go nieprawnie, a życia, o ile popełnił ciężką zbrodnię i został skazany na śmierć.
— Tylko w tych wypadkach? Szczęśliwy kraj i szczęśliwi jego mandaryni! Tu każdy radby się obłowić i zdobywa majątek kosztem swoich podwładnych. Skoro posiadłem jakie takie dobra, nie mogę być pewny, czy mój najbliższy przełożony jutro nie oskarży mnie fałszywie o przestępstwo, czy nie zgładzi mnie i nie skonfiskuje mego majątku. Dlatego dobrze jest na wszelki wypadek posiadać tego rodzaju kuan. Tylko taki paszport umożliwia szybką ucieczkę.
— I takie kuany dostaje pan z Nei-ko, z Pekinu?
— Tak, chociaż nieoficjalnie. Sądzę, że nietrudno to panu rozumem swoim pojąć.
Matuzalem doskonale go zrozumiał. Blankiet był skradziony. Gdyby mandaryn nie posiadał kilku takich paszportów, nie wyzbyłby się go tak pochopnie na rzecz cudzoziemca.
— Widzi pan, — dodał mandaryn — że nie poniosę żadnej odpowiedzialności. Wszak pan nie zdradzi, że ja panu wystawiłem dokument, Tylko Nei-ko ma prawo je wydawać. Jeśli jaki urzędnik zwątpi o autentyczności tego paszportu, będzie musiał zwrócić się do Pekinu, a zanim nadejdzie odpowiedź, po panu ślad już zaginie.
— W mojej ojczyźnie nie wolno się posługiwać fałszywemi paszportami!
— Tu także nie. Ten paszport nie jest fałszywy Dostał go pan ode mnie. Czy zechce się pan posługiwać nim, czy nie, — to rzecz pana. Powtarzam, że może panu przynieść wszelkiego rodzaju korzyści. W nocy nawet otworzy przed panem wszystkie bramy i drzwi, z wyjątkiem bram więziennych.
— To wymaga innej legitymacji?
— Tak. Tej oto.
Wskazał na ścianę, gdzie wisiało wiele żółtych większych monet, na których Matuzalem rozpoznał smoka oraz drobny podpis.
— Kto okazuje ten pieniążek, — objaśnił tong-tszi — ten ma dostęp swobodny o każdej porze dnia i nocy do najsurowiej strzeżonych więźniów. Dzięki tej właśnie monecie nasi trzej dzisiejsi więźniowie zostaną skazani jedynie na banicję.
Matuzalem zrozumiał go wlot. Mandaryn zamierzał w nocy uwolnić schwytanych jeńców.
— Czy mogę się przy okazji dowiedzieć, co się stało z korsarzami? — zapytał Degenfeld po chwili.
— Zostaną wydani nam, a następnie skazani na śmierć.
Rzekłszy to, mandaryn podniósł się i pożegnał gościa:
— Macie już paszport. Cokolwiek się zdarzy, jestem o was spokojny. Teraz żegnam pana! Nie mogę panu dotrzymać towarzystwa, ponieważ oczekuje mnie jeszcze sporo pracy.
Przed drzwiami swego pokoju Matuzalem zastał służącego, który zaprowadził go do jadalni, gdzie już zebrali się wszyscy towarzysze.
Po obiedzie przyniesiono gościom fajki. Spędzili godzinę w jadalni na pogawędce. Liang-ssi, który się był spóźnił do obiadu, opowiedział, że w ogrodzie tong-tszi zauważył coś bardzo ciekawego.
— Cóż takiego? — zapytał Matuzalem.
— Mógłem się przekonać, w jaki to sposób bogacą się mandaryni. Wie pan zapewne, że majątek każdego straconego przypada państwu?
— Tak.
— No. tong-tszi, zdaje się, uważa jubilera już za straconego. Kazał zaaresztować także jego pomocników i służbę. A teraz ogałaca opustoszały dom.
— On sam?
— Nie licuje to z jego stanowiskiem. To służba krząta się i znosi wszelkie wartościowe rzeczy. Skoro nazajutrz rano kuan od sprawiedliwości przyjdzie skonfiskować majątek świętokradcy, znajdzie tylko drobiazgi bezwartościowe.
— Ale przecież Wing-kan zna stan swego majątku!
— O, panie, nikt Wing-kana nie będzie pytał. Wszystko, co powie, będzie uchodziło za kłamstwo. Zresztą, nim dzień wzejdzie, może zaniemówić na zawsze.
— Hm! Nasz gospodarz chce mu pomóc do ucieczki!
— Czy tak powiedział? Wierzę. Zbieg musi zostawić na pastwę losu swoja mienie. I nadomiar nikt już nie będzie mógł dowieść tong-tszi, że zagrabił połowę sklepu. O, ci mandaryni kradną, wszyscy bez wyjątku!
— Błogosławiona kraina! — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — U nas inaczej. A jakże jest w Holandji, mijnheer?
— Daar muisen de mandarins ook niet — Tam mandaryni nie kradną — odpowiedział grubas.
— Tam nie kradną także bogów. Nawiasem mówiąc, chciałbym obejrzeć taką świątynię. Czy wpuszczą nas?
— Czemu nie? — rzekł Matuzalem. — Chińczycy nie są tak nietolerancyjni, jak muzułmanie, — wpuszczają inowierców do swoich świątyń. Często nawet świątynie chińskie stanowią rodzaj gospód dla podróżnych. Być może, że i nam się zdarzy przenocować w takiej gospodzie.
— Chciałbym obejrzeć tę „kantynę“, z której wykradziono naszych bałwanów. Jakże się ona nazywa?
— Pek-thian-tszu-fan, to zniczy, „dom stu władców nieba“.
— Stoi tam setka tych bałwanów?
— Tego rodzaju liczby należy traktować jako hiperbolę, chociaż, coprawda, niejedna świątynia tutejsza posiada wieleset obrazów i posążków.
— Pek — pek — pek — — jak tam się nazywa? — wtrącił kapitan.
— Pek-thian-tszu-fan.
— Co za nędzna chińszczyzna! Niema ani jednej końcówki. Poprzednio okrutnie się zdenerwowałem. Stałem w ogrodzie i przysłuchiwałem się śledztwu, ale nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa. Wogóle tutaj w mieście posługują się plugawym żargonem. Powinni ze mnie brać wzór. Nauczyłbym ich używać właściwych końcówek.
— Chciałbym zobaczyć pana w roli nauczyciela chińskiego języka! — roześmiał się student.
— Odmawia mi pan kwalifikacyj?
— A jakże! Z pańskiemi końcówkami!
— Sądzę!
— Ale pierwiastki, pierwiastki! Każdy pierwiastek ma wiele znaczeń. Naprzykład „tszu“ oznacza pana, laskę, kuchnię, oparcie, świnię, starą kobietę, przygotować, przyrządzać, łamać, polepszać, przerąbać, swobodnie, mało, skłonny, nauczyć, niewolnik, jeniec i t. d., zależnie od wymowy, miękkiej, czy twardej, szybkiej, czy powolnej. Nadobitek, można każdym pierwiastkiem posłużyć się w przenośni, to też trzeba akcentować niebywale subtelnie, aby rozmówca zrozumiał, o co chodzi. Dla przykładu powiem panu, że powitanie „tszing“ ma przeszło pięćdziesiąt innych znaczeń, czasem wręcz przeciwnych.
— I należy się ich domyślić ze sposobu wymowy?
— W zasadzie, tak. Ponieważ jednak wymagałoby to nadludzkiej subtelności, więc dodaje się do danego słowa atrybut. Naprzykład „fu“ — to ojciec, lecz ma sporo innych znaczeń. Skoro ma oznaczać ojca, dodaje się doń słowo „tszin“ — pokrewieństwo, a więc „ojciec“ brzmi „fu-tszin“.
Niech mi pan da spokój z tymi fu-tszinami! Ja się trzymam moich końcówek. Kiedy powiem „mójng droging przyjacielung“, każde dziecko będzie wiedziało, o co mi chodzi. Wracając do rzeczy, godzę się z naszym Godfrydem, że jutro powinniśmy zwiedzić świątynię. Jestem bardzo ciekaw, jak wygląda.
— Obejrzymy całe miasto i niejedną świątynię. Będzie to dzień urozmaiconych wrażeń, dlatego proponuję iść spać. — —
Łóżko Matuzalema było niskie, pięknie polakierowane i wymalowane w kwiaty. Materac był pokryty jedwabną chustką; haftowany, wypchany pachnącemi ziołami; rulon służył za poduszkę; kołdra i zasłony nad łóżkiem były jedwabne. We wspaniałym świeczniku z bronzu paliła się świeca, otoczona abażurem z wymalowanym pejzażem.
Niemniej wspaniałe były łóżka towarzyszów Matuzalema. Nad łóżkiem Godfryda wisiał lampjon, przypominający smoka z mieszkania Matuzalema, smoka, któremu Godfryd wyciął był przed wyjazdem pamiętne kazanie.
Wyciągnąwszy się na łóżku i spojrzawszy na lampjon, pucybut kiwnął głową i rzekł:
— Dobranoc, poczciwy smoku! Tszing, tszing, tszing! Wisisz nade mną, podobnie jak po tamtej stronie oceanu wisiał twój przyjaciel, twój sobowtór i kuzyn. Nie płataj mi tylko figlów podczas mego snu, bo nie jestem do tego przyzwyczajony! Nie waż mi się przyśnić, nie wlepiaj we mnie swoich rozczapierzanych gałów. Tszing, tszing! Dobranoc! — — —
Goście spali długo i smacznie. Po przebudzeniu wypili herbatę w ogrodzie. Mandaryn wyjechał był w sprawach urzędowych, zostawiwszy gości opiece swego marszałka. Towarzystwo postanowiło wykorzystać jego nieobecność, która miała potrwać do obiadu, i zwiedzić miasto. Zwrócono się do marszałka po palankiny.
Przed wyprawą na miasto Matuzalem złożył jubilerowi przyrzeczoną wizytę. Towarzyszył mu Godfryd. Przeszli przez ulicę w zwykłym ordynku — oczywiście, pies stanowił awangardę.
Hu-tsin przyjął ich z wylewną serdecznością. Zaprosił do jednego z pokojów mieszkalnych. Był to pokój obszerny; można go było dowolnie przedzielać ruchomemi parawanami. Z poza jednego z owych parawanów wyszła żona jubilera. Matuzalem widział ją już poprzedniego wieczora przy świetle lampjonów. Rysy jej twarzy, mongolskie, były jednakże bardzo subtelne i miłe. Podała gościom rękę i zaprosiła ich na herbatę.
Stół i krzesła były znacznie niższe, niż sprzęty używane w Europie. Dopiero dzięki przyzwyczajeniu można się było w tych krzesłach i za tym stołem czuć wygodnie.
Oczywiście, rozmawiano przeważnie o wczorajszej przygodzie. Degenfeld ostrzegł małżonków, aby nie ujawniali prawdziwego jej przebiegu!
Za ścianką odzywały się głosy dziecięce. Jubiler wyjaśnił, że to jego dzieci czytają książkę.
Dzieci, czytające książkę w Chinach! Matuzalem był zaciekawiony. Na jego życzenie jubiler odsunął ruchomą ściankę. Dwaj chłopcy starszy nie miał chyba więcej niż lat jedenaście — i dziewczynka siedzieli przy stoliku nad książką. Podnieśli się natychmiast i ukłonili tak głęboko, że cienkie warkocze przewróciły się i opadły na czoła. Poważne, niemal uroczyste miny nadawały ich twarzyczkom nader śmieszny wyraz.
Matuzalem poprosił o książkę i zaczął przerzucać kartki.
— Czy uwierzysz, — rzekł — Godfrydzie, to czasopismo dla dzieci!
— Co? Czasopismo dla dzieci? Czy to prawda? W chinach pismo dla dzieci?
— Tak, z obrazkami, w wierszach.
— To ciekawe! Nigdybym nie przypuszczał!
— O, widzisz. W Chinach jest mniejszy procent analfabetów, niż naprzykład w Rosji.
— Szkoda, że nie umiem tego przeczytać. Wygadać się jako tako potrafię, ale z czytaniem jest gorzej. Co tam właściwie drukują? Czego się tu ich uczy?
— Tylko dobrego. Tu naprzykład piszą:
Tscö, pu hio,
Feï so i;
Yeu pu hio
Lao ho wei?
— Cóżto znaczy?
— To znaczy:
Dziecko, które się nie uczy.
Niczemu nie podoła;
Kto się zamłodu nic nie nauczy
Cóż pocznie starcem?
Książka nosi nazwę „Santscö-king“ — „Książka trzech słów“, gdyż każda strofa składa się z trzech słów.
— Proszę o jeszcze jeden przykład!
— Chętnie:
Phi pu pian,
Sio tszu kian
phi wu szu,
zie tsz mian.
To znaczy: „Piszący sitowiem, używający kory bambusowej za papier, ludzie owi nie znali książek, a mimo to uczyli się pilnie“. — Są to opowieści z historji, podawane jako wzór, godny naśladowania. Oto jeszcze jeden wiersz z tej historji:
Iu nang ing
Iu ing siue,
Kia sui phin
Hio po tszue
„Studjując przy blasku świetlików i śniegu, aczkolwiek ubodzy z domu, nie zaniedbywali nauk“. — Obrazki ilustrują tekst. Doprawdy, nie wiedziałem, że istnieją w Chinach tak świetne książki dla dzieci.
Jubilera ucieszyło bardzo zainteresowanie się cudzoziemców jego dziećmi. Z wdzięczności za wczorajszą przysługę przyniósł ze sklepu szkatułkę pełną kosztowności, i prosił, aby goście wybrali sobie coś na pamiątkę. Matuzalem chciał się wymówić, ale, przekonawszy się o nieustępliwości gospodarzy, przyjął wreszcie jakiś drobiazg.
Dostał bibelotkę, rzniętą z kości słoniowej tak precyzyjnie, że tylko cierpliwość Chińczyków mogła ją wykonać. Był to mały domek, wysokości i długości calowej i półcalowej szerokości, a jednak nad jego parterem wznosiło się pięknie zdobione piętro. Parter miał cztery okna, przez które widać było: w pierwszym pokoju jedzącego Chińczyka; w drugim czytającą kobietę; w trzecim — piszącego mandaryna; w czwartym — pykającego fajkę wieśniaka. Na piętrze były dwa pokoje: w pierwszym kobieta i mężczyzna siedzieli przy pracy; w drugim dzieci spały w czterech łóżeczkach. Wszystkie te postacie i rzeczy były mimo mikroskopijnych rozmiarów tak subtelnie i kunsztownie wypracowane, że musiały być dziełem mistrza w swoim zawodzie — owocem wieloletniej pracy.
Godfryd otrzymał fajkę w tak przedziwny sposób drążoną, że można było puszczać z niej dym rozmaicie ukształtowany.
Dostali jeszcze jeden podarunek, napozór nieznaczny, ale w gruncie rzeczy o wiele, wiele cenniejszy od tamtych. Jubiler przyniósł książeczkę, na trzy cale długą i tyleż szeroką, oprawną w skórę prasowaną. Wewnątrz tkwił tylko jeden arkusik, zapisany z obu stron dziwacznem pismem. Matuzalem nie mógł go odcyfrować, zapytał przeto o treść.
— Jest to nader cenna książeczka, mianowicie t’eu-kuan, — brzmiała odpowiedź.
— T’eu-kuan, — a więc glejt króla żebraków? — Tak. glejt mego teścia. Czy nie sądzi pan, że może się panu przydać?
— Jakże mógłby się przydać? Nie jestem podwładnym t’eua.
— Ten glejt jest przeznaczony nie dla jego podwładnych, lecz dla obcych. Posiada pan jakiś dokument?
— Tak. Tong-tszi dał mi również nader pożyteczny papier.
— Bardzo pożyteczny, gdyż tong-tszi ma pieczę nad cudzoziemcami i kogo broni, temu nic złego stać się nie powinno. A jednak paszport tong-tszi jest niczem wobec paszportu króla żebraków.
— Jakto?
— Ponieważ — — no, wyjaśniłem już panu wczoraj, kim jest król żebraków i jakie wpływy posiada. Jego moc przerasta władzę najwyższego mandaryna. Kuan króla żebraków — to potęga, budząca zgrozę, podczas gdy paszport mandaryna budzi tylko szacunek. Nie zamierza pan tutaj zostać, lecz udaje się dalej, w głąb naszego kraju?
— Noszę się z takim zamiarem.
— Otóż właśnie. Spotka się pan z ludźmi, którzy śmieją się z nakazu władzy urzędowej, natomiast rozkaz mego teścia otaczają takim szacunkiem, jakgdyby spłynął z nieba.
— Czy t’eu-kuan jest kartką, którą się dostaje za pieniądze od t’eua i przylepia do szyb, aby się pozbyć natrętnych żebraków?
— O nie! Kartka, o której pan mówi, jest rozkazem, wystosowanym do żebraków, aby omijali odnośne drzwi. T’eu-kuan zaś jest listem żelaznym. Wystawia się go nader rzadko i to tylko dla osób, którym t’eu jest bardzo zobowiązany. Kto nie uszanuje tego glejtu, naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. Donieś pan t’euowi, że jakiś wicekról nie obronił cię, mimo okazania kuanu, a teść mój naśle na prowincję krnąbrnego urzędnika hordę natrętnych żebraków, która dopóty będzie go trapić, dopóki się nie poda do dymisji. Dostałem ten glejt od t’eua dla własnego użytku, ale proszę, abyś zechciał go ode mnie przyjąć. Będę ogromnie zadowolony, jeśli cl się przyda.
— Czy wolno go panu odstępować?
— Tylko temu, kto mi wyświadczył wielkie dobrodziejstwo. Muszę też odrazu przez posłańca zameldować królowi żebraków, w czyich rękach znajduje się tak rzadki i cenny dokument. Przyśle mi wzamian drugi. Ufam więc, że nie odmówi pan mojej prośbie. W ten sposób chociaż w drobnej cząsteczce zrewanżuję się za uratowanie mi życia.
Matuzalem przyjął podarunek z wdzięcznością, poczem pożegnał grzecznych, sympatycznych Chińczyków. Wyszedłszy na ulicę, ujrzał przed domem Wing-kana oddział policjantów, oraz kulisów, wynoszących większe paki. Władze konfiskowały majątek jubilera, zawczasu wyzbyty z najcenniejszych klejnotów przez zapobiegliwego dostojnika.
Ledwo obaj Niemcy weszli do domu tong-tszi, u wylotu ulicy rozległy się ostre dźwięki gongu. Wartownik oznajmiał, że bogowie sami się wyzwolili i że dziś jeszcze wrócą do swoich świątyń. Dodał także, że przestępcy w więzieniu oczekują na sprawiedliwą karę. Tymczasem marszałek domu mandaryna dostarczył gościom palankiny. Podróżni wsiedli do pojazdów i wyruszyli, poprzedzani przez dwóch forysiów. Dwaj inni szli za nimi. Matuzalem zostawił w domu i fajkę wodną, która mogła mu w wycieczce zawadzać, i newfundlandczyka, i — ku wielkiemu niezadowoleniu Godfryda — obój.
Niebawem kulisowie zatrzymali się przed budowlą, którą nazwali „świątynią pięciuset duchów“. Cudzoziemcy opuścili palankiny, aby obejrzeć świątynię dokładnie. Wkroczyli w aleję, przykrytą dachem. Z obu stron stały kamienne potwory. Na spotkanie wyszedł dobrze utuczony bonza, witając gości przyjaznem, „tszing, tszing“. Zgodził się oprowadzić ich i wszedł z nimi do podwójnej hali. Tu pod ścianami „siedziało“ pięćset pozłacanych figur, wyobrażających najznakomitszych uczniów Buddy.
Na pierwszy rzut oka aleja robiła wrażenie przygnębiające. Po bliższej obserwacji można się było nawet oswoić z tem niemem towarzystwem, składającem się wyłącznie z dobrodusznych bóstw.
Ponieważ w Chinach pojęcie urody jest spowinowacone z pojęciem otyłości, a „wzniośli święci“ bezwarunkowo powinni byli się szczycić wybitną urodą, przeto wszystkie posągi miały kształty mniej więcej, a raczej więcej zbliżone do rozmiarów mijnheera van Aardappelenborsch. Czasem nawet prześcigały je znacznie. Twarze były bez wyjątku dobroduszne; niektóre uśmiechały się; inne znowu śmiały serdecznie; szczęki tak szeroko były rozwarte, a oczy tak głęboko ukryte w fałdach policzków, że wydawało się, iż za chwilę wybuchnie salwa ogólnego śmiechu.
Jedna tylko figura miała poważną minę; wyróżniała się także odrębnym strojem. Na zapytanie Matuzalema, bonza objaśnił:
— To największy i najsławniejszy, najpotężniejszy i najświętszy bóg naszej świątyni. Zowią go Ma-ra-ca-pa-la. Posiada zresztą szereg innych imion.
A więc to był posąg słynnego weneckiego podróżnika Marko Polo, który pierwszy przywiózł do Europy wyczerpujące i ważne wiadomości o Chinach i Wschodniej Azji i którego nazwisko, aczkolwiek przekształcone po chińsku, dochowało się do dnia dzisiejszego. Spotkał go zaszczyt zasiadania pomiędzy bogami, nawet w pierwszym ich rzędzie.
Roześmiane twarze bogów podziałały na podróżnych zaraźliwie. Godfryd de Bouillon uśmiechał się znacząco; mijnheer zagryzał wargi; Turnerstick drapał się pod fałszywym warkoczem — ledwo mógł powstrzymać się od śmiechu, a przecież nie wiedział, czy śmiech w tej świątyni jest dozwolony. Nawet sam bonza przejął się nastrojem oprowadzanych gości. Zmrużył oczy i otworzył szeroko usta, wskazując na jednego z bożków — najweselszego w wesołem gronie, śmiejącego się w milczeniu wprawdzie, ale tak serdecznie i wyraziście, iż można było sądzić, że łzy płyną mu z oczu ciurkiem. To stanowiło jakgdyby sygnał. Godfryd wybuchnął śmiechem i krzyknął:
— Nie bierzcie mi za złe, moi panowie bożkowie, ale czuję się w waszem czcigodnem towarzystwie tak wspaniale, że nie potrafię płakać. Jesteście najwspanialszymi wesołkami, jakich kiedykolwiek spotkałem. Tszing, tszing, tszing!
Mijnheer wtórował pucybutowi; Turnerstick, Matuzalem i Ryszard poszli za ich przykładem; Liang-ssi uczynił to samo, a nawet sam bonza zalewał się głośnym śmiechem.
Dookoła podwójnej hali ciągnęły się mieszkania bonzów. Przewodnik wprowadził gości do paru mieszkań. Wszędzie proponowano im trociczki i barwne kartki z modlitwami, które sprzedają chińscy kapłani. Matuzalem rozdał im garść li, przewodnikowi dał com-tsza[33], w następstwie czego cały tłum odprowadził ich głośnym „tszing tszing“ aż na ulicę, gdzie wsiedli do palankinów.
Stąd szło się przez liczne zaułki do ciemnego tunelu. Po schodach wspięli się na mur, otaczający miasto. Przeszli mimo starych zardzewiałych armat do czerwonej pagody, słynącej z osobliwego wyglądu. Jest to czworograniasta budowla o pięciu piętrach z bardzo wystającemi gzymsami, ciężka i niezgrabna. Towarzystwo wspięło się po drewnianych schodach na najwyższe piętro, skąd roztaczał się wspaniały widok na miasto.
Na południu skupiło się morze dachówek. Na każdej stał duży kubeł z wodą — na wypadek pożaru. Ponad dachami domów strzelały ku górze pagody i niezliczone świątynie, a także drewniane rusztowania dla wartowników. Na wschodzie wznosiły się góry Tian-wang-ling, a na południowo-zachodzie wyżyna Sai-chiu. Na północy rozciągała się pocentkowana wioskami równina; otaczała miasto ławicą piasku, w którym Kanton od tysiącleci zagrzebuje swoich zmarłych.
Stąd zaniesiono podróżnych do sing-gu — gmachu sprawiedliwości. Weszli przez otwartą furtkę, strzeżoną przez żołnierzy uzbrojonych w spisy, przebyli wąski dziedziniec i wkroczyli do rozległej hali o dachu podpartym słupami. Było tu sporo ludzi. Przyglądali się przybyszom z nietajonem zdziwieniem.
Przy stole siedział stary mandaryn z olbrzymiemi okularami na nosie; warkocz jego zwisał do ziemi. Nie widać było śladu aktów, ani przyborów piśmiennych. Urzędnik widocznie nie przywiązywał wagi do tego rodzaju zbytecznej formalistyki, zmiejsca rozstrzygając spory doraźnym wyrokiem.
Sześć osób otaczało jego stół: dwóch oskarżycieli i czterech oskarżonych. Nad wyraz krótkie przesłuchanie wyjaśniło, że pierwsi byli właścicielami sklepu z obuwiem, a drudzy — niewypłacalnymi klientami. Przyznali się do długu, ale tłumaczyli się bezgranicznem ubóstwem. Po krótkim namyśle sędzia uznał winę nietylko dłużników, lecz nawet oskarżycieli, za to mianowicie, iż udzielili lekkomyślnie kredytu i bezcelowo molestowali wysoki urząd. Sprawiedliwy urzędnik porozumiał się szeptem z kilkoma drabami, zaopatrzonymi w laski bambusowe, w następstwie czego otoczyli całą szóstkę, aby na miejscu wymierzyć im karę.
Bohaterowie sprawy musieli się położyć rzędem, grzbietami do góry. Trzech policjantów wykonywano wyrok. Jeden przytrzymywał głowę delikwenta, drugi klęczał mu na nogach, a trzeci wykonywał bambusem czynność, znaną z doświadczenia nietylko Chińczykom. Każdy z delikwentów otrzymał po piętnaście cięgów, zadanych z całej mocy. Żaden nie krzyczał; prawdopodobnie byli przyzwyczajeni do tego rodzaju sądowych praktyk. Niebawem podnieśli się, złożyli głęboki ukłon przed mandarynem i — — uszli czem prędzej. Matuzalem słyszał, jak jeden z ukaranych szepnął do drugiego:
— Put-ko tszu-san tai, pau yit-tszi — Tylko trzy pierwsze uderzenia bolą, pozostałe znosi się lekko.
Nie znikł jeszcze, a już druga sprawa weszła na wokandę. Jakiś człowiek oskarżał swego towarzysza o pobicie, w dowód czego wskazywał sińce na twarzy. Oskarżony nie przyznawał się do winy. Okazało się wnet, że obaj lepiejby na tem wyszli, gdyby wzięli nauczkę z poprzedniej sprawy. Ten sam bowiem los — w postaci policjantów — pochwycił jednego i drugiego i wsypał im po dwadzieścia tęgich cięgów. Zaczem obaj ukłonili się głęboko i wmieszali się w tłum, przytrzymując rękami zbolałe części ciała.
— Chodźmy! — odezwał się Godfryd. — Markotno mi się robi, gdy widzę, że mandaryn wszystkich oddarza z jednego garnka. To pachnie niebezpieczeństwem. Nie chciałbym wdepnąć w jakąś sprawę. Tszing, tszing!
Oddalili się w kierunku Hing-miao, świątyni „Grozy i kary“. Jest to najbardziej zwiedzana świątynia miasta, a głośny jej bożek patronuje Kantonowi. Przez dziwne wrota wchodzi się na dziedziniec, zapełniony setkami żebraków, napierających z dzikim wyciem na pobożnych i turystów. Cała ich czereda zwaliła się formalnie na palankiny, ledwo pozwalając pasażerom wysiąść.
Matuzalemowi wpadło na myśl wypróbować moc t’eu-kuanu. Wyciągnął drobną książeczkę z kieszeni, otworzył ją i pokazał najbliższemu żebrakowi. Skutek był natychmiastowy.
— Teu-kuan-kiün! — Posiadacz t’eu-kuanu! — zawołał żebrak, silny drab bez jednej ręki.
— Teu-kuan-kiün! — rozległo się dookoła. Ciżba cofnęła się z szacunkiem pod mury. Po straszliwej wrzawie nastąpiła głucha cisza.
Degenfeld przekonał się o skuteczności glejtu; wszelako nie zamierzał odtrącać od siebie tej nędzy. Skinął na jednego z żebraków i zapytał, czy mają jakiegoś „zwierzchnika“. Okazało się, że był nim jednoręki żebrak. Matuzalem przywołał go, wręczył mu srebrnego dolara i kazał podzielić pomiędzy wszystkich. Zwierzchnik żebraków podziękował ze czcią, należną królowi, i oddalił się, zwrócony na znak szacunku twarzą ku Matuzalemowi.
Prócz żebraków na dziedzińcu byli zebrani kuglarze, czarownicy, wieszcze, sprzedawcy ciastek i inni domokrążni handlarze.
Świątynia zawdzięcza swą groźną nazwę straszliwym obrazom, przedstawiającym surowe kary, oczekujące grzeszników po śmierci.
Oto grzesznik, rozbujany jako języczek w dzwonie; inny, wśrubowany jako korkociąg; trzeci między dwiema prasującemi go belkami. Oto dusze, gotowane w gorącej oliwie, krajane ostremi nożami, rozrywane przez zaprzęg byków. Inne, tłuczone moździerzem, wsadzone na pal, smażone na rożnach, powieszone głową nadół i miażdżone kołami. Widok był tak okropny, że goście, obdarzywszy oprowadzającego kapłana com-tszą, śpiesznie opuścili ten przybytek imaginowanych tortur.
Odprowadzeni wdzięcznem „tszing, tszing“ żebraków, wyszli na ulicę i kazali się zaprowadzić do „Domu stu władców niebios”, gdzie poprzedniego dnia dokonano świętokradztwa.
Była to ostatnia owego dnia przejażdżka, albowiem zbliżyła się pora obiadu, który postanowiono zjeść w chińskiej gospodzie.
Dziedziniec był pusty. Stał tylko jeden bonza. Ukłonił się i zapytał, czy przyszli obejrzeć miejsce, wczorajszego występku.
— Świątynia była dzisiaj przepełniona ludźmi, — rzekł — ale teraz wszyscy poszli towarzyszyć uroczystemu powrotowi bóstw. Będzie to wspaniały pochód triumfalny. Obecnie w świątyni jest jedynie wielki tong-tszi, któremu zawdzięczamy odkrycie złoczyńców. Przyszedł sprawdzić, czy ład panuje w przybytku bogów.
Świątynia składała się z dwóch części, w większej z nich, w głębi, mieściła się lwia część bogów. Europejczycy weszli do przedniej hali. Stało tu osiemnaście posągów; dwa postumenty, na których spoczywali obaj wykradzeni bożkowie, były teraz puste. Wpobliżu postumentów stał tong-tszi. Na widok swych gości zbliżył się do nich szybko.
— Jesteście panowie? — rzekł na przywitanie. — Czy zwiedzacie nasze miasto?
— Zwiedziliśmy część miasta — odpowiedział Matuzalem. — Przyszliśmy tu naostatek.
— Słusznie. Niestety, nie będę mógł panom dotrzymać towarzystwa, gdyż zajęty jestem tą nieszczęsną sprawą. Wkrótce sprowadzą posągi. Możecie być panowie świadkami uroczystości. Chodźcie ze mną! Pokażę wam główną nawę świątyni.
Matuzalem, Godfryd, Ryszard i Liang-ssi poszli za mandarynem. Przyłączył się do nich także bonza.
Turnerstick i mijnheer jak zwykle zamykali orszak. Nic ich nie nagliło, więc kroczyli powoli po dziedzińcu. Rozglądali się na wszystkie strony. Kiedy weszli do przedniej części świątyni, towarzysze ich znajdowali się już w drugiej nawie. Nie zrozumieli słów bonzy, nie wiedzieli zatem nic o rychłym powrocie bożków.
Rozglądali się ciekawie. Spostrzegłszy niezajęte postumenty, Turnerstick rzekł:
— Mijnheer, tu zapewne siedziały oba skradzione bóstwa. Jak pan mniema?
— Wat ik zag? Ja, daar hebben zij gestaan. — Jak mniemam? Pewnie tutaj siedziały.
Podeszli bliżej i przypatrzyli się uważnie. Na obszernej podstawie można się było swobodnie rozsiąść. Turnerstick schylił głowę nieco wbok i odezwał się:
— Nienajgorsze siedzenie. Nieraz siedziałem mniej wygodnie. To też nie jestem bogiem. Chciałbym wiedzieć, jakie to uczucie być bogiem. Chyba wcale nie jest źle słyszeć modły i wąchać dym kadzidlany. Co?
— Ja, bet moet zeer heerlijk zijn. — Tak, to musi być bardzo przyjemne.
— No, można się przekonać. Sposobność nadarzyła się doskonała. Zasiądę na tym postumencie i wmówię w siebie, że jestem chińskim bałwanem. Jestem ciekaw, jak się do tego ustosunkują pozostali koledzy-bogowie.
Z tą samą szybkością, z jaką strzelił mu nieszczęsny pomysł do głowy, kapitan wprowadził go w czyn. Wlazł na postument, usiadł wygodnie, skrzyżował nogi na podobieństwo otaczających go posągów, i zapytał:
— No, mijnheer, jak ja wyglądam?
— Zeer goed. — Bardzo dobrze.
— Do tego wachlarz! Szkoda wielka, żeśmy tu sami! Chciałbym, aby mnie widział jakiś Chińczyk. Ciekaw jestem, czy wziąłby mnie za Buddę, czy za Fricka Turnersticka. Jakby się przeląkł, gdybym przemówił doń swoją wspaniałą chińszczyzną! Te ich ukłony!
— Ik word u cena maken — Spróbuję je naśladować!
Turnerstick rozwinął olbrzymi wachlarz, trzymając go w prawej ręce, podczas gdy lewą przebierał po sztucznym warkoczu. Na nosie siedziały okulary. Grubas zaś ukłonił się głęboko i rzekł:
— Moje uszanowanie, mijnheer Budda. Jakże pańskie szanowne zdrowie?
— Jak moje zdrowie? Doskonale, zwłaszcza od chwili, gdy wstąpiłem do grona stu władców niebios. Ale, mój panie, siedzi się tutaj doprawdy bosko wygodnie. Czy nie chciałby pan spróbować?
Grubas w zakłopotaniu potarł kilkakrotnie podbródek i odparł:
— Wordt men want mogen? — Czy wolno?
— Wolno? Czemu nie? Co za pytanie! Widzi pan przecież, że ja tu siedzę! A może się pan lęka?
— Neen! — Nie!
— No, więc wzoruj się na mnie! Chciałbym pana zobaczyć wreszcie jako bałwana.
— Jako bałwana? Mnie? Dobrze, spróbuję!
Obaj nie zwracali uwagi na wrzawę, coraz to głośniejszą. Wrzaski gongu mieszały się z tonami dzwonków, fletów i innych instrumentów.
Grubas usiadł na drugim postumencie i zapytał:
— Widzi mnie pan, panie Turnerstick? Czy wyglądam jak bałwan?
— Ale najzupełniej! Wywierałby pan jednak silniejsze wrażenie, gdybyś rozwinął nad sobą parasol.
— Racja. Przecież go przyniosłem.
Rozwinął potężny deszczochron i jął rozglądać się dumnie. Starał się naśladować pozycję kapitana, atoli krótkie grube nogi trudno było złożyć na krzyż.
Muzyka i wrzaski tak się wzmogły, że bożkowie-samozwańcy raczyli wreszcie zwrócić na nie uwagę.
— Co to za wrzask? — zapytał mijnheer.
— Wrzask? Hm! Zapewne ćwiczenia strzeleckie straży obywatelskiej.
— Ćwiczenia?
— Czemu nie? Zdaje się, że przeszli. Szkoda! Jakby to pięknie było, gdyby tu zajrzeli. Moglibyśmy się przekonać, czy istotnie wyglądamy jak bogowie! Posłuchaj pan.
Tymczasem pochód dotarł do wrót. Składał się z bonzów, licznych urzędników i ogromnego tłumu ciekawych. Bogowie w kwiatach spoczywali na noszach, okrytych dywanami, i dźwiganych przez kapłanów. Muzykanci, idący na czele, zatrzymali się przed bramą i przepuścili tłum, odprowadzając go dźwiękami marsza.
To właśnie sprawiło, że nieszczęsny kapitan przypuszczał, że „straż obywatelska“ poszła dalej.
Trzeba wiedzieć, że orkiestra chińska różni się wielce od europejskiej. Składa się z gongów, dzwonków, blach metalowych, trąb i trąbek, dwustrunnych skrzypek, gitar i z mnóstwa innych, dziwacznych instrumentów. Każdy z grajków obrabia swój instrument, co tchu starczy, nie zważając na kolegów, nie mając nut i nie wiedząc nic o taktach. O jakiejkolwiek harmonji mowy być nie może. Za najlepszego grajka uchodzi ten, który potrafi wyczyniać największy hałas.
Nie dziw, że „marsze“ orkiestry zagłuszyły tupot zbliżającego się orszaku. Już pochód ukazał się w świątyni, a obaj bożkowie, jakby nigdy nic, czuli się zupełnie bezpiecznie i błogo. Kapitan wciąż życzył sobie jakiegokolwiek przybysza, z którego mógłby zakpić. — —
Tong-tszi, po oprowadzeniu gości po głównej nawie, przez wewnętrzną furtkę wyprowadził ich na dziedziniec, okolony portykiem z mieszkaniami bonzów. Matuzalem zapytał mimochodem:
— A więc wnet przybędą bożkowie. Jakże się ma sprawa z przestępcami?
— Właściwie ku większej chwale bożków należałoby ich tu przyprowadzić. W tym wypadku nie uniknęliby zapewne samosądu tłumu.
— To pan ich ustrzegł przed okrutnym losem?
— Nie, nie mógłbym zresztą. Kapłani upierali się przy swojem żądaniu, a sing-kuan nie śmiał im odmówić. Lecz oto wszyscy trzej przestępcy znikli.
— Znikli? Uciekli zatem?
— Uciekli — skinął mandaryn, strojąc niedwuznaczne miny.
— Rozumiem — uśmiechnął się Matuzalem. — Poszli na wygnanie, o którem pan wczoraj im mówił?
— Tak. W nocy zdołali umknąć.
— Oczywiście, nie bez czyjejś pomocy?
— Prawdopodobnie, gdyż byli dobrze strzeżeni, Naczelnik więzienia zapłaci za tę ucieczkę świętokradców, ale nie gardłem.
— Hm. Wczoraj oglądałem pewne żetony, które dają swobodny dostęp do więźniów. Czy niewiadomo, kto pomógł zbiegom?
— Nie. Wszak żetony, o których pan wzmiankował, nawet człowiekowi nieznanemu otwierają wrota więzienia. Stało się; niema o czem mówić. Proszę tylko pana, abyś przynajmniej, póki jesteś moim gościem, nie uczynił nic beze mnie, o ile nie chcesz nas wszystkich narazić na niebezpieczeństwo! Jutro złoży panu wizytę ho-po-so, którego pan uratował. Nie wiedział dotychczas, że pan u mnie gości. Dzisiaj odbywa inspekcję rzeki, aż do wyspy Lu-tsin. Jeśli mu się uda wcześniej ją zakończyć, może dziś jeszcze pana odwiedzi. Ho-po-so może się wam przydać, jeśli zechcecie opuścić Kuang-tszéu-fu drogą wodną. Słyszy pan dźwięki orkiestry? Orszak nadchodzi!
Wrócili wszyscy razem do świątyni. Główna kaplica była jeszcze pusta, atoli w przedniej części rozbrzmiewały dzikie wielogłose wrzaski.
— Niebiosa! — krzyknął student. — Pochód już wkroczył do świątyni, a Turnersticka i mijnhesra nie widać. Zostali wtyle. Kto wie, jakie głupstwo palnęli.
Chciał pędzić naprzód. Mandaryn uchwycił go za rękę i ostrzegł:
— Stój! Jeśli popełnili jakieś głupstwo, nie powinniśmy przecież kompromitować się wraz z nimi. Nie tędy! Zajrzyjmy zboku!
Degenfeld musiał przyznać słuszność Chińczykowi. Z prawej i lewej strony przez bambusowe kraty można było ukradkiem zaglądać do przedniej części świątyni. Towarzystwo podeszło do krat. Matuzalemowi omal włosy dębem nie stanęły...
Na widok wkraczającego pochodu, Turnerstick szepnął do mijnhera:
— Halloo! Otóż nadchodzą jacyś!
— Tak, nadchodzą, — potwierdził grubas.
— Cicho! Ani słowa więcej! Zachowaj pan spokój i sztywność posągu! Zobaczymy, czy są o tyle sprytni, aby w nas rozpoznać żywych ludzi.
Siedział więc nieruchomo, trzymając w ręku olbrzymi wachlarz, z oczami wlepionemi przed siebie, w przestrzeń. Grubas naśladował go, nie zdając sobie również sprawy z niebezpieczeństwa, które ściągnęli na swoje głowy.
Naprzód weszło ośmiu policjantów; za nimi ukazał się arcykapłan i nosze z posążkami. Teraz dopiero Turnerstick zorjentował się w sytuacji. Gorąco mu się zrobiło pod czapką mandaryńską.
— Do licha! — szepnął w kierunku współbożka. — Przyprowadzono posągi, aby umieścić je zpowrotem na postumentach, które zajęliśmy. Co począć?
Wachlarz zasłaniał przed spojrzeniem przybyszów ruch warg kapitana.
Grubasa mrowie przeszło. Doświadczył, że nawet bogowie wolą chwilami znaleźć się w zwyczajnej ludzkiej skórze.
— Tak — wyseplenił. — Co począć?
— Zostańmy na stanowiskach, i trwajmy w bezruchu! Może obrali inne postumenty...
Czekali więc na bliskie rozstrzygnięcie, napozór sztywni jak posągi, ale w istocie wstrząsani drżeniem wewnętrznem.
Policjanci szli naprzód, nie spostrzegając nadmiernej liczby bożków. Nie znali miejsc, gdzie zazwyczaj stały skradzione posągi. Lecz kapłani odrazu skierowali spojrzenia ku właściwym postumentom. Ujrzawszy miejsca zajęte, stanęli jak wryci. Kazali opuścić nosze i wrazili wzrok w nowych bogów.
Czy to być może! Czyż niebianie zstąpili na ziemię, aby pod nieobecność swych posągów nie pozbawiać świątyni swojej opieki?
Zimny dreszcz przebiegł po nabożnych buddystach. Nie śmieli iść naprzód, ale parł ich tłum, nieustannie napływający.
Przez tych, którzy znajdowali się we wnętrzu świątyni, rozeszła się na dziedzińcu wiadomość o cudzie. Każdy chciał być naocznym świadkiem. Zaczęto się pchać i przebijać, w następstwie czego bonzowie byli zmuszeni zamknąć wrota.
W świątyni znajdowali się policjanci, arcykapłani, bonzowie i szereg mandarynów. Przed wrotami muzyka umilkła. Słabo docierał szmer wzburzonych głosów, nie mącąc uroczystej ciszy, zalegającej halę.
Lecz kapłani wnet jęli się dzielić myślami. Naradzili się, jak wypada postąpić. Ta-sse, przełożony świątyni, złożył obu nowym bogom głęboki ukłon i zapytał:
— Szui-ni-men, thian-tse? — Kto wy jesteście, synowie niebios?
Nie było odpowiedzi.
— Hi-wei-lü-tsi? — Czemu tu przybyliście?
Bogowie nie odpowiadali. Ani jeden odruch nie zdradzał ich ziemskiego życia. Tylko ze skroni grubasa stoczyła się ciężka kropla potu, na szczęście nie dostrzeżona przez nikogo z obecnych.
Ta-sse odwrócił się ku kapłanom:
— Szu-tszi-ho, szok-tszi-ho? — Co o tem myśleć, jak się wobec tego zachować?
Turnerstick umiał panować nad sobą. Ale mijnheerowi przychodziło to z większym trudem. Odczuwał żar w całem ciele. Na jego łysej czaszce, niezupełnie przykrytej czapeczką, skraplał się pot, który zaczął powoli ściekać na twarz. Ręka, trzymająca parasol, drżała, co nie uszło uwagi jednego z Chińczyków. Był to młody, dwudziesto czy dwudziestojednoetni urzędnik, najmłodszy śród obecnych. Stał dotychczas w grupie mandarynów. Ale teraz wystąpił o kilka kroków naprzód, odsunął ta-ssego i oświadczył:
— Ngo yen huo t’a-men. — Będę z nimi rozmawiał.
Podszedł do nieszczęsnych żywych posągów i zaczął im się bacznie przypatrywać. Potem przystanął przed bocznym ołtarzykiem, zdjął jedną z żarzących się trociczek kadzidlanych i wróciwszy do bożków, podsunął ją grubasowi pod nos.
Grubas z całej mocy usiłował oprzeć się ostremu, aczkolwiek dosyć przyjemnemu zapachowi trociczki, — bez powodzenia.
Dym napełnił mu nozdrza i...
— A — a — a — a — psik! — wyrwało mu się gwałtownie, niczem z wulkanu.
— Thian-na, nguot-tik! — O niebiosa, o cudzie! — rozległo się wokoło.
Młody urzędnik powtórzył swe doświadczenie na Turnersticku. Dzielny kapitan ścisnął zęby i postanowił w żadnym wypadku nie kichać. Atoli niedługo mógł się opierać. Wybuch był tem gwałtowniejszy.
— Thian-na! Nguot-tik! — zawołali Chińczycy.
Turnerstick nosił ubiór mandaryna, więc przyjęto go za boga-wojownika. Mijnheer natomiast uszedł za boga z obcego, dotychczas nieznanego nieba. Kichanie ich było cudem, ale także dowodem, że kadzidło przypada im do gustu. Ta-sse myślał już o sławie, jaka stanie się udziałem świątyni, i w duchu obliczał zyski, które przyniesie mu świeży cud. Aliści młody mandaryn rozwiał jego nadzieje:
— T’a-men put thian-tse, t’a-men ti-jin! — To nie są niebianie, lecz zwykli ludzie!
Mówiąc to, wyjął grubasowi parasol i zaczął kłuć nim tłuste ciało Holendra.
— Oei, seldrement! — Ojej, sakramencie! — zawołał mijnheer, obłapując dotknięte miejsca.
Kapitanowi dostał się również tęgi cios.
— Do piorunów! — krzyknął w odpowiedzi. — Miej się na baczności, hultaju!
Teraz dopiero powstała wrzawa. Zdemaskowano fałszywych bogów, wykryto straszne bluźnierstwo. — Otoczono nieszczęsnych ciasnem kołem.
— Rechtvaardige Hemel! Dat God verhoede! — Sprawiedliwe niebiosa! Chroń nas, Boże! — krzyczał mijnheer, staczając się z postumentu, aby się schronić za plecami kapitana.
Ten zaś w obliczu niebezpieczeństwa zapomniał o strachu. Skoczył na nogi, wyciągnął ściśnięte pięści i krzyczał:
— Cofnijcieng sięg Chińczyking! Nieng pozwolęg sięg dotknącing! Czyng znacieng boksang? Czyng chcecieng poczucing siłęg pięścing kapitanang Turnerstickang?
Chińczycy cofnęli się o kilka kroków. W tej oto dramatycznej chwili Matuzalem przywarł okiem do kraty. Na postumencie stał kapitan w groźnej postawie, otoczony licznymi napastnikami. Matuzalem trafnie ocenił niebezpieczeństwo.
Turnerstick skorzystał z cofnięcia się Chińczyków i palnął mówkę, w której ostrzegał ich przed następstwami ich wrogich zamiarów.
— Co za nieostrożność! — szepnął Matuzalem. Nie wiem, czy będzie ich można uratować. Muszę jednak śpieszyć im z wyręką!
— Nie, nie! — ostrzegał tong-tszi. — Lekkomyślnie zajęli miejsce bogów i zostali na tem przyłapani. Jeśli pan pośpieszy im z pomocą, i oni, i pan, i my wszyscy będziemy zgubieni. Jedynie z odległości można będzie coś dla nich zdziałać.
— Ja ich uratuję! — oświadczył Liang-ssi. — W każdym razie uchronię ich przed doraźnem niebezpieczeństwem. Zamkną ich w więzieniu, z którego, spodziewam się, zdołamy ich wyzwolić.
Chciał się oddalić. Matuzalem powstrzymał go i zapytał:
— Co pan zamierza zrobić?
— Puść mnie pan! Oni są lamami z Lhassy.
— Nikt w to nie uwierzy!
— Niechaj wątpią! Jednak będą musieli chwilowo oszczędzać naszych przyjaciół.
Wyrwał się i wszedł do przedniej hali krokiem człowieka, który zainteresował się wrzawą.
Młody mandaryn zobaczył przybysza; podszedł doń, pociągnął go za odzież i zapytał:
— Czego tu szukasz?
— Chcę zwiedzić świątynię.
— Nie wolno teraz! Obcym chwilowo wstęp wzbroniony!
— Ale ci dwaj są też obcy!
— Znasz ich?
— Znam ich mowę i słyszałem przed chwilą, co ten lama mówił.
— Jakaż to mowa?
— Tybetańska.
— Rozumiesz ją?
— Tak. Byłem dwukrotnie w Tybecie.
— Zostań więc. Będziesz tłumaczem.
Tymczasem Turnerstick zakończył mowę, nie spostrzegając obecności Liang-ssi. Ten zaś przemówił doń po niemiecku:
— Jeśli chcecie wyjść cało z tej przeprawy, to udawajcie, że mnie nie znacie, inaczej będziemy zgubieni.
Kapitan spojrzał nań i odpowiedział:
— Nie lękam się tych kanalij. Mam przy sobie pistolety.
— Myli się pan. Dopuścił się pan wielkiego występku. Jeśli się nawet uda panu stąd wydostać, nie omieszkają pana ścigać, aż do skutku, nie mówiąc już o tem, że skrupi się to na nas wszystkich.
— Do pioruna, co za farsa!
— Postaram się pana uratować. Podaję pana za świątobliwego lamę z Lhassy. Siadaj pan spokojnie, jakbyś się czuł uprawniony do zasiadania na postumentach. To samo stosuje się do pana, mijnheer.
— Dobrze — odparł kapitan. — Ale jeśli mi taki smarkacz znów będzie pchał pod nos dymiące trociczki, tak go wypoliczkuję, że popamięta ruski miesiąc. Właź pan na swój tron, mijnheer!
— Weder opstijgen? — Znowu włazić? — zapytał półgłosem Holender.
— Tak. Słyszy pan przecież, że inaczej źle z nami będzie.
Rozparł się ponownie na postumencie i rozwinął wachlarz. Mijnheer poszedł za jego przykładem. Liang-ssi wyjął parasol z rąk mandaryna i zwrócił go Holendrowi, mówiąc:
— Nie poruszajcie się. Spoglądajcie nieruchomo przed siebie.
Chińczycy przyglądali się ruchom Liang-ssi bez sprzeciwu. Na twarzach malowało się bezgraniczne zdumienie. Stali tu śród nich mandaryni, zarówna wiekiem jak i urzędem poważniejsi od młodego urzędnika, który zdemaskował fałszywych bogów. Zdawali się go znać dobrze i cenić. On zaś nie stropił się interwencją przybysza. Ofuknął go:
— Jak śmiesz wyrywać mi z rąk parasol?
— Ponieważ nie jest twój.
— I — dodał mandaryn w bardziej ostrym tonie — jakże się ważysz tykać mnie?
— Odpłacam ci równą miarką.
— Jestem kuan-fu i moa-sse[34].
— Skąd wiesz, że i ja nim nie jestem?
— Jakże chcesz uchodzić za kuan-fu, skoro nie nosisz odpowiedniego ubioru?
— Kto składał ślub, musi zdjąć z siebie wszystkie odznaki, dopóki go nie wykona.
Liang-ssi podjął ryzykowną grę; ale musiał odegrać rolę do końca. Mandaryn przyglądał mu się z nieufnością.
— Ślub? — rzekł już tonem łagodniejszym. — Ale jaki?
— Czyż jesteś kapłanem, że o to pytasz?
— Nie. Uszanuję świętość ślubu. Skąd przybywasz?
— Z Tszing-tu w prowincji Sce-tszuen.
— To bardzo daleko!
— Ślubowałem iść do Kuang-tszéu-fu i trzy razy dziennie zwiedzać ten dom Stu Władców Niebios. Ojczyzna moja leży na pograniczu pustyni. Zwiedziłem więc Tybet i nauczyłem się tamtejszej mowy. Znalazłszy się w świątyni, usłyszałem wrzawę i dźwięki tybetańskiego języka. Przyszedłem zobaczyć, co się tu dzieje. Nic złego nie zrobiłem, a jednak przemawiasz do mnie, jak do przestępcy.
— Czy wiesz, co tu się stało wczoraj wieczorem?
— Dowiedziałem się na ulicy.
— Skradziono bogów. Kiedyśmy ich wreszcie przynieśli, świątynia znów została skalana.
— Skalana? — zapytał Liang-ssi tonem najwyższego zdziwienia. — Któż ją skalał?
— Ci dwaj obcy ludzie.
— Ci? Muszę się zapytać, czy wiesz, kto to są lamowie?
— Lamowie są mnichami i mieszkają w klasztorze.
— Tak powiadasz ty, który mienisz się doktorem pióra? Czyż nic nie słyszałeś o dalaj-lamie, o tsong kabie, o hobilganie, o pantszam vamputszi? Czyż nie są to bogowie, których dusze zstępują na wybrańców? Czyż Lhassa nie stanie za sto tysięcy świętych? Czy w wielkim Ku-ren nie mieszka trzysta tysięcy lamów, którzy nigdy nie wymrą, albowiem dusza ich przechodzi z jednego ciała do drugiego?
Mówił to tonem nieco urażonym. Matuzalem stał za kratą i podziwiał go szczerze. Nie podejrzewał w tym młodym kupcu chińskim tyle wiedzy i męstwa. Liang-ssi przeobraził się nie do poznania.
Całe szczęście, że Chińczycy mało się znają na geografji. Duma narodowa nie pozwala im dociekać ani obyczaju, ani wiedzy innych krain.
Młody mandaryn był szczerze zakłopotany. Odpowiedział uprzejmie.
— Dawno znam wszystkie te imiona i nazwy.
— Nazwy — może; ale stosunki, jak wnoszę, nie są ci znane. Dalaj-lama nie jest poddanym bogdy-chana, skoro ten przesyła mu corocznie cenne podarunki w dowód swego szacunku. Każdy lama jest bogiem i przysługują mu wszystkie prawa bogów. Lama może wznieść dla siebie świątynię, w której będą się doń modlić. Za murem chińskim jest wielu lamów tak świętych, że stutysięczne tłumy odbywają do nich pielgrzymki, aby błagać o odpuszczenie grzechów i o nieśmiertelność. Do takich słynnych lamów zaliczają się ci dwaj, których macie przed sobą. Jeden z nich jest nawet lamą wojny, i to on właśnie pokonał wrogów Chińczyków, Orosów[35], we wielu bitwach. Przybyli do Kuang-tszéu-fu; w jakim celu — nie wiem, gdyż jeszcze nie spytałem ich o to. Przypuszczam, że nie zatrzymają się tutaj, skoro nie doznali godnego przyjęcia.
— Usiedli na tronach naszych bóstw!
— Któż śmie im zabronić, jeśli sami są bogami? Spytaj, a przekonasz się, że mam słuszność! Lama nie może posilać się w towarzystwie innych ludzi; nikt nie może widzieć, jak lama się myje. Kogo dotknie ręką, ten jest oczyszczony na całe życie. Nawet wicekról, przyjmując u siebie lamę, musi mu ustąpić swego miejsca.
— O tem wszystkiem niema wzmianki w księdze ceremonij.
— Ponieważ tu u nas niema lamów. Ale otwórz księgę zwyczajów narodów, mieszkających po tamtej stronie murów!
— Sprawdzę to. Ale dlaczego ci lamowie nie są jednakowo ubrani?
— Klasztorów jest bardzo wiele; mieszkańcy ich różnią się strojem. A jeśli jeszcze masz jakieś wątpliwości, przyjrzyj się im uważnie! Nie są, powiesz zatopieni w błogiej nirwanie? Przypatrz się lamie wojny! Czy nieśmiertelność nie jaśnieje na jego czole?
Turnerstick istotnie siedział tak, jakgdy losy ziemi nic a nic go nie obchodziły.
— Tak — przyznał mandaryn. — Jego dusza zda się przebywać w innych sferach.
— Stopiła się z wszechistnieniem. A teraz przyjrzyj się drugiemu. Czy nie należy nazywać go bogiem piękności i szczęścia?
Mijnheer nie czuł się bynajmniej bosko; od szczęścia był bardzo daleki. Wszakże zmusił się do błogiego wyrazu twarzy. Jego rozmiary czyniły zadość wymaganiom urody w pojęciu Chińczyków.
— Tak, piękny jest, — odparł mandaryn. — Ale zapytaj ich, w jakim celu przybyli do Kuang-tszéu-fu!
— Zmuszacie mnie do uchybienia grzeczności, należnej bogom. Gdy bogowie zatapiają się w głębie kontemplacji, grzechem jest przeszkadzać im — mącić ich spokój. Narażę się na ich gniew, który wy poprzednio już wywołaliście.
— Lama wojny był rozwścieczony, ale drugi nie gniewał się wcale. Zeskoczył z postumentu, aby się schować.
— Skoro zechce, może nas wszystkich zmiażdżyć. Ale, rozumie się, że lama pokoju, gdy gniew w nim wzbiera, zwraca się do lamy wojny.
— Więc nie chcesz ich zapytać? W takim razie my zapytamy!
— Nie, nie! Nie oddacie im należnych honorów. Odważę się. Może zechcą udzielić mi odpowiedzi.
Zbliżył się do bożków, ukłonił się nisko i rzekł po niemiecku:
— Nie odpowiadajcie odrazu, lecz wpatrujcie się w kąt. Dopiero po dłuższej chwili udajcie, że się budzicie z głębokiej zadumy. Wówczas przemówicie, ale gniewnym głosem.
Nie ruszali się więc. Liang-ssi zwrócił się do mandaryna:
— Widzisz, jak są od nas dalecy. Nie słyszą mego głosu. Muszę powtórzyć przemowę.
Zakomunikował teraz swoim przyjaciołom fortel i wyraził nadzieję, że wszystko się dobrze skończy. Poczem zapalił świeczkę i oświadczył Chińczykom:
— Jeszcze mi nie odpowiedzieli. Może zdołam przywołać ich kadzidłami.
Podniósł trociczkę i wymachiwał nią w powietrzu. Turnerstick ocknął się, zamknął wachlarz i zapytał, rozgniewany:
— Czy ta komedja prędko się skończy? Nie zamierzam tu dłużej siedzieć. Jestem wściekle głodny! A pan, mijnheer?
Grubas udawał, że się budzi, obracał oczami i odpowiedział:
— Ja, bet is tijd, dat wij an tafel gaan. — Tak, czas już zasiąść do stołu.
— Słyszy pan? A więc postaraj się, abyśmy mogli odejść! Gdzie jest nasz Matuzalem?
— Stoi niedaleko za kratą. Nie może się teraz pokazać, ale później pośpieszy wam z pomocą.
— Z pomocą? Aż tak źle z nami?
— Miejmy nadzieję, że nie. Jednakże niewiadomo, co postanowią kapłani i mandaryni.
— O czem pan teraz mówił z nimi?
— Powinienem się was zapytać, pocoście tu przybyli?
— Czy ja wiem? Pan wie lepiej, skoro z nas zrobiłeś lamów.
— Nie wiem, doprawdy, co im powiedzieć.
— Cóż? Niech pan im powie, że przybyliśmy szukać hipopotamów, których chcemy nauczyć modnych tańców. Prawda, mijnheer?
— Tak. Nieszczęsnych hipopotamów.
— Albo powiedz, że jesteśmy tak niesłychanie bogaci, że nie wiemy, co z tym bogactwem zrobić, i że postanowiliśmy zbudować tu pagodę, w której starczy stryczków dla całej ich gromady.
— O stryczkach nic im nie powiem, ale o pagodzie?... Pomysł jest niezły. Poczekaj pan!
Zwracając się do mandarynów, oznajmił:
— Świątobliwi lamowie byli bardzo rozgniewani, że znów wyrwano ich z błogostanu. Mimo to raczyli udzielić mi wiadomości. Przybyli tutaj, aby wznieść wielką świątynię dobroczynności, w której znajdą przytułek tysiące ubogich.
— Thian! Są zatem bardzo bogaci. Czy mogą dowieść, że chcą istotnie zbudować świątynię?
— Czem można dowieść swych chęci, jeśli nie czynem? Chwilowo, ponieważ im tutaj dwukrotnie przeszkodzono, opuszczą tę świątynię, aby gdzie indziej znaleźć spokój niezmącony.
— Chcą odejść? — zapytał mandaryn, uśmiechając się złośliwie. — Jeśli naprawdę są tak znakomitymi i świętymi lamami, jak rzekłeś, to bardzo nam przykro, że chcą nas opuścić. Możebyś ich zapytał, czy ich spotkamy jeszcze raz, i gdzie, i jak to się stanie?
Słowa te wypowiedział tonem przyjaznym. Liang-ssi zdawało się, że wygrał partję. Natomiast był tu ktoś, któremu się słowa urzędnika nie spodobały. Tym kimś — był Matuzalem.
Ze skupieniem przysłuchiwał się rozmowie i przyglądał się twarzom głównych aktorów sceny. Uderzyło go niezwykłe podobieństwo młodego mandaryna do Liang-ssi; dziwny zbieg okoliczności! Student był ciekaw, jak sobie pocznie mandaryn, który, mimo swój wiek młody, posiadał tytuł moa-sse.
Nie wyglądał na człowieka łatwowiernego. Pod powłoką uprzejmości można było wyczuć rezerwę, nawet nieufność. Degenfeldowi zdawało się, że ten młody człowiek przygotowuje na Liang-ssi pułapkę. Domyślał się nawet, jaką.
Sprytny i zręczny Liang-ssi dopuścił się przecież nieostrożności. Zwracając się do grubasa, nazywał go „mijnheer“. To samo Turnerstick. Otóż w Macao, w Hong-Kongu i Kantonie mieszkało sporo Holendrów. Chińczycy stykali się z nimi i, oczywiście, rozumieli niektóre wyrażenia, zwłaszcza najpospolitsze. Podobnie, naprzykład, ktokolwiek usłyszy słowo „monsieur“, choćby nie znał francuskiego, pozna, że ma przed sobą Galijczyka, słysząc zaś słowo „lady“, czy „miss“, — Anglika lub Amerykanina. Należało się przeto spodziewać, że słowo „mijnheer“ było w Kantonie dosyć znane. Można też było przypuszczać, że mandaryn zna kilka słów holenderskich. A w takim razie mógł się domyślić, że nieznajomy, do którego się zwracano przez „mijnheer“, w żadnym razie nie był lamą z Lhassy.
Liang-ssi wykonał polecenie urzędnika. Odwrócił się do Turnersticka i rzekł:
— Powiedziałem im, że chcecie wybudować dla ubogich świątynię, i to pozyskało wam respekt.
— Przeciwko respektowi nic nie mam, — oświadczył Turnerstick — ale jeśli chodzi o świątynię, to czekaj, tatku, latka. Nie wygrałem na loterji, aby trwonić swoje grosze na Chińczyków. A pan, mijnheer?
— Ani mi w głowie nie postało!
— Na szczęście, moi rodacy uwierzyli — dodał Liang-ssi — i pozwolą wam odejść. Pragną uprzednio się dowiedzieć, gdzie i kiedy was mogą spotkać.
— Na księżycu, niech im pan to powie, — odpowiedział kapitan. — Nieprawdaż, mijnheer?
— Ja, in den maan, en indien wij buiten zijn, in der maansverduistering. — Tak, jeśli nie we wnętrzu księżyca, to w mroku księżycowym, — potwierdził grubas, zadowolony z własnego konceptu.
Ma pan słuszność, mijnheer, — rzekł Liang-ssi. — Lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli się ulotnimy, — skoro tylko was stąd wypuszczą. Kiedy panom dam znać, zestąpcie majestatycznie z piedestałów i wyjdźcie, nie uraczywszy zebranych ani jednem spojrzeniem.
— A na ulicy wsiądziemy do palankinów? — zapytał Turnerstick.
— Nie, w żadnym wypadku! Będą was obserwować i mogą dowiedzieć się, że stanowimy jedną kompanję. Po wyjściu ze świątyni pójdziecie na prawo, aby was stąd nie można było zobaczyć. Tam poczekacie na nas. Poślemy za wami dwa palankiny; kulisi pomkną kłusem do domu.
Mao-sse ze skupioną uwagą przysłuchiwał się rozmowie. Z niedostrzegalnym uśmiechem na twarzy przemówił do Liang-ssi:
— No, czyż lamowie odpowiedzieli na moje pytanie?
— Tak. Nie wiedzą jeszcze chwilowo, dokąd się teraz skierują. Ale będą tu codziennie przychodzić.
Mandaryn skinął głową i rzekł:
— Świątobliwi mężowie pozwolą mi wskazać im mieszkanie, odpowiadające ich wysokiej godności?
— Nie zechcą nikogo trudzić.
— O tem nie może być mowy. Mój dom jest nader gościnny i miejsca w nim starczy dla wielu. Czasem mieszka w nim przeszło sto osób rozmaitych stanów. A jeśli lamowie sądzą, że piastuję zbyt niskie stanowisko, aby mogli u mnie zamieszkać, to mogę powiedzieć, jak się nazywam i czem jestem. Mój tytuł brzmi ling[36], mój dom nosi nazwę huok-tszu-fang[37]. ja zaś jestem jego peng-tszok-kuan[38].
Liang-ssi cofnął się o krok i niepewnem spojrzeniem zmierzył urzędnika. Widząc jednak jego niezmiernie przyjazny wyraz twarzy, uspokoił się i odpowiedział:
— Zatem sprawujesz urząd nader poważny, który pochłania chyba tyle czasu, że obecność prywatnych gości będzie cię zbyt obciążać.
— O, mój dom stoi otworem przed każdym, komu gdzie indziej się nie podoba. Jeśli lamowie nie zechcą mi towarzyszyć, będę zmuszony prosić, aby się stosowali do zwyczajów naszego kraju. Kto przybywa aż z Tybetu do Kuang-tszéu-fu, ma chyba paszport, wystawiony przez chińskiego wanga w Lhassie. Chciałbym te paszporty obejrzeć.
— Co sobie myślisz! Śmiałżebym pytać o paszport lamów, których należy czcić jak bogów? Nie może to być, przenigdy!
— Byłeś w Lhassie i chyba się lepiej na tem rozumiesz, niż ja. Nie mówmy więc o tem, czy lamowie mają paszport, czy nie, bo nie chciałbym ich urazić. Ty jednak, ty chyba nie jesteś lamą?
— Nie.
— Powiedziałeś, że Sze-tszuen jest twoją ojczyzną. Czy przybyłeś wprost stamtąd?
— Tak.
— Jest to bardzo oddalona prowincja. Kto wyrusza w tak daleką podróż, ten nie zapomina się odpowiednio zaopatrzeć. Godzisz się z tem?
— Tak.
— Najbardziej potrzebny, a nawet konieczny jest paszport. Przepisy głoszą, że każdy, kto wyjeżdża z jednej prowincji do drugiej, musi posiadać paszport, aby można było ustalić, kim jest. Znasz przecież te przepisy, będąc sam mandarynem i posiadając tytuł literacki. Sądzę zatem, że przed wyjazdem byłeś albo u tsung-tu[39], albo u fu-juen[40] w Sze-tszuen, i otrzymałeś dowód osobisty. Czy tak?
— Nie. Ślub mi zabraniał.
— Bardzo niebezpieczny ślub! Szkoda mi ciebie, ponieważ pragnę twego dobra. Uznaję twoją rangę, aczkolwiek nie możesz mi jej dowieść. Jestem ci także wdzięczny za to, żeś zechciał być naszym tłumaczem. Nie będę cię dalej trudził. Teraz możesz odejść; powiedz jednak uprzednio tym świętym z Lhassy, że pozwalam im opuścić świątynię!
Ledwo to powiedział, rozległ się w tłumie bonzów, kapłanów i mandarynów głośny szmer niezadowolenia. Nie godzono się na wypuszczenie intruzów. Ta-sse odezwał się na głos:
— Wasza młoda godność zapomina, że ja także, lako przełożony świątyni, powinienem się porozumieć z tymi ludźmi. Muszę się istotnie przekonać, czy są świątobliwymi lamami. W przeciwnym bowiem razie miejsca bogów byłyby skalane i, co za tem idzie, cudownie odnalezione bóstwa nie mogłyby chwilowo miejsc swoich zająć. Żądam więc, aby ci lamowie, prawdziwi, czy wrzekomi, zostali tu jeszcze.
Mandaryn mrugnął doń ukradkiem a znacząco.
— Jednakże proszę waszą pobożną mość, odpowiedział — abyś kazał otworzyć wrota! Nie możemy im dowieść, że nie są lamami, a zatem nie powinniśmy ich niepokoić. Zresztą, będą tu przychodzili codziennie. Sporo okazyj do rozmówienia się z nimi.
Liang-ssi z przestrachem słuchał przemowy bonzy. ale odpowiedź mandaryna znów go uspokoiła. Zwrócił się do Turnersticka:
— Możecie iść. Otworzą wam zaraz bramę. Ale odejdźcie z jak największą godnością!
— Nie brak nam przyrodzonego majestatu. Pokażę im wreszcie swoją najdumniejszą minę! Mam dosyć tej szopki!
— Ik ook. Ik wil ook met opataan en voortgaan; ik heb honger! — Ja też chcę już wyjść; jestem głodny! — rzekł grubas i ześlizgnął się z postumentu, aby podążyć za Turnerstickem ku wrotom świątyni.
Powoli odmierzonym krokiem, z podniesionemi głowami kroczyli obaj przed siebie, nie patrząc na nikogo z obecnych. Młody mandaryn, przepuściwszy Turnersticka, położył rękę na ramieniu grubasa i zapytał.
— Mijnheer, gij zijt en Nederlander, niet? — Mój panie, jest pan Niderlandczykiem, nieprawdaż?
Grubas był zaskoczony. Zatrzymał się i odpowiedział, grzecznie kiwając głową:
— Gewisseglijk, ik ben een Hollander. — No tak, jestem Holendrem.
Mandaryn odepchnął go, szybko uchwycił Turnersticka za warkocz i zawołał do policjantów:
— Nie przepuszczajcie nikogo — to oszuści! to są Fu-len[41]. Skalali święte miejsce! Aresztuję was!
Turnerstick nie rozumiał wprawdzie po chińsku, ale zdawał sobie sprawę ze znaczenia tych słów. Skoczył ku wrotom; stracił czapkę mandaryńską, zarówno jak i warkocz, który został w ręku urzędnika. Bonzowie rzucili się nań hurmem; odtrącił, ich potężnemi razami pięści, przewrócił kilku, ale nie mógł się przedostać, ponieważ było ich zbyt wielu. Dziesięć, dwanaście, szesnaście rak już go trzymało mocno.
Co się tyczy mijnheera, to i on nie okazał się tchórzem. Nie z braku odwagi schował się był uprzednio za plecami kapitana. Był wówczas poprostu zaskoczony i zdezorjentowany osobliwą sytuacją. Obecnie, widząc, jak bonzowie rzucili się na jego towarzysza, wpadł w zapał wojowniczy. Wypuścił z rąk parasol i ściśniętemi mocno pięściami uderzył najbliżej stojącego arcykapłana w dołek z taką siłą, że ten przewrócił się na nosze z bożkiem i, pociągając za sobą posążek, fiknął koziołka. Mężny Holender nie poprzestał na tem. Wpadł w tłum mandarynów i kapłanów, i silnemi razami zmusił ich do rozstąpienia się w obie strony.
— Tapper, maar gedurig tapper, mijnheer Turnerstick! — wołał do kapitana. — Wij willen dezen Heidenhoofden onze vuisten an de neusen wrijven. — Odważnie, byle odważnie, panie Turnerstick! Natrzemy tym łbom pogańskim nosów naszemi pięściami!
Liang-ssi przeraził się, skoro usłyszał pytania mandaryna i nierozsądną odpowiedź mijnheera. Musiał teraz zrezygnować z niebezpiecznej gry i pomyśleć o własnem bezpieczeństwie. Podążył więc ku wejściu do obszernej hali, aby stąd, przez dziedziniec, wydostać się na ulicę.
Atoli młody mandaryn wydał już rozkaz. Trzech policjantów rzuciło się za Liang-ssi; pięciu pośpieszyło ku mijnheerowi, który wciąż jeszcze z wściekłością wywijał pięściami. Napadli nań ztyłu i powalili go na ziemię.
— Brand, brand! — krzyknął. — Zij hebben mij! Help, help, mijnheer Turnerstick! — Ogień, ogień! Złapali mnie! Na pomoc, na pomoc, panie Turnerstick!
— Nie mogę — i mnie złapali — odparł kapitan. — Oto skutki małpowania bogów!
Parasol i szkocka czapka grubasa, wachlarz, pantofle, peruka z warkoczem i nakrycie głowy Turnersticka — wszystko to leżało na ziemi. Na szczęście, kapitanowi nie wpadło na myśl chwycić za broń. — —
Matuzalem nie mógł wyjść poza rolę biernego świadka. Tong-tszi uchwycił go za rękę i szepnął:
— Szybko idźmy stąd! Zaraz tu nadejdą!
Wraz z Godfrydem i Ryszardem wyszli na pusty dziedziniec. Między celami bonzów korytarz prowadził do małego warzywnego ogrodu, który przylegał do podobnego ogródka sprzedawcy trociczek. Dzieliła je furtka. Domek sprzedawcy wychodził na wąski zaułek, biegnący równolegle do ulicy, przy której mieściła się świątynia. Przebywszy tę drogę, zbiegowie znaleźli się w zaułku.
Narazie nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Teraz trzeba było, nie budząc podejrzeń, przedostać się do palankinów. Tong-tszi poprowadził swoich towarzyszów przez ulicę poprzeczną. Z rogu już zobaczyli muzykantów i tłum, zgromadzony przed świątynią. Kulisowie stali po drugiej stronie ulicy. Jeden z nich spojrzał przypadkowo w kierunku rogu. Zobaczył swego pana i, na jego znak, podbiegł wraz z kolegami.
— Jedziemy do domu? — zapytał Matuzalem.
— Pan — tak, ale ja — nie, — odpowiedział mandaryn. Wsiądę do palankinu. ale niedaleko stąd zatrzymam się, aby iść za policjantami, którzy odprowadzą pańskich przyjaciół do więzienia. Chcę się dowiedzieć, co z nimi zrobią. Przyniosę wiadomości. Prosiłem was kilkakrotnie, abyście odważali każdy swój postępek. To, co się teraz zdarzyło, jest o wiele gorsze i niebezpieczniejsze, niż wczorajsza przygoda. Pańscy przyjaciele wykroczyli nietylko przeciw prawu, ale i przeciw ustawom religijnym. Ostrożność zaleca mi wymówić wam dom. Szanuję jednak prawa gościnności i zbyt wiele wam zawdzięczam, aby opuścić was w niebezpieczeństwie.
— Czy niebezpieczeństwo naprawdę jest tak wielkie?
— Bardzo nawet. Pańscy przyjaciele mają przeciwko sobie nietylko prawo, ale także gniew kapłanów i ludu. Oby przynajmniej doszli do więzienia!
— W takim razie tchórzostwem jest wydawać ich teraz na sztych. Muszę do nich pośpieszyć!
— Nie. Zgubi pan i siebie I mnie. Aby ich uratować, musimy się zaprzeć jakichkolwiek łączności z nimi. Przez wdzięczność dla pana — wrócę do świątyni. Nikogo to nie zdziwi, mam bowiem prawo uczestniczyć w orszaku, gdyż ja odkryłem świętokradców. Spodziewam się, że pańscy towarzysze będą rozsądni i nie skompromitują mnie wobec orszaku.
— Przypuszczam. Liang-ssi uprzedził ich, aby nie przyznawali się, że są z nami w komitywie.
— Pozwól pan spokojnie zanieść się do domu! Postaram się w każdym razie ustrzec ich przed gniewem ludu. Przypuszczam, że później uda nam się ich wyzwolić.
Student musiał mu przyznać rację. Wsiadł wraz z Godfrydem i Ryszardem do palankinów. Kulisowie pomknęli naprzód. Tong-tszi zaś kazał się zawieść zpowrotem do świątyni. Muzykanci i tłum przepuścili go wśród służalczych pokłonów.
Z zadowoleniem przekonał się, że wrota świątyni są jeszcze zamknięte. Widział w tem nieomylne świadectwo, że tłum o niczem jeszcze nie wie. Dla pewności, zapytał stojących w pierwszym rzędzie:
— Dlaczego wrota są zamknięte? Dlaczego nie wpuszczają was?
Z głębokim ukłonem odpowiedziano:
— Wasza wspaniałomyślność może się dowiedzieć, że przybyli jacyś obcy wielcy bogowie.
— Skąd?
— Nie wiemy. Zdaje się, że nie chcą puścić skradzionych bóstw na ich dotychczasowe miejsca, albowiem słyszeliśmy wielką wrzawę i wrogie okrzyki.
Mandaryn natężył słuch. Usłyszał donośny głos młodego urzędnika. Zastukał do wrót. Długo jednak musiał do nich kołatać, zanim rozległo się zapytanie:
— Szui kin? — Kto tam?
— Kuan-fu tong-tszi — Mandaryn tong-tszi — odpowiedział.
Natychmiast otworzono wrota, wpuszczono mandaryna i zatrzaśnięto je zpowrotem. Szybkiem spojrzeniem ogarnął sytuację. Aresztanci stali razem, otoczeni przez policjantów; przed nimi zaś — ling.
Poniewaz tong-tszi był rangą najwyższy z pośród obecnych urzędników, przywitano go głębokim ukłonem. Młody mandaryn cofnął się, ustępując mu swego miejsca.
Ujrzawszy chińskiego protektora, Turnerstick szepnął do towarzyszów niedoli:
— Bogu dzięki, oto i tong-tszi! Powinniśmy być ostrożni i udawać, że go nie znamy.
Tong-tszi oglądał dziwną grupę z dobrze odgrywanem zdziwieniem. Zapytał:
— Dlaczego zamknięto świątynię? Co się tu stało? Słyszałem, że przybyli jacyś obcy bogowie.
— Podawali się za bogów — objaśnił go młody mandaryn. — Z początku wierzyliśmy. Wasza dostojność przekona się łatwo, że to są zwykli oszuści.
Zdał mu sprawę z incydentu. Tong-tszi wysłuchał go, zmierzył jeńców surowem spojrzeniem i rzekł:
— A zatem ci ludzie podają się za świątobliwych lamów, a jednak rozmawiają językiem Fu-len! Czy mój kolega się nie myli?
— Nie. Obowiązki mego urzędu wymagają częstego stykania się z Fu-lenami, dzięki czemu znam wiele słów ich mowy. Nadomiar, ten oszust zasługuje podwójnie na karę, gdyż bezprawnie nosi strój mandaryna.
— A nie jest mandarynem?
— Nie.
Urzędnik podniósł z ziemi czapkę wraz z warkoczem, potrząsnął nim i rzekł:
— Czy te włosy są jego własne? Czy ma głowę strzyżoną, jak to przystoi każdemu Chińczykowi, a tem bardziej mandarynowi? Bynajmiej, nosi na sobie hańbę niestrzyżonych włosów, niczem barbarzyńca, warkocz zaś nie wyrósł z jego własnej głowy. Nie jest zatem Chińczykiem, nie jest żadnym niebianinem, uprawnionym do zasiadania między bóstwami tej świątyni.
— Ale, — twierdził dyplomatycznie tong-tszi — słyszałem często, że lamowie noszą fałszywe warkocze. A może jednak są to lamowie!
Turnersticka bardzo gniewała bezceremonjalność, z jaką młody mandaryn obchodził się z jego warkoczem. Zapytał półgłosem Liang-ssi:
Czego on tu chce? Co ma do mojej peruki? Co mówi?
Liang-ssi wyjaśnił szeptem.
— Do kaduka! Powiem mu, że moja głowa jest moją głową, a niczyją inną, że mogę robić z nią, co mi się żywnie podoba. Ten warkocz kosztował dwa dolary; zapłaciłem je rzetelnie i nie pozwolę obchodzić się z nim jak z ogonem oślim!
Wystąpiwszy naprzód o dwa kroki, ze złością zgromił młodego mandaryna:
— Preczyng z perukąg! Preczyng! — i, wyrwawszy mu ją z ręki, dodał: — Tong mojang własnościng prawnang! Warang tobieng od tegong! Mogeg nosing, cong ming sięg podobang, — fałszyweng peruking, ang naweting fałszyweng oczyng. Nong, patrzyng, młodang ropuchong! Cong na tong powieszing? Możeng ming ing tegong zabroniszing?
Jak wiadomo, miał jedno oko sztuczne. Teraz wyciągnął je z oczodołu, ujął między dwa palce i pokazał wszystkim, strojąc dziko-szydercze miny.
Chińczycy mimowoli cofnęli się ze zgrozą. Obaj policjanci, którzy trzymali kapitana, puścili go i odstąpili o parę kroków.
— Nong? — zapytał ze śmiechem. — Ktong możeng tong powtórzycing? Ktong możeng wyjącing własneng okong z oczodołung?
Nikt z obecnych nie widział jeszcze podobnego zjawiska. Stali w przerażeniu, nie wydając dźwięku. Pierwszy odzyskał mowę arcykapłan:
— T’ien-ti-jin! — zawołał. — O niebiosa, ziemio i ludzie! Miao-ya, miao-ya! — Cud nad cudami! On może wyjmować oczy!
— Miao-ya mu, miao-ya mu! Dziwne oczy, dziwne oczy! — wołano dookoła.
— Jip-mo t’a yuat, jip-mo t’a yuet? — Cóż on powiedział, cóż on powiedział? — zapytał wrzekomego tłumacza młody mandaryn, również przerażony.
Liang-ssi zaś, cztery lata pracując u Europejczyka, nauczył się wielu rzeczy. Wiedział cośniecoś o sztucznych oczach, któremi Europejczycy potrafią maskować puste oczodoły. Zrozumiał wlot, że można wykorzystać powszechny przestrach, i rzekł:
— Chce dowieść, że istotnie jest świętym i cudotwórczym lamą. Podobnie, jak wyjął oko z własnych oczodołów, chce wszystkim obecnym wyjmować oczy i zrywać nosy. Gotów jest nawet powyrywać im ręce i nogi z ciał. Kto pragnie przekonać się osobiście o jego cudotwórczej mocy?
— Ngo put, ngo put! — Ja nie, ja nie! — wołano, cofając się dalej.
— Nikt? Nie powinniście się lękać, gdyż potrafi on osadzić każdy wyrwany członek zpowrotem na swojem miejscu.
Dodał po niemiecku do Turnersticka:
— Wsadź pan oko zpowrotem i udawaj, że zamierzasz arcykapłanowi wyrwać nogę.
Turnerstick wsadził protezę w oczodół. Potem zbliżył się do arcykapłana i schylił się, jakgdyby zamierzając uchwycić go za nogę. Przestraszony Chińczyk cofnął się i zapytał:
— Czego on chce?
— Chce dowieść waszej świątobliwości, że posiada tę umiejętność, o której mówiłem. Pragnie wyrwać panu obie nogi.
Zagrożony kapłan uciekł czem prędzej, ukrył się za posągami bóstw i zaczął biadać:
— Vu, vu! Ngo put yuk ngo; put kam; ngo kiao! — Nie, nie! Nie chcę tego; nie mogę: krzyczę!
Nawet tong-tszi nie wiedział, co sądzić o cudzie. Nie mogąc sobie wytłumaczyć, nie wątpił jednak o zgodności cudu z naturalnym porządkiem rzeczy. Był rad z paniki, która ogarnęła urzędników i kapłanów. Poprosił Liang-ssi:
Powiedz mu, że nie chcemy doświadczyć jego cudownej mocy. Wierzymy, ponieważ przekonał nas naocznie.
Liang-ssi pomówił z kapitanem, poczem rzekł:
— Szczęście dla t’a, że uciekł! Lama został przez niego ciężko obrażony. Zamierzał go ukarać i wstawić mu nogi odwrotnie, prawą w lewo, a lewą w prawo, nadto piętami naprzód.
— Vu, vu! — krzyczał z za posągu arcykapłan. — Ngo put yuk, ngo put yuk! — Nie, nie! Nie chcę, nie mogę!
Tong-tszi zwrócił się z wyrzutem do urzędnika więziennego:
— Mój młody krewny działał zbyt porywczo. Czy był pan kiedyś w Tybecie?
— Nie — odpowiedział zapytany.
— A czy widział pan kiedyś lamę?
— Nie.
— A może pan zna ich prawa i zwyczaje?
— Nie czytałem jeszcze odnośnych ksiąg. Lecz wasza wzniosła i słynna mądrość powinna wziąć pod uwagę, że musiałem uznać tych dwóch obcych ludzi za Fu-lenów, skoro jeden posługiwał się ich mową!
— To da się łatwo wytłumaczyć. Pogrążony w kontemplacji wszechbytu, duch jego wędrował po obcych krajach i w pewnej chwili usłyszał mowę Fu-lenów. W tej właśnie chwili zmusił pan tę świątobliwą duszę do powrotu, i oto, mając jeszcze uszy pełne słów Fu-lenów, przemówiła ich językiem. Ale przypuśćmy nawet, że mamy przed sobą Fu-lenów, to czy mój młody brat posiada prawo przesłuchiwania przestępców?
Młody urzędnik, stropiony, milczał.
— Jesteś jeszcze młody, ale jako kuan-fu i moa-sse powinieneś znać zakres każdego urzędu. Każdy Fu-len jest dla nas y-jin, obcokrajowcem. Mam nadzieję, iż wie pan, czyjej władzy podlegają obcokrajowcy?
— Władzy Waszej Wysokości.
— Czemu więc nie posłał pan odrazu po mnie?
Mówił teraz tonem surowym. Zaległa głęboka cisza zakłopotania, Pang-tszok-kuan był zmiażdżony naganą. Pozostali mandaryni nie śmieli podnieść oczu. Młody urzędnik po chwili zaczął się tłumaczyć:
— Właśnie kiedy Wasza Wysokość nadeszła, byłem zdecydowany posłać gońca do Waszej Wielebności, aby zechciała oświecić nas swojem doświadczeniem. Przesłuchałem zaś obcokrajowców jedynie w tym celu, aby móc Waszą Wysokość dokładnie poinformować.
— Ale zaaresztował ich pan; to było bezprawie! Wiadomo panu, że nie wolno nam karać bezpośrednio cudzoziemców. Nawet kiedy popełnili przestępstwo, musimy odsyłać ich do odnośnych konsulów, aby ci wymierzyli odpowiednią karę. Jeśli nawet ci dwaj ludzie są tylko Fu-lenami, to mogą się poskarżyć na pana swemu posłowi, a wówczas straci pan nietylko urząd, ale i tytuł doktorski. Przez wzgląd na młodość pana, poproszę tych panów, aby ci wybaczyli. Spodziewam się, że odtąd będzie pan wobec nich uprzejmy, gdyż chwilowo zależysz od ich wspaniałomyślności.
Skarcony, spojrzał na tong-tszi ze zdziwieniem.
Ten zaś kontynuował:
— Mój młody kolega przesadnie ocenił winę tych obcych. Jeśli są lamami, to wogóle żadna wina ich nie obciąża, albowiem świątobliwość uprawnia ich do boskich honorów. Jeśli zaś są Fu-lenami, to wina ich jest niewielka, gdyż nie mogli wiedzieć, że czyn ich jest u nas zabroniony i surowo karany. Osobiście zajmę się tem zdarzeniem, powierzając chwilowo tych panów pańskiej troskliwej opiece. Daj im pan dobre mieszkanie w więzieniu, i niechaj im nic nie zbraknie. Zanim nie dowiemy się prawdy, nie możemy ich uważać za winnych i grzesznych. Każ pan sprowadzić palankiny dla nich i dla tego młodego człowieka, który nam się przyda jako tłumacz. Uczyń pan to w tajemnicy przed wzburzonym tłumem. Ja zaś wyprzedzę was i będę oczekiwał w huo-tszu-fang. aby się przekonać, czy zaleceniom moim stało się zadość.
Oddalił się pośród głębokich ukłonów obecnych. Zamknięto za nim szybko wrota.
Turnerstick stał nieskrępowany, żaden bowiem policjant nie śmiał się go imać. Arcykapłan nie opuszczał swej kryjówki. Mamrotał, ze strachem spoglądając na kapitana:
— Czy słyszeliście? Zabierzcie ich stąd, wyprowadźcie ich na dziedziniec i każcie przynieść palankiny! Będziecie mogli wyjść tylną bramą na zaułek. Co się zaś tyczy świątyni, będzie zamknięta, dopóki się nie dowiemy, co to za ludzie. Jeśli to są Fu-lenowie, trzeba będzie świątynię na nowo konsakrować. Wyprowadźcie ich! Fora z nimi!
Chciał się jak najprędzej pozbyć groźnego cudotwórcy. Ze zgrozą myślał o przestawionych i piętami do przodu zwróconych nogach.
Młody mandaryn podszedł do jeńców, złożył ukłon i rzekł:
— Wysocy panowie słyszeli, co rozkazał potężny tong-tszi. Czy zechcą łaskawie iść ze mną?
— Co on ma na myśli? — zapytał kapitan.
— Chce nas wyprowadzić — objaśnił Liang-ssi.
— Dokąd?.
— Do więzienia.
— Ani mi się śni! Jeśli się chce wam iść pod kłódkę, to proszę, ale ode mnie wara! Nieprawdaż, mijnheer?
— Ja. Ik beb honger, ik wil eten! — Tak. Jestem głodny; chcę jeść!
— Dostanie pan — nalegał Liang-ssi. — Nie będzie nam źle w więzieniu. Dostaniemy dobre cele i niezgorszy wikt.
— Ale jaki?
— Smaczny! Tong-tszi kazał się nami troskliwie opiekować. Próżno byłoby stawiać opór. Dla własnego dobra powinniśmy ulec. Może pan być pewny, że pan Degenfeld nie opuści nas w biedzie.
— Tak, to pewne. Pójdziemy, mijnheer?
— Tak — powiedział grubas, który zawsze stosował się do pragnień swoich przyjaciół — Wij willen met gaan. — Pójdziemy.
— Dobrze. Ale urządzę temu arcykapłanowi porządnego pietra. Patrzy na mnie jak na stracha. Jak się mówi w tutejszej wulgarnej chińszczyźnie „żądam pańskich oczu“?
— Ngo yao ling-yen. — odpowiedział Liangssi szeptem.
— „Ngo yao ling-yen.“. Dobrze, zapamiętam to sobie.
Powoli podszedł do arcykapłana, wyjął ponownie oko, włożył je zaraz zpowrotem i rzekł, wyciągnąwszy ręce w kierunku bonzy:
— Ngo yao ling-yen!
— Pen yen! Tien-na, tieu szin! — Moje oczy! O niebiosa, ratunku! — krzyczał przerażony Chińczyk, zmykając co sił.
Tak tedy opuścił kapitan pobojowisko jako zwycięzca i wraz z przyjaciółmi wsiadł do palankinów, w których niebawem zaniesiono ich do więzienia. — — —
Tong-tszi postarał się, aby nasi bohaterowie otrzymali przyzwoite cele, przeznaczone dla znakomitych więźniów. Poza tem kazał przyrządzić dobrą strawę i dbać o ich wygodę. Zaznaczył, że nazajutrz wróci tu w towarzystwie wyższych mandarynów, aby ustalić prawdziwą narodowość i stan jeńców. Polecił ich więc starannej opiece linga, który ze swej strony zapewnił go:
— Nie spuszczę ich z oka. Nie powtórzy się to, co się przytrafiło memu zastępcy, który dziś siedzi już pod kluczem, albowiem pozwolił wczoraj umknąć świętokradcom.
— Zasłużył na tę karę — rzekł tong-tszi. — Był nieostrożny.
— Zapewnia mnie, że to nie jego wina. Nie rozumie, jak to mogło się zdarzyć. Przeprowadziłem dziś badania i znam już okoliczności tej ucieczki.
— Mianowicie?
— Wczoraj późną nocą zjawił się w więzieniu jakiś obcy człowiek, którego wartownicy wpuścili, gdyż pokazał im wysoką oznakę...
— Musiał to być znakomity kuan-fu — przerwał tong-tszi.
— Nie, był to szubrawiec, uwolnił bowiem więźniów, a tego nie zrobiłby żaden kuan-fu.
— Czyżby? Nie może to być! Tylko wyżsi mandaryni posiadają te żetony.
— To prawda. Ale nie jest rzeczą wykluczoną, że ten żeton był fałszywy, podrobiony. W nocy trudno rozpoznać. Urzędnik nie śmiał tego człowieka śledzić, sądząc, że ma przed sobą wpływową osobistość. I cóż się okazało? Wrzekomy mandaryn uciekł wraz z więźniami przez boczną furtkę.
— Zawszeć to wina nadzorcy! Skoro nie śmiał zachodzić drogi mandarynowi, to przynajmniej powinien był pilnować więźniów!
— Mnie nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć. Sprawuję nadzór nad więzieniem osobiście, więc nie omieszkam, jeśli się powtórzą tajemne odwiedziny, dokładnie obejrzeć żetonu. Trzeba być nader ostrożnym, zwłaszcza gdy się ma do czynienia z takimi więźniami, jak dzisiejsi.
Tong-tszi utwierdził go w tem postanowieniu i wrócił do domu, gdzie już dawno wypatrywał go zniecierpliwiony Matuzalem.
Błękitno-purpurowy, podobnie jak i Godfryd i Ryszard, zjadł smaczny obiad, ale bez apetytu. Trawiła go troska. Tong-tszi starał się ją rozproszyć — napróżno.
— Jutro podda się ich badaniu — rzekł mandaryn. — Mamy sporo czasu do zastanowienia się nad sposobami ratunku.
— Należy myśleć, ale przedewszystkiem trzeba działać. Kto będzie ich badał?
— Ja i fu-yuen.
— Najwyższy urzędnik w mieście, zastępca zarządcy prowincji? O, w takim razie nie mam wielkich nadziei. Czy uwierzy, że ma przed sobą lamów?
— Nie. Bywał w Lhassie, a nawet w Mongolji. Zresztą, zna o tyle cudzoziemców, że nietrudno mu będzie dojść narodowości pańskich przyjaciół.
— A zatem nie możemy dopuścić do przesłuchania. Muszę dziś jeszcze, w nocy bodaj, wyprowadzić ich z więzienia!
Mandaryn spoglądał na ziemię, rozmyślając. Poczem oświadczył:
— Mogę panu tylko radzić, abyś zaniechał zbytniego pośpiechu. Tymczasem nic złego im się nie stanie. Trzeba będzie wydać ich w ręce konsulów.
— Ale jak się ich potraktuje! A poza tem nie unikną przecież kary.
— Nie będzie to kara ciężka; co prawda, będziecie musieli przerwać podróż. Kto wie jeszcze, czy i ja nie wplączę się w tę kabałę!
— Należy się tego lękać. Przyznać muszę, że nasi przyjaciele nie grzeszą zbytkiem przezorności.
— Nietylko nie są ostrożni, ale, nadomiar, mimo grozy sytuacji, są bardzo pewni siebie. Trzeba było widzieć Tu-ru-ne-re-si-ti-ki, kiedy wyłupił sobie oczy.
— No, chyba tylko jedno!
— Tak. Potem zażądał nóg arcykapłana. Któżby się ważył na taką czelność, zwłaszcza w opresji! Pierwszy raz w życiu widziałem człowieka, który wyjmował sobie oczy i wsadzał je zpowrotem, nie tracąc mimo to wzroku.
Student wyjaśnił mu tajemnicę, i dodał:
— Musimy ich uwolnić, chociażby przez wzgląd na pana. Czy mogę liczyć na pańską pomoc?
— Hm! Jestem wszak urzędnikiem.
— Jest pan kuan-fu, a nawet tong-tszi, a jednak uwolnił pan tej nocy trzech więźniów.
— Dlatego właśnie nic dziś nie poradzę. Ten młody pang-tszok-kuan, pomimo wieku młodocianego, jest dzielnym człowiekiem. Nie da się podejść.
— Musimy spróbować!
— Rzecz w najwyższym stopniu niebezpieczna. Nie będę panu przeszkadzał, bo jest pan ostrożny i na pewno mnie nie wydasz. Nie żądaj pan jednak, abym pomagał ci osobiście. Postępuj tak, aby moje nazwisko nie zostało wymienione! Teraz pójdę do swego pokoju, aby się skupić. Niech pan się również zastanowi. W każdym razie przed zapadnięciem nocy nic nie możesz przedsiębrać. Do tego czasu łatwiej będzie powziąć jakieś postanowienie.
Matuzalem wrócił do swego pokoju i chodził z kąta w kąt. Udał się wreszcie do ogrodu, gdzie znalazł pucybuta i Ryszarda, medytujących na ten sam temat. Usiedli wszyscy razem i wykuwali plan działania.
— Chodzi nietylko o Turnersticka i mijnheera — rzekł Degenfeld. — Jednemu i drugiemu przydałaby się mała nauczka. Zasłużyli sobie na nią. Ale Liang-ssi wpadł zupełnie niewinnie!
— Nikt przecież nie wie o łączności ich i Liang-ssi — rzekł Ryszard.
— Teraz jeszcze nikt, ale wnet się dowiedzą. Skoro jutro staną przed fu-yuen, wszystko wyjdzie na jaw. Nie potrafią zwieść tego urzędnika!
— I ja tak sądzę — potwierdził Godfryd. — Bodajby mnie to poruczyli śledztwo! Zaleciłbym każdemu wlepić parę prztyków w nos, a potem przepędziłbym ich na wszystkie cztery strony świata! Tu w Chinach odgrywać bogów! Co im strzeliło do głowy?
— Prawdopodobnie jest to pomysł Turnersticka. Założę się, że obaj nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Gdyby nie wstawiennictwo Liang-ssi i mandaryna, kto wie, czy nie zostaliby zlynchowani przez tłum. Jeśli się jutro okaże, że Liang-ssi jest z nimi w komitywie, dzielny nasz żółty przyjaciel będzie zgubiony. Jest Chińczykiem — jego nie ocali żaden konsul. Na nim skupi się awantura. Liang-ssi trzeba bezwarunkowo uwolnić!
— Czyż żadna myśl nie rozświeci mroków naszych mózgownic? Wszak głowy nie noszę od parady!
— Mam coś — ale nie, to nie ujdzie.
— Ma pan coś, co nie ujdzie! No, w takim razie nie ma pan nic, mój stary Matuzalemie. Cóżto takiego?
— Gdyby tong-tszi zechciał, mógłby nam pomóc.
— No, rozumie się. Posiada przecież żetony, które otwierają przed każdym wszystkie wrota i każde drzwi.
— Tak. Nie mogę mu brać za złe, że się osobiście nie chce przyczynić do uwolnienia naszych przyjaciół. On byłby najbardziej narażony. Czy można od niego żądać, aby dla nas narażał wszystko, absolutnie wszystko, tem bardziej, że obowiązek nakazuje mu postępować wręcz przeciwnie.
— Słusznie! Ale my możemy go wyręczyć!
— Co?
— Iść do więzienia i wydostać jeńców.
— Myślałem już o tem. Łatwiej pomyśleć, niż wykonać!
— Wiem o tem. Wogóle wszystko jest łatwiej pomyśleć, niż wykonać. Pojmuję, że nie obejdzie się bez niebezpieczeństwa, nie mogę sobie jednak wyobrazić, że już nigdy w życiu nie ujrzymy „Pocztyljona z Niniwy“. Jeśli pan odważy się pójść do huok-tszu-fang, to i ja z panem.
— Ja też — dodał Ryszard.
— Nie wątpię — odpowiedział Degenfeld. — Ale twoja pomoc jest zbyteczna. Dopiero podczas podróży zacząłeś się uczyć chińskiego. Godfryd natomiast, który jeszcze przed wyjazdem rozmawiał często ze swoim przyjacielem Ye-Kin-Li, poradzi sobie z chińskiemi końcówkami Turnersticka. Zresztą, dzięki korpulencji, łatwiej może uchodzić za Chińczyka. Dodajmy, że jesteś zbyt młody.
— Pięknie! — rzekł Godfryd. — A więc pomysł mój przypada panu do gustu?
— Powiedziałem ci już, że i ja o tem myślałem. Dochodzę do ostatecznej konkluzji, że niema innego wyjścia.
— Dobrze. Idę z panem?
— Tak. Sambym się nie ważył. Cztery pięści to więcej niż dwie.
— Pewnikiem! Pomówimy więc o tem obszerniej. Do naszego przedsięwzięcia przedewszystkiem potrzebny jest żeton.
— Prawdopodobnie tong-tszi nam nie odmówi.
— A następnie potrzebujemy ubiorów chińskich.
— Nawet mandaryńskich!
— Hm. A potem potrzebne są palankiny.
— No tak. Więźniowie nie mogą pokazać się na ulicy. Zdradzi ich ubiór Holendra.
— Będziemy musieli przekupić kulisów. To nas będzie kosztowało sporo pieniędzy.
— Pieniądze — to fraszka. Ale jakże znajdziemy kulisów, godnych zaufania. Musielibyśmy ich wtajemniczyć w nasz plan. Kto zaręczy, że nie doniosą O wszystkiem pang-tszok-kuanowi.
— Ilu ich trzeba?
— Dwunastu.
— Dwunastu? Dlaczego aż tylu?
— Nas jest sześciu. Rozumiesz chyba, że będziemy zmuszeni natychmiast opuścić miasto.
— O, biada nam! Ulice są zamknięte!
— Posiadam paszport, który otworzy bramy ulic.
— Hm! Im dłużej myślę o tem, tem bardziej, jestem pewny powodzenia. Przejdę się trochę po ogrodzie.
Podniósł się i rozpoczął okólną wędrówkę po ogrodzie. Stroił jakieś dziwne miny, chichotał, mruczał coś pod nosem, i wreszcie wrócił do towarzyszów.
— Mam! — zawołał. — Wszystko widzę jasno przed sobą; tylko co do kulisów jestem jeszcze nieoświecony.
— No, gadaj!
— Wiadomo panu, że jestem wyższy od pana?
— Naturalnie. I cóż z tego?
— Noli turbare circulos meos! — Nie wtrącaj się do moich cyrklów! Zauważył pan także, że jest pan grubszy ode mnie?
— Przyznaję, nie uszło to mojej spostrzegawczości.
— A co pan powie o postaci naszego dzisiejszego gospodarza?
— Że nie jest tak otyły jak ja, ani tak długi jak ty.
— Słusznie. Stanowi średnią arytmetyczną naszych dwóch postaci. Stąd wnoszę, że jego ubiory ujdą i na nas, w każdym razie po nocy.
— Możliwe, nawet prawdopodobne. Ale czy myślisz, że nam pożyczy?
— Czemu nie? A jeśli nawet odmówi, to i na to mam radę.
— Jaką?
— Poprostu, skradnę.
— Godfrydzie, jak brzmi siódme przykazanie?
— Wiem: Nie kradnij! Ale ja wcale nie chcę ukraść. Poszkodowany odzyska swoje łachy. Myślę też, że w ostatecznym wypadku sami sobie weźmiemy żetony.
— Godfrydzie, Godfrydzie!
— Matuzalemie, Matuzalemie! Jeśli zna pan lepsze sposoby, wyłóż je na stół! Ubrania i żetony mieć musimy.
Degenfeld odpowiedział, że przedewszystkiem trzeba wysłuchać propozycji tong-tszi. Należało się spodziewać, że strapiony mandaryn poszuka jakiegoś skuteczniejszego wybiegu.
Tymczasem upłynęło popołudnie, a mandaryna nie było widać. Zapadł zmierzch. Wezwano gości do wieczerzy. Stół był nakryty tylko dla nich trzech. Degenfeld zapytał służącego o pana domu i dowiedział się, że ten przyjmuje teraz gościa. Tym gościem był ho-po-so.
— Ho-po-so? Kiedy przybył?
— Przed połową czasu.
Połowa czasu — to godzina, a więc jak na chińskie stosunki bardzo dawno! Wieczerzał z tong-tszi, nie racząc pokazać się jego gościom, a swoim zbawcom, — to było dosyć dziwne.
Nieco później rozległy się w korytarzu kroki wielu ludzi. Matuzalem dowiedział się, że to ho-po-so opuścił dom tong-tszi.
— Obraza — rzekł do Godfryda. — Uratowaliśmy mu życie; zapowiedział przez tong-tszi, że jutro, albo nawet dziś jeszcze nas odwiedzi. No, a teraz, będąc w tym samym domu, nie raczył do nas wejść, i odszedł, nie pokazawszy nam swego mongolskiego oblicza. Co o tem sądzić?
— Nic chlubnego.
— Cóż?
— Tong-tszi wtajemniczył go w naszą nieszczęsną przygodę. Dlatego nasz miły mandaryn portowy wypiera się wszelkiej łączności z nami. Kiedy mu śmierć zaglądała w ślepia, nie mógł się nacieszyć naszym widokiem, a teraz, kiedy nam coś grozi, umyka, zadarłszy poły, i umywa żółte ręce. Tak już jest na tym niewdzięcznym świecie.
— Jakiż to tchórz i niewdzięcznik!
— Nie przyjechaliśmy do Chińczyków, aby szukać u nich odwagi i wdzięczności. Dla mnie może ten cały ho-po-so — — —
Urwał, ponieważ wszedł tong-tszi. Mandaryn ukłonił się uprzejmie i zapytał, czy goście są zadowoleni z obsługi. Matuzalem potwierdził. Ku jego zdumieniu, tong-tszi zakomunikował mu o wizycie ho-po-so. Należało się spodziewać, że grzeczny mandaryn utai przed swoimi gośćmi te odwiedziny.
— Czyż nie przyszedł poto, aby się z nami przywitać? — zapytał nasz bohater.
— Tak — odpowiedział tong-tszi z całą swobodą. — Bardzo się ucieszył, że was ujrzy.
— A więc wróci tutaj?
— Nie.
— W takim razie nie pojmuję, dlaczego odszedł, nie pokazawszy się nam!
— Przypomniał sobie nagle, że ma coś ważnego do załatwienia; śpieszył się bardzo i prosił mnie, abym go przed panami wytłumaczył.
— O, to zbyteczne. Nie jesteśmy tak wymagający, aby odrywać go od ważnych spraw.
Tong-tszi uśmiechnął się lekko. Przejrzał myśl Degenfelda, ale nie dał tego poznać po sobie. Przysiadł się do stołu, kazał podać fajki, poczem odesłał służącego, zabraniając mu wchodzić bez wezwania.
Po tym wstępie Matuzalem spodziewał się, że mandaryn przystąpi do sprawy więźniów. Atoli Chińczyk zaczął znowu mówić o ho-po-so.
— Ten mandaryn — rzekł — ma władzę nad portem Kuang-tséu-fu i nad wszystkiemi rzekami kraju. Bez jego pozwolenia żaden okręt nie może przybić, ani odbić. Przypomniał sobie, będąc u mnie, że pewien kapitan ts’ien-kioku prosił go o pozwolenie wyruszenia w drogę. Ho-po-so zupełnie o tem zapomniał. Ponieważ jednak okręt ten musi jutro znaleźć się w odległem miejscu, więc ho-po-so pośpieszył wydać odpowiednie zarządzenia.
Ts’ien-kiok w dosłownem tłumaczeniu oznacza „tysiąconoga“. Taką nazwę noszą lekkie dżonki wojenne, które przeważnie żeglują po rzekach i kanałach. Oprócz żagli, posługują się także mnóstwem długich wioseł. Zarówno w nich, jak i w bystrości tych dżonek należy szukać pochodzenia tej nazwy.
Lecz czemu teraz właśnie mówił o tem tong-tszi?
— Czy widział pan, jak jedzie taka ts’ien-kiok? — zapytał takim tonem, jakby nic ważniejszego nie zaprzątało w tej chwili jego umysłu.
— Nie — odparł lakonicznie Matuzalem.
— Zobaczy pan i będziesz zdumiony szybkością tych dżonek.
— To odkładam na później. Dziś myślę o innych rzeczach!
— O, cóż przeszkadza mówić o ts’ien-kioku? Ten, o którym mowa, odbije od brzegu o drugiej w nocy, co nie znaczy, że nie mógłby tego uczynić wcześniej.
— Tak! — rzucił Degenfeld.
— Musi wyruszyć dziś w nocy, aby zawieźć pewnego yao-tszang-ti[42] do Szü-juan. Czy wie pan, gdzie to miasto leży?
— Nie.
— Otóż znajduje się wysoko nad Pe-kiang, w kierunku Szao-tszéu.
Matuzalem nadstawił ucha. Szao-tszèu znajdowało się w drodze do miasta, do którego dążył. W jakim celu mandaryn upierał się przy tym temacie? Może miał jakiś racjonalny powód?
— Okręt ten — kontynuował tong-tszi, błyskając oczami. — jest najszybszym ze wszystkich, które znam. Jeśli wyjedzie o drugiej w nocy, będzie pojutrze przed południem na Pe-kiang, podczas gdy inne okręty przebywają tę przestrzeń co najmniej w dwa pełne dni.
Nie ulegało teraz wątpliwości, że tong-tszi zmierzał do jakiegoś określonego celu. Czy celem tym miała być oczekiwana zbawienna rada? Czy, będąc urzędnikiem, nie chciał jej może wyrazić bezpośrednio, przypuszczając, że goście domyślą się z półsłówek? Matuzalem myślał o tem i postanowił się upewnić.
— Czy taka dżonka wojenna przyjmuje prywatnych pasażerów?
— O ile są poleceni kapitanowi.
— A więc i cudzoziemców?
— Każdego, kto posiada odpowiednie polecenie.
— Czy pisemne?
— Tak. Ale lepiej jest poprzedzić je ustnem. Zresztą, posiadacz takiego paszportu, jaki panu dałem, może się bez polecenia obejść. Paszport zaś wraz z poleceniem ustnem i piśmiennem pozwala rozporządzać się okrętem jak własnym.
— Sądzę, że kapitan nie dałby się tak łatwo sobą rozporządzać.
— O, czem jest kapitan okrętu wojennego! Niczem, absolutnie niczem. Wie pan chyba, że Chiny faktycznie nie posiadają oficerów marynarki. Ci istnieją u nas tylko nominalnie. Każdy żołnierz może być użyty zarówno do lądowej, jak i do wodnej służby. Oficerowie armji lądowej komenderują okrętami a oficerowie marynarki dowodzą wojskiem lądowem. Zresztą, ani jedni, ani drudzy nie znają się na niczem. Sam jestem Chińczykiem, ale znam nasze wady, i wiem, dlaczego zawsze ulegamy wrogowi. Kapitan interesującego nas okrętu jest zwyczajnym szeu-yü-tsiang-tsund, czyli szeu-pi[43], którego nie słuchają się właśni żołnierze. Właściwie dowództwo nad okrętem sprawuje ho-tszang.
— A czy yao-tszang-ti ma jakąś władzę nad dżonką?
— Poborca podatków? Ci ludzie wszędzie odgrywają rozkazodawców i wysokich mandarynów. Mają władzę nad zalegającymi z podatkami płatnikami — i to wszystko. Pomstują na każdego, ale stają się potulni, gdy kto ich zgromi.
— Podróż w takiej kompanji musi być bardzo interesująca?
— Pewnie. Może pan wkrótce będzie miał okazję odbyć ją, skoro, jak mi oznajmiłeś, zamierzasz udać się nad Pe-kiang.
— A czy zna pan kapitana owej dżonki?
— Tak. Ho-po-so wymienił mi jego nazwisko.
— A poborcę podatków?
— Jego również. Znam go nawet osobiście. Jest to mały, szczupły człeczyna; uważa się za olbrzyma rozumem i dostojnością. Wszyscy się z niego natrząsają, to znaczy ci, którzy nie zalegają z podatkiem. Chcę też panom oznajmić, że zamierzam na okręcie umieścić pewien ładunek towarów.
— Kiedy?
— Po północy.
— Dlaczego tak późno, kiedy bramy ulic będą zamknięte?
— Ponieważ — — no, mogę panom zaufać, ponieważ nikt nie powinien wiedzieć o tych towarach.
— Czy tragarze nie będą musieli dojść do portu? Jakżeto zrobią, gdy bramy będą zamknięte?
— Sądzę, że będzie z nimi ktoś, kto posiada odpowiedni paszport.
— — I ten ktoś musi z nimi pójść?
— Pójść? O, nie! Ktoś, kto posiada taki paszport, jest zbyt dostojny, aby chodzić. Zresztą, towar musi być przeniesiony w palankinach, żeby go nie obejrzeli wartownicy.
Matuzalemowi zaczęło świtać w głowie. Chcąc się dokładnie przekonać, zapytał:
— Ile będzie tych palankinów?
— Właściwie tylko sześć. Ale dochodzi jeszcze podwójny palankin na odzież i broń.
— Jaką broń? Tę, którą przesyłam na okręt, A następnie z okrętu przyślą mi trochę odzieży. Jest to mały interesik; chciałbym, aby się udał.
Degenfeld już nie wątpił o właściwym sensie zagadkowych powiedzeń mandaryna. Wdzięczny gospodarz chciał im pożyczyć potrzebnego stroju. A potem po uwolnieniu więźniów, mieli uciec na okręt i odesłać zpowrotem mandarynowi jego odzież.
— Czy nikt nie pozna palankinów i kulisów? — zapytał student.
— Nie. Będą ubrani jak zwyczajni najemni kulisowie. Wystarałem się też o zwyczajne palankiny.
— Wyśmienicie. Czy kulisowie nie zatrzymają się, czy potrafią biec bez wytchnienia aż do okrętu?
— Wystarczy im jeden krótki postój. Gdzie o tem rozstrzygnie posiadacz cennego paszportu. Wydałem im już odpowiednie rozkazy. Odległość nie jest tak wielka.
— Czy dużo będzie odzieży?
— Dwa komplety mandaryńskie. Chce pan je obejrzeć?
— Proszę.
— A więc chodź pan!
— Tong-tszi zaprowadził gościa do przyległego pokoju. Wisiały tu dwa pełne komplety mandaryńskie, wraz z czapkami z guzikami i pawiemi piórami stanowiącemi dowód cesarskiego uznania. Niczego nie brakło. Mandaryn sięgnął do rękawów, służących jednocześnie za kieszenie, wyciągnął dwa żetony, pokazał je Matuzalemowi i schował zpowrotem. Dodał przytem z uśmiechem.
— Ta odzież i te żetony są przeznaczone dla dwóch dobrych przyjaciół, którzy chcą się poczuć mandarynami. Czynią to tylko dla żartu. Odeślą mi wszystko w porządku, gdyż w swoim czasie będę musiał zdać rachunek z ilości posiadanych żetonów.
— Kiedy ci przyjaciele zaczną się przebierać?
— Niedługo przed odejściem. Własne ubiory złożą w podwójnym palankinie, aby je wdziać, zanim wsiądą na okręt.
Wszystko więc było dokładnie przygotowane. Pozostawało tylko wydobyć przyjaciół z więzienia i doprowadzić ich do palankinów. Była to rzecz najważniejsza, tong-tszi niemało przyczynił się do jej powodzenia.
Czynił wszystko, co leżało w jego mocy. Wróciwszy wraz z Matuzalemem do jadalni, zaczął mu opowiadać o więzieniu. Opisał je z taką dokładnością, że Matuzalem widział je w duchu.
Koło godziny jedenastej mandaryn podniósł się. Wymówił się nawałem pracy. Serdecznie pożegnał swoich gości, nie dając znać po sobie, że się już nigdy nie zobaczą. Ale już przy drzwiach odwrócił się i rzekł ze wzruszeniem:
— I lu fu sing! — Niech wam szczęście towarzyszy w drodze!
Po jego odejściu Godfryd długo potrząsał głową.
— Teraz nie wiem już, — rzekł — czy go dobrze zrozumiałem. Wydaje mi się, że podsłuchał naszą rozmowę w ogrodzie.
— Tak, masz rację.
— Więc zmykamy na okręt?
— Nieinaczej.
— A jak tam odzież?
— Chodźcie, pokażę wam.
Zaprowadził ich do wspomnianego pokoju.
— Spełniły się wszystkie nasze życzenia — odezwał się pucybut. — Nasz tong-tszi jest wszechwiedzący. Chętnie bym go wycałował — Brak tylko warkoczy.
— Nie są nam potrzebne. Mamy tu bowiem nie czapki zwykłe, lecz deszczowe kapelusze z kapturem. Widzisz, że pomyślał o wszystkiem.
— No, a co dalej?
— Zobaczysz. Teraz przekonam się, co słychać w domu, kto jeszcze czuwa i gdzie stoją palankiny.
Na piętrze paliła się tylko jedna lampka. Na dole wisiał również lampjon między przedniemi a tylnemi drzwiami wejściowemi. Pierwsze były zamknięte, drugie — otwarte. Na dziedzińcu Degenfeld zobaczył palankiny. Jakiś mężczyzna, w ubiorze najemnych kulisów podniósł się, podszedł bliżej, ukłonił się i zagadnął:
— Kiedy wasza dostojnoość rozkaże wyruszyć?
— Czy wiesz kogo będziesz nosić? — zapytał Matuzalem.
— Tak.
— I dokąd?
— Wiem.
— No więc, dokąd?
— Do okrętu.
— Wprost?
— Nie. Zatrzymamy się w drodze. Dwaj dostojni panowie wysiądą, młodszy zaś rozkazodawca zostanie w palankinie. A potem obaj prawdopodobnie wrócą z trzema innymi czcigodnymi panami; wsiądą wszyscy do palankinów, a my pomkniemy kłusem do okrętu.
— Dobrze. Ale gdzie macie się zatrzymać?
— Wpobliżu więzienia. Brama pewnego domu będzie otwarta. Będziemy czekać w podwórzu.
— Do kogo należy ten dom?
— Do pewnego nader oddanego sługi naszego potężnego tong-tszi.
— Dobrze! Wkrótce wyruszamy. Bądźcie gotowi!
Degenfeld wrócił do swego pokoju i udzielił Godfrydowi potrzebnych wskazówek. Pucybut podrapał się za uchem i zauważył:
— Wszystko to dobre, ale czy się uda, to jeszcze wielkie pytanie. Ale niema co, trzeba zaryzykować! Przebierzemy się więc i w drogę!
Przebrali się przy pomocy Ryszarda, który musiał także znieść ich wspólne bagaże ze wszystkich pokojów. Newfundlandczykowi zawieszono na szyi tornister, poczem wszyscy zeszli do palankinów.
Stało już tu czternastu kulisów. Psa umieszczono razem z rzeczami w podwójnym palankinie. Wreszcie trzej pasażerowie wsiedli do powozów.
Dom był pogrążony we śnie. Zalegała głęboka cisza. Gromada kulisów ruszyła w drogę. Bez szmeru otworzono drzwi wejściowe i zamknięto je zpowrotem. Kulisowie puścili się galopem.
Na ulicy panowały ciemności egipskie. Tylko wdali, przy bramie łukowej, płonęła papierowa lampa. Chwiejne blaski padały chwilami na samotnego wartownika.
— Szui-ni-men? — Kto tam? — zapytał, skoro palankin Degenfelda, pierwszy z szeregu, zatrzymał się u furtki.
Student trzymał już w ręku paszport. Pokazał go wartownikowi, który skierował nań światło lampki. Rzuciwszy okiem na pieczęcie, otworzył szeroko bramę, a sam bez słowa runął plackiem na ziemię. Orszak wkroczył w następną ulicę.
Tak minęli następne cztery ulice. Wszędzie zatrzymywało ich, „Szui-ni-men“ strażników, którzy na widok paszportu rzucali się na ziemię, uprzednio otworzywszy furtkę.
Wreszcie tragarze wkroczyli do domu, którego drzwi stały otworem. Opuszczono palankiny na ziemię. Pasażerowie wysiedli. Dookoła była ciemna noc i głucha cisza.
— Muszę iść z wami — błagał Ryszard, — Lękam się o ciebie, wujku Matuzalemie!
— Ba, co znowu! — odpowiedział student. — Nie wstydzisz się.
— Ach, to tak niebezpieczne. Co ja zrobię, jeśli was zatrzymają?
— Każesz się zawieźć zpowrotem do tong-tszi. Ale to wykluczone. Mamy prawo zwiedzić więzienie o każdej porze dnia i nocy; nikt nie może nam tego zabronić. A skoro znajdziemy się w gmachu, zobaczymy, co czynić. Jeśli uwolnienie więźniów okaże się niemożliwe, odejdziemy w spokoju. Głowa do góry, chłopcze! Za kwadrans będziemy zpowrotem.
Ryszard uścisnął go serdecznie i cofnął się w mrok. Degenfeld i Godfryd wyszli na ulicę. Było ciemno, choć oko wykol. Ale nawprost nich padały nędzne światełka z kilku okien z naoliwionego papieru.
— Oto więzienie — odezwał się półgłosem Degenfeld.
— Tak, o ile tong-tszi dobrze nas poinformował. Niech mi pan powie, co czujesz koło żołądka?
— Mam uczucie, jakbym wypił skwaśniałe piwo.
— O, to właśnie! I w przełyku jest mi cosik niewyraźnie. Czy to sumienie stanęło mi w gardle? Mam na myśli złe sumienie, czyli trwogę.
— I ja nie potrafię z zimną krwią puszczać się na taką awanturę. A więc chodź-że, stary Godfrydzie!
— Godfryd? Wypraszam sobie teraz podobną poufałość! Jestem dla wszystkich kuan-fu Ba-ra-ni-łeb. Postaram się zaimponować panu okruchami swej chińszczyzny.
— O nie! Mów jak najmniej. A najlepiej będzie, jeśli wcale pary z ust nie puścisz.
— W takim razie będę milczał po chińsku. Nauczyłem się tego dobrze.
Przeszli na drugą stronę ulicy i stanęli we wnęce bramy. Nad nią wisiał gong. Matuzalem uderzył.
— Szui-tsi? — Kto tam? — rozległ się wewnątrz głos.
— Ri kuan-fu. — Dwóch mandarynów — odpowiedział student.
Odsunięto zasuwy i uchylono bramę. W szparze ukazała się z początku dzida, a potem postać żołnierza, trzymającego małą lampkę.
— Lao-ye put tek lai. — Starzy panowie nie mogą wejść — rzekł.
Fałszywi mandaryni pokazali mu żetony. Natychmiast przepuścił ich, złożywszy ukłon do samej ziemi.
Dzięki wskazówkom tong-tszi, Degenfeld znał już rozkład więzienia. Przeszli przez wąskie podwórze i zatrzymali się przed drzwiami właściwego budynku. Długi a jednopiętrowy, ledwo zarysowywał się w mroku.
Tu również uderzono w gong, poczem znów rozległo się „Szui-tsi“. Powtórzyła się ta sama scena, co poprzednio, zanim wartownik wpuścił intruzów. Znaleźli się w wąskim korytarzu, oświetlonym dwiema latarniami.
— Do djaska! — mruknął Godfryd.
— Co takiego? Strach?
— Nie, ten strój. Nogi plączą się w długiej spódnicy. Ledwo potrafię człapać.
Pośrodku korytarza, z prawej i lewej strony, widniały drzwi. Degenfeld wiedział, gdzie zamknięto więźniów. Zastukał na lewo. Znowu zawołano: — Seui-tsi? — i znów powtórzyła się wyżej opisana scena.
Teraz wkroczyli do szerszego korytarza o licznych, bardzo niskich drzwiach. Tu znajdowały się lepsze cele.
Na końcu korytarza naraz otworzyły się drzwi. Jaskrawe światło oświetliło wchodzącego. Był to znany nam młody mandaryn. Poczucie ciążącej na nim odpowiedzialności spędziło mu sen z powiek. Zmierzył przybyszów nieufnem spojrzeniem, ukłonił się lekko i zapytał:
— Szui-tsün? — Kto jesteście?
Nie mówiąc ani słowa, obaj pokazali swoje żetony.
— Idźcie za mną, panowie!
Zaprowadził ich do małego pokoju, gdzie znajdowały się stół, krzesło i niskie posłanie. Na stole paliły się dwie świeczki i leżała otwarta książka. Mandaryn bacznie obejrzał żetony; ukłonił się głębiej i zapytał:
— Czemu zawdzięczam zaszczyt tak wysokich odwiedzin?
Nie była to jeszcze uprzejmość, jakiej mógł się spodziewać Matuzalem. Odpowiedział dosyć ostro:
— Pan jest pang-tszok-kuan tego domu?
— Tak.
— Czy obecni są tu także inni wyżsi urzędnicy?
— Nie.
— Umieszczono tu dzisiaj dwóch lamów wraz z tłumaczem?
— Nie. Ludzie, o których pan mówi, nie są lamami. Jeden jest Holendrem, drugi Niemcem, a trzeci Chińczykiem.
— Skąd pan wie?
— Przekonałem się. Sprowadziłem z Sza-mien tłumacza, który dokładnie to wybadał.
— Czy rozmawiał z nimi?
— Nie. Nie zdradziliby się tak łatwo. Podsłuchiwał za drzwiami.
— Tu oni siedzą? — wskazał na najbliższe drzwi boczne.
— Tak — potwierdził mandaryn.
— Otwórz pan! Chcę z nimi pomówić.
Lecz pang-tszok-kuan obejrzał go badawczo i rzekł:
— Temu życzeniu nie mogę być powolny.
— Życzeniu? O życzeniu niema tu mowy. Rozkazuję.
— Nie mogę panu zadośćuczynić. Nie mogę woli panów uznać za rozkaz, gdyż nie znam was.
— Poznaje pan z naszego ubioru, że jesteśmy pańskimi przełożonymi. Pański złoty guzik od czapki, a nasze błękitne kulki mówią wyraźnie, że my jesteśmy urzędnikami trzeciej, pan zaś — siódmej kategorji. Żądamy od pana posłuszeństwa, które jesteś nam winien!
Młody mandaryn, niezbity z tropu, zajrzał Matuzalemowi w oczy i odpowiedział stanowczym tonem:
— Nie odmówię posłuszeństwa, skoro będę miał dowód, że panowie jesteście uprawnieni do noszenia tych błękitnych guzików.
— Co? Wątpi pan?
— Ani wątpię, ani wierzę. Wymagam poprostu dowodu. Wczoraj o tej samej porze przyszedł do więzienia jakiś wrzekomy mandaryn również trzeciej klasy, no i ulotnił się razem z więźniami. Będę czuwał, aby się taki podstęp nie powtórzył.
Matuzalem z głębi duszy chciał uścisnąć dłoń temu mężnemu I nieustraszonemu urzędnikowi. Wyciągnął paszport i pokazał go mandarynowi, ale tak, aby ten nie mógł przeczytać w całości.
— Zna pan tę pieczęć? — zapytał.
— Tak, jest to pieczątka Syna Niebios, — odrzekł młodzieniec. — A więc jest pan szün-tszi-szu-tse, zaufanym najwyższego majestatu; chylę się przed panem w ukłonie.
— Podnieś się i otwórz celę!
Mandaryn usłuchał rozkazu. Cela w rzeczy samej różniła się wielce od zwykłych cel chińskich więzień. Było tu dosyć miejsca dla trzech osób. Umeblowanie składało się ze stołu, trzech krzeseł i trzech posłań. Latarnia oświetlała resztki sutej kolacji.
Więźniowie skupili się pośrodku celi. Słyszeli i głosy rozmawiających i poznali Matuzalema, chociaż zaskoczyło ich przebranie. Dziwacznie wyglądał w stroju chińskiego mandaryna. Jego broda ciemna i gęsta i nos niezwykły nie licowały z powierzchownością ludzi żółtej rasy.
Inaczej znowu, komicznie niemal, wyglądał Godfryd. Szeroki ubiór wisiał na jego długiej chudej figurze jak na tyczce, bezbroda zaś, pomarszczona twarz dziwnie kontrastowała z czapeczką mandaryńską.
Więźniowie postanowili nie zdradzać się, że znają przybyszów. Jednakże mijnheer zaczynał się już uśmiechać, a po twarzy kapitana przebiegały drgawki podejrzane.
— Cicho! — zgromił ich błękitno-purpurowy. — Zdaje się, że zamierza pan się śmiać! Ten młody urzędnik nie powinien się domyślić, że my się znamy. Chodźcie za mną do jego gabinetu! Jeśli was nie wypuści, trzeba będzie go unieszkodliwić.
Mówiąc to, wyszedł odrazu na korytarz, aby odciąć mandarynowi drogę. Więźniowie wkroczyli do pokoju mandaryna tak raptownie, że pang-tszok-kuan nie miał czasu temu zapobiec. Stał przy Godfrydzie. Za sobą miał trzech więźniów, a przed sobą Matuzalema. Obejrzawszy się wokoło, zapytał:
— Cóżto znaczy? Poco tu weszli?
— Ponieważ wyprowadzę ich stąd — odpowiedział Degenfeld. — W tym celu tu przybyłem.
— Ja nie pozwolę.
— Chce pan być nieposłuszny względem mnie, szün-tszi-szu-tse?
— Względem pana i każdego innego, bez względu na rangę! Powierzył mi ich tong-tszi, i tylko on ma prawo ich stąd wyprowadzić. Uprzedzam, że zwołam straż!
Podszedł do gongu, ale Matuzalem odepchnął go brutalnie. Mandaryn wyprostował się dumnie i zawołał:
— Teraz wiem, co się święci. Nie jest pan mandarynem. Rozmawia pan językiem tych ludzi. Jest pan Ich znajomym i chcesz ich zwolnić. Przyznaje się pan?
Matuzalem nie mógł odpowiedzieć kłamstwem na tak godne szacunku wystąpienie młodego człowieka.
— Odgadł pan — rzekł. — Ale nie potrafisz mi przeszkodzić. Jeden przeciwko pięciu.
— Myli się pan. Wystarczy mi podnieść głos, a natychmiast straż przybiegnie.
— Tak, ten jeden wartownik, który stoi w korytarzu. Inni pana nie usłyszą. A że nie lękamy się zardzewiałej piłki tego żołnierza, niech pan sam stwierdzi.
Wyciągnął z kieszeni dwa rewolwery i spuścił kurki. Godfryd uczynił to samo. Mandaryn zbladł. Nietylko jeden, ale wszyscy jego podkomendni nie daliby rady dwom parom rewolwerów. Sama groźna i męska postawa Matuzalema rozproszyłaby ich momentalnie. Najważniejszą jednak rzeczą był fakt posiadania przez tego cudzoziemca paszportu, przed którym musiał się ugiąć każdy żołnierz, a nawet jenerał. Z chwilą, gdy tylko pokazałby ten dokument, wartownicy musieliby się słuchać jego, a nie naczelnika więzienia. Nie było wątpliwości, że więźniowie zdołają się wydostać.
Mimo to młody mandaryn nie uległ. Z akcentem nienaruszonej decyzji odpierał słowa studenta.
— Panie, dobrześ to uplanował — rzekł wreszcie. — Widzę, żem zbyt słaby, aby się przeciwstawić skutecznie twoim zamiarom. Ale czy pomyślał pan, jaki los mnie czeka, jeśli więźniowie uciekną?
Poważny i smutny ton urzędnika wzruszył błękitno-purpurowego. Odezwał się:
— Wiem, że spotka pana kara, ale nie sądzę, aby była zbyt surowa. Dostanie się panu tylko nagana.
— Myli się pan. Wczoraj zbiegli dwaj przestępcy; ich miejsce zajął dziś urzędnik, który ich nie dopilnował. To samo mnie czeka, ale, mogę pana zapewnić, mój zmysł honoru nie pozwoli mi tego przeżyć. Skoro tylko pan się oddali, popełnię samobójstwo. Nie uważam pana za tak wyzutego ze skrupułów, abyś chciał zostać zabójcą urzędnika, sumiennie spełniającego swe obowiązki.
Widać było, że mówi poważnie. Degenfeld usiłował go odwieść od zamiaru najrozmaitszemi argumentami, ale napróżno. Mandaryn wysłuchał go, poczem rzekł, potrząsając głową:
— Pański wysiłek jest daremny. Urząd, który piastuję, tak bardzo prześciga mój wiek, że tysiące mandarynów patrzy na mnie zawistnem okiem. Osiągnąłem go ciężką pracą i sumiennem spełnianiem obowiązków. Wiem, że najwyższe urzędy stoją przede mną otworem. Atoli żadna z mych nadziei nie spełni się, jeśli jutro będę musiał zameldować o ucieczce więźniów. Osadzą mnie samego w więzieniu. Za jednym zamachem zepchnięty do najniższych warstw obywateli, do klasy występnych, nigdy już nie będę mógł objąć żadnego urzędu. Wolę raczej umrzeć. Posiada pan paszport, który najwyżsi mandaryni muszą szanować! Ale nikt nie powinien działać wbrew obowiązkom. Przynieś mi pan rozkaz, który będę zobowiązany wykonać, a chętnie wypuszczę tych ludzi, i ze spokojem będę oczekiwał następstw.
— Nie rozporządzam takim rozkazem na piśmie.
— A więc czyń pan, co ci dyktuje sumienie. Ustępuję przed przemocą, powtarzam jednak, że brama, przez którą dziś wyprowadzi pan swoich przyjaciół, jutro zamknie się za moim pogrzebem.
— Porzuć pan tę myśl i wspomnij o swoich krewnych, którym sprawisz ogromne zmartwienie.
— Plama na honorze jest gorsza od śmierci. Zresztą, nie mam krewnych. Nie wiem, gdzie moi rodzice i rodzeństwo przebywają, i czy wogóle żyją jeszcze. Żadne oko nie uroni łzy, kiedy moje zamknie się na wieki.
Chińczycy niezmiernie szanują wszelkie węzły rodzinne. Przodkowie są przedmiotem gorącego kultu. Chińczyk, który nic nie wie o swoich przodkach, uważa się za nieszczęśliwego. Wyznanie mandaryna świadczyło o jego niezwykłej szczerości, to też spotęgowało współczucie Matuzalema.
Godfryd de Bouillon rozumiał dosyć po chińsku, aby odgadnąć to, czego nie pojmował dosłownie. Odezwał się do studenta:.
— Żal mi tego zacnego człowieka. Na pewno poważnie myśli o samobójstwie. Nie mając rozkazu na piśmie, spróbujmy przecież wylegitymować się paszportem króla żebraków, otrzymanym od Hu-tsina. Jak pan mniema?
— Gdzie tam, t’eu-kuan nie jest urzędowym dokumentem.
— Jubiler zapewniał, że każdy musi się go słuchać.
— Tak, ale nie uwalnia to nikogo od odpowiedzialności.
— A jednak radzę spróbować!
— Jeśli koniecznie sobie życzysz... Nie pomoże, ale i nie zaszkodzi.
Wyjął paszport z kieszeni, podał go mandarynowi i rzekł:
— Przypatrz się pan temu dokumentowi! Może on potrafi odwieść pana od okrutnego zamiaru.
Urzędnik uchwycił kuan. Powoli twarz jego zaczęła się rozpromieniać.
— T’eu-kuan! — zawołał. — I to rodzaju najwyższego! Panie, jesteś wybitnym zaufanym króla żebraków. Nie będę się dłużej wahał; muszę uczynić zadość pańskim życzeniom.
— Nie odkrywa pan nic nowego, gdyż i poprzednio mogliśmy pana zmusić do posłuchu. Chodzi o to, czy pan jest zdecydowany popełnić samobójstwo?
— Teraz już nie, gdyż nie mam się czego obawiać. Co za szczęście, że posiada pan taki kuan! Zwalnia mnie od wszelkiej odpowiedzialności.
— Istotnie?
— Tak, panie. Biada przełożonemu, który zechce mnie ukarać za to, że uszanowałem paszport króla żebraków!
— Ale musi pan dowieść swoim przełożonym, że działał pan pod przymusem t’eu-kuanu.
— Bezwzględnie. Czyż nie zostawi mi pan tego dokumentu?
— Nie. Rozumie pan, że nie mogę się pozbyć tak ważnej legitymacji.
— Przynajmniej wie pan, gdzie t’eu przebywa obecnie?
— Nie. T’eu nie ma stałego miejsca pobytu.
— To prawda. Trzeba się dowiedzieć, gdzie go można zastać. Posiadaczowi takiego kuanu każdy poddany t’eua winien podać ścisłe informacje. Dokąd zamierza pan odwieźć więźniów?
— Przecież rozumie pan sam, że panu nie mogę tego powiedzieć.
— O nie. Może mi pan śmiało zaufać, ponieważ pójdę z wami. Ja sam wyprowadzę tych panów z więzienia.
— Czy mogę panu dowierzać?
— Pewnie! Muszę się słuchać t’eua. Jeśli chcę ocalić swój honor, powinienem dowieść, że uległem woli t’eua. Wobec tego muszę bezwarunkowo odwiedzić jego, albo jednego z oficerów, aby uzyskać potrzebne świadectwo.
— A czy wolno panu zostawiać więzienie bez nadzoru?
— Nie mam tego zamiaru. Zanim pójdę, powierzę komendę jednemu z podwładnych. Powiem mu także, że na wyższy rozkaz muszę wypuścić więźniów i osobiście im towarzyszyć.
Tyle było szczerości w tonie i twarzy młodego urzędnika, że Matuzalem nie wątpił o prawdzie jego słów. Aliści należało być przezornym. Przeto zapytał:
— Jeśli pan zamierza się z nami udać w drogę, to musisz się przygotować do podróży?
— Tak.
— A zatem mamy panu pozwolić na opuszczenie tego pokoju?
— Muszę panów o to prosić.
— Wówczas będzie pan mógł zgromadzić wszystkich żołnierzy przeciwko nam! Nie, do tego nie mogę dopuścić.
Mandaryn odpowiedział skromnym tonem:
— Nie mogę panu uczynić zarzutu z tego, że mi nie ufasz. Poproszę zatem pana, abyś mi dotrzymał towarzystwa. Moje mieszkanie znajduje się w tym korytarzu. Będę szedł pomiędzy panami. Będziecie mnie mogli zakatrupić przy pierwszem wykroczeniu.
— Przystaję na to pod warunkiem, że pozwoli mi pan przedtem wyprowadzić więźniów.
— Dokąd?
— Blisko stąd, do naszych palankinów.
— Chce mnie pan opuścić?
— Nie. Nie chcę panu szkodzić. Mój towarzysz zostanie przy panu, aby pana doglądać i aby dać rękojmię, że wrócę.
— Dobrze, zaufam panu więcej, niż pan mnie. Zostanę w tym pokoju, póki pan nie wróci.
Godfryd był wyznaczony do pilnowania mandaryna. Usiadł w ten sposób, że zagrodził mu drogę do drzwi. Pozostali opuścili pokój. Matuzalem wyprowadził ich tą samą drogą, którą był przyszedł. Znalazłszy się na wolności, udali się do domu, gdzie oczekiwali ich kulisowie. Matuzalem niezwłocznie wrócił do mandaryna.
Przez cały ten czas mandaryn nie poruszył się z miejsca, a Godfryd siedział z miną istnego cerbera.
— Nie było mi tu samemu zbyt przyjemnie na duszy — rzekł. — Ale z chwilą, gdy pan wrócił, odzyskałem swoją zwykłą pogardę śmierci.
Mandaryn zaprowadził ich do swego mieszkania, znajdującego się po drugiej stronie korytarza, a składającego się z trzech małych pokoi.
Wziął ubiory, pieniądze i inne rzeczy, potrzebne do podróży, i zostawił na stole kartkę dla swego zastępcy. Teraz był gotów do drogi.
— Mamy podwójny palankin, — rzekł Matuzalem — leży tam nasza broń. Znajdzie się miejsce dla pana. Ale skąd mam pewność, że w mieście nie podniesie pan alarmu?
— Panie, nie jestem kłamcą. Przyrzekłem iść z panem i dotrzymam słowa. Zresztą, mam tu trociczki i mogę dać kong-kheou, jeśli panu nie wystarczy poręka mego nazwiska.
— Jak się pan nazywa?
— Moje nazwisko cenzualne brzmi Jin-tsian.
— A pańskie nazwisko rodowe?
— Pang.
— Pang? — zapytał zdumiony Matuzalem. — Czy być może!
— A czemu nie?
— Ponieważ znam kogoś o tem samem nazwisku.
— Panie, to nic dziwnego. Mamy wszystkiego czterysta trzydzieści osiem rodowych nazwisk. Tysiące ludzi posługuje się jednem i tam samem nazwiskiem.
— Ale jest pan bardzo podobny do tego człowieka. Czy mogę zapytać o pana ród?
— Nazywa się Seng-ho.
— Istotnie? Seng-ho? Powiedział pan, że nie wiesz, gdzie są twoi rodzice. Może panu potrafię to powiedzieć. Czy pochodzi pan z prowincji Kwèitszou?
— Tak, to moja ojczyzna, — odpowiedział szybko Chińczyk. — Panie, czemu pan pyta? Czemu pan mówi tak zagadkowo? Czy zna pan mój ród, moją rodzinę, moich rodziców?
— Powiedz mi pan przedewszystkiem, czy pański ojciec nazywał się Ye-Kin-Li?
— Tak panie! Ye-Kin-Li, tak się nazywał. Zna go pan! O niebiosa, o duchu światowi Przyszedł pa do mnie jako wróg; zmusił mnie pan, abym postępował wbrew obowiązkom, a teraz opowiadasz mi o moim ojcu. Może to moje szczęście prowadziło pana do mnie; może to była wola wszechmądrości, abym porzucił swój urząd i poszedł za panem?
Uchwycił ręce Matuzalema i wypowiedział te pytania jednym tchem. Degenfeld odpowiedział — w głosie jego brzmiała nutka szczerego wzruszenia:
— Pański ojciec żyje jeszcze, zdala od ojczyzny, do której nie może powrócić, gdyż uchodzi za buntownika. Wysłał mnie, abym odszukał jego żonę i dzieci.
— Gdzie, gdzie mieszka? O, powiedz pan!
— W Niemczech, w mojej ojczyźnie.
— Panie, wiadomość ta jak gwiazdy rozświetliła mroki mego serca. Zwraca mi pan moją Cześć. Mogę twierdzić, że posiadam ojca. Nie będę się wstydził, kiedy mnie zapytają o przodków. Mój ojciec żyje. Nie może tu przybyć; więc pojadę do niego. Opuszczę Chiny i zrezygnuję ze wszystkich zaszczytów, które mnie tu oczekują, aby być przy tym, któremu zawdzięczam swoje życie, swoje istnienie.
Wypuścił ręce Matuzalema i padł na kolana. Złożył twarz w ręce i z radości i szczęścia głośno łkał.
Student miał łzy w oczach. Godfryd stroił rozmaite miny, aby się opanować, wreszcie wybuchnął gniewnie:
— I w tę poczciwą duszę omal kuli nie wpakowałem! O Godfrydzie, Godfrydzie, co za głupie gały wyłupiłeś! Jak mogłeś się nie poznać na synu swego Ye-Kin-Li!
Degenfeld położył Chińczykowi ręce na plecach i rzekł:
— Trzymaj się pan, mój drogi! Poczekaj pan jeszcze godzinkę, a dowiesz się o wszystkiem. Teraz czas nagli.
— Słusznie — odpowiedział mandaryn, podnosząc się. — Musimy się śpieszyć. Zamierzałem pójść z panem, ulegając przymusowi; teraz proszę pana, abyś mnie zaprowadził, dokąd zechcesz. Ale, powiedz mi przedtem, czy wiadomo coś panu o mojem rodzeństwie?
— Znam ich imiona — odparł Degenfeld. — Brat pana nazywa się Liang-ssi; matka — Hao-keu, a obie siostry Méi-pao i Sim-ming. Czy się zgadza?
— Tak, tak, to prawda! Tak się nazywają, A nie wie pan, czy żyją i gdzie przebywają?
— O bracie pana mam informacje, ale tylko o nim.
— A więc powiedz szybko, gdzie jest mój brat?
— Jeszcze dziś będzie pan mógł go przywitać. Powiedziano mi, że po ucieczce ojca dostał się pan do więzienia. Czy mogę dowiedzieć się, jak pan odzyskał wolność?
— Dzięki pewnemu wysokiemu urzędnikowi, przyjacielowi mego ojca. Niestety, byliśmy wszyscy rozmaicie rozmieszczeni, więc nie mógł nas jednocześnie uwolnić. Wyzwoliwszy mnie, przyrzekł, że wnet przyprowadzi matkę i siostry. Brata mego uratował już poprzednio; wskazał mi, gdzie go znajdę. Kiedy jednak przybyłem na oznaczone miejsce, brata już nie odnalazłem. Daremnie czekałem na jego powrót i na przybycie matki i sióstr. Ponieważ dalszy pobyt w Kwéi-tszou był niebezpieczny, przeto wybrałem się do prowincji Kuang-tung. Liczyłem wówczas lat czternaście; na szczęście spotykałem się zawsze z litością bliźnich. A wkońcu znalazłem dobroczyńcę, który mnie polubił i, nie mając własnych dzieci, usynowił. Jemu zawdzięczam wszystko. Gdyby żył, nie mógłbym się zdecydować z lekkiem sercem na opuszczenie ojczyzny. A teraz, śpieszmy się. Nie mogę się doczekać spotkania z bratem!
Jego dobytek nie był znaczny. Mógł ze sobą zabrać tylko rzeczy najważniejsze. Złożyły się na niewielki pakiet. Trzej mężczyźni wyszli z więzienia; bez dalszych przygód.
Przyłączywszy się do oczekujących towarzyszów, bezzwłocznie udali się w dalszą drogę. Mandaryn znalazł miejsce w podwójnym palankinie. Pies musiał biegać o własnych nogach.
Wiele bram zatrzymało ich po drodze. Paszport Matuzalema otwierał je wszystkie. Orszak szczęśliwie dotarł do dzielnicy portowej.
Wpobliżu rzeki kulisowie zatrzymali się. Tu miano wysiąść z palankinów. Matuzalem i Godfryd szybko przebrali się we własne odzienie. Przewodnik wyprawy wskazał na pogrążone w ciemności wybrzeża i rzekł:
— Dostojni panowie mają jeszcze przejść dwieście kroków przed siebie. Dojdą do ts’ien-kiok. Poznają go po trzech niebieskich lampjonach, wiszących na środku pokładu. Ho-tszang jest uprzedzony o przybyciu panów i czeka już na nich.
Degenfeld dał mu sute wynagrodzenie i odszedł z towarzyszami w oznaczonym kierunku. Przybywszy nad brzeg, zobaczyli mnóstwo dżonek. Na każdej paliła się latarnia. Zobaczyli też dżonkę z trzema niebieskiemi lampjonami na środku pokładu.
W świetle latarni siedzieli dwaj mężczyźni. Trzeci stał wpobliżu. Ujrzawszy przybyszów, zawołał:
— Ho-ja, bo-ja! Hing ni-men lai?
„Ho-ja“ odpowiada okrzykowi; „ahoj“ europejskich marynarzy. Następne zdanie znaczy: „czy chcecie do nas?“
— Tsze — Tak — odpowiedział Matuzalem.
— Lai szang! — Wejdźcie!
Spuścił drabinę bambusową. Pasażerowie weszli na pokład. Degenfeld grzecznie przywitał się z hotszangiem i zapytał:
— Widzę, że nas pan oczekiwał. Przysłał nas oświecony ho-po-so. Przypuszczam, że trafiliśmy dobrze?
— Najwyżsi dobrodzieje są od tej chwili władcami i rozkazodawcami mojej dżonki oraz wszystkiego, co się na niej znajduje, — odpowiedział zapytany. — Polecono mi donieść, że okręt jest do rozporządzenia panów na całej długości rzeki. Wasze życzenia będą dla mnie rozkazami.
Usług tej miary nie spodziewał się Matuzalem. Jeden z siedzących na dywanie podniósł się i podszedł do gości.
— Jestem — przemówił, głęboko się kłaniając, — szeu-pi tego okrętu, i proszę mi podać swoje nazwiska, abym mógł panów przedstawić wszechpotężnemu yao-tszang-ti!
Był to więc kapitan, a towarzysz jego, który siedział jeszcze wciąż na pokładzie, był owym poborcą podatków, o którym mówił tong-tszi.
Matuzalem uważał za właściwe odpalić:
— Jak pan powiada? Mamy być jemu przedstawieni? Kto jest wyższy, on, czy ja?
— Ja, oczywiście, że ja! — zawołał poborca, zrywając się z miejsca. — Jestem wielce szanownym yao-tszang-ti Światła Wszystkich Królów. Kto śmie uważać się za wyższego?
Podszedł, brzęcząc szablą, i wyprostował się dumnie. Nosił strój chińskiego urzędnika. Na czapce miał zwyczajny pozłacany guzik — odznakę najniższej klasy mandarynów. Aby jednak wzbudzić szacunek, paradował z dwiema długiemi szablami po bokach. Twarz była bez zarostu, Ale warkocz zato sięgał niemal do stóp. Przemawiając, pobrzękiwał szablami.
Lecz oto Jin-tsian zbliżył się do niego i huknął:
— Milcz! Czem jesteś wobec nas? Nędznym owadem! Czy nie widzisz, że noszę na głowie niebieską kulę? A ten wysokourodzony dostojnik, do którego skierowałeś swoje głupawe słowa, tylko wskutek wspaniałomyślności nie pokazuje drogocennej czerwonej kuli, którą ma prawo nosić. Stwierdź, że on posiada kuan Syna Niebios, i padnij przed nim na kolana, błaźnie!
Poborca podatków, wielce zmieszany, zapomniał o swoich szablach i o dumnej postawie. Ukląkł przed Degenfeldem, schylił twarz do samej niemal ziemi i skomlał:
— Wybacz, dostojny władco, że nie wiedziałem, Jakiego urzędu najwyższego odznakę stanowi pańska nieznana szanowna odzież. Jestem najmarniejszym niewolnikiem twoim i gotów jestem uczynić zadość każdemu życzeniu waszej czcigodnej dostojności!
Degenfeld zlekceważył go zupełnie, zwracając się do ho-tszanga z zaleceniem natychmiastowego wyruszenia w drogę. Wszystko zresztą było gotowe; kotwica była wciągnięta na pokład i tylko liny trzymały dżonkę. Usunięto i tę zaporę, i okręt wypłynął wśród głośnego plusku wioseł na środek rzeki. Rozwinięto żagle. Sprzyjający wiatr obrócił dziób dżonki przeciw prądowi. Ho-tszang wydawał rozkazy. Szeu-pi znikł wraz z wszechpotężnym poborcą podatków.
Niebawem ho-tszang odprowadził pasażerów do ich świetnie urządzonego pomieszczenia, przeznaczonego dla wybitnych mandarynów, odbywających podróż służbową na „Tysiąconogu“. — — —
Pod pokładom robiło wiosłami osiemdziesięciu I majtków po dwóch przy każdym, wiośle. Okręt mknął szybko, korzystając z pomyślnych wiatrów.
Zapytano Matuzalema, czy woli jeść na pokładzie, czy w kajucie. Noc była pogodna i ciepła; Matuzalem polecił nakryć na pokładzie. Grubas, dowiedziawszy się o rychłej wieczerzy, nie mógł powstrzymać się od okrzyku:
— Świetnie! Bosko! Odczuwam piekielny głód! Muszę coś przekąsić. A pan, panie Turnerstick?
— Oczywiście — odpowiedział zapytany. — Trzeba zawsze pamiętać o posiłku, zwłaszcza po a ich przejściach, jakich niedawnośmy doznali.
— Jeśli pan nazywa poważnem przejściem krótki odpoczynek w więzieniu, to wyrażam panu współczucie, aczkolwiek nie zasłużył pan na nie — odezwał się Godfryd.
— Co, nie zasłużyłem? — zawołał kapitan.
— Kto zawinił w tej głupiej maskaradzie? Pan sam, i nikt inny! Gdzie pana zaswędziło, żeś musiał się wypiąć, jak bałwan w świątyni?
— Nie swędziło mnie nigdzie, zrozumiano! huknął kapitan. — Zapamiętać to sobie, że mnie wogóle nigdy i nigdzie nie swędzi. Proszę sobie zmiarkować! Frick Turnerstick i swędzenie! To istna obraza majestatu!
— Taaak? Wyglądałeś pan bardzo majestatycznie, kiedy się mocowałeś z Chińczykami. Gdyby znowu miały panu strzelić do głowy takie pomysły, to lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli natychmiast wrócimy do domu.
Turnerstick zamierzał osadzić pucybuta, lecz właśnie Matuzalem wdał się w ich kłótnię.
— Nasz Godfryd ma świętą słuszność. Wystawił nas pan i siebie na wielkie niebezpieczeństwo. Bogu należy dziękować, żeśmy wyszli cało. Muszę pana prosić, abyś na przyszłość nie wpadał na podobne koncepty. Zamierzałem palnąć przyzwoite kazanie. Ale co się stało, już się nie odstanie, a poza tem pańskiej przygodzie zawdzięczamy nader szczęśliwe zdarzenie, wobec tego puszczę panu przewinę płazem.
— Szczęśliwe zdarzenie? Jakie? — zapytał kapitan, poczuwszy wiatr przyjazny.
— Poznaliśmy pewnego pana, spokrewnionego z naszym poczciwym Liang-ssi.
— Ze mną? Któż to taki? — odezwał się szybko Chińczyk.
— Ten oto mandaryn, który nietylko pozwolił was uwolnić, ale i osobiście zamierza towarzyszyć nam do Niemiec.
— Do Niemiec? — zapytał zdziwiony Liang-ssi. A to poco?
— Zapytaj go pan sam — odpowiedział student. Zapytaj go przedewszystkiem o nazwisko!
Mandaryn nie rozumiał po niemiecku. Ale z utkwionych w siebie spojrzeń domyślił się, że to mowa o nim. Na zapytanie Liang-ssi, odparł:
— Jin-tsian.
Liang-ssi cofnął się o parę kroków i zawołał:
— Jin-tsian! Ja nazywam się Liang-ssi.
— Liang-ssi! — krzyknął mandaryn. — Tak się nazywał mój brat, który zaginął.
Przez kilka chwil oglądali się badawczemi spojrzeniami. Ale zaraz potem zwarli się w gorącym uścisku.
— Co to znaczy? — zdziwił się kapitan.
— To bracia. Okazuje się, że nasz mandaryn jest drugim synem Ye-Kin-Li, — odparł Matuzalem.
Okrzykom zdumienia i radości nie było końca. Otoczono szczęśliwych braci i wyrażano im gorące powinszowania po niemiecku, holendersku i chińsku. Godfryd objął ich obu długiemi rękami i przycisnął z całej mocy do siebie.
— Niech was uścisnę, — krzyczał — synowie mego ulubionego kitajca! Mijnheer, uściśnij ich pan z drugiej strony!
— Owszem, — odpowiedział grubas, starając się z drugiej strony objąć Chińczyków, — ook ik ben gelukkig. Ja również chcę ich objąć z całej siły i przycisnąć do piersi! Poprostu płakałbym ze wzruszenia!
Istotnie, łzy toczyły się po tłustych policzkach. Nosek na swój sposób wyrażał wzruszenie. Po chwili mijnheer siedział na krześle i ronił łzy w swoją olbrzymią zakdoek — chustkę.
Matuzalem zaś i Ryszard zdaleka przyglądali się wzruszającej scenie. Obaj bracia podeszli wkrótce do swego dobroczyńcy, aby wyrazić mu wdzięczność. Tymczasem poproszono wszystkich do stołu.
Pokład był uroczyście oświetlony mnóstwem lampjonów. Ho-tszang za pozwoleniem Matuzalema przysiadł się do stołu, aby uważać na służbę. Nie widać było komendanta okrętu, ani poborcy podatków.
Na niebie jasno płonęły gwiazdy. Księżyc przed chwilą ukazał się nad widnokręgiem. Noc była cicha i pachnąca. Jednostajnie rozlegały się uderzenia wioseł i pluskanie wody. Do stołu podawano wyłącznie płody morza, jakby się wyraził Włoch, przyrządzone po chińsku. Była to istna uczta, godna podniebienia mandarynów. Najbardziej przypadła do smaku grubasowi. Zapomniał o wzruszeniu, stłumił łzy, i tylko od czasu do czasu z ust wyrywało mu się westchnienie błogości, lub krótki okrzyk radosnego zdumienia. Kiedy już nic nie pozostało na talerzu, mlasnął językiem i orzekł:
— Dat was goed, więcej niż dobre, wyśmienite! Czy zawsze będą nas tak żywić? Czy jutro rano również?
Tymczasem „tysiąconóg“ przebył już długą przestrzeń. Mijał właśnie wyspę, zwaną przez Chińczyków Lu-tsin, a przez Europejczyków z Kantonu — „rajem“, odgrywającą dużą rolę w podaniach i baśniach tego kraju.
Wkrótce po kolacji pasażerowie rozeszli się do kajut. Niebawem rozległy się poświsty i chrapanie mijnheera, niczem przedśmiertne jęki całej gromady konających.
Długo w noc czuwali obaj bracia, opowiadając sobie w małej kajucie smutne dzieje swego życia.
Najwcześniej obudzili się Matuzalem i Ryszard. Na pokładzie przywitał ich z najgłębszą czcią ho-tszang. Zaprowadził cudzoziemców do stołu, gdzie podano im wnet gorącej herbaty.
W nocy jeszcze dżonka wpłynęła na Pe-kiang, czyli „Rzekę Północy“, zwaną tak ze względu na swój prostolinijny niemal kierunek północno-południowy.
Podczas śniadania ukazał się wreszcie poborca i podatków. Zamierzał poprzednio jechać do Ing-te, ale teraz oświadczył, że musi wysiąść już tutaj, aby stąd udać się do Se-hoei. Nietrudno było się domyślić, że ambitny urzędnik nie czuje się w swej skórze na „tysiąconogu“ i że woli czekać na inną sposobność. Dobito zatem do lądu i wysadzono na brzeg kłaniającego się gorliwie urzędniczynę.
Co się tyczy Szeu-pi, właściwego komendanta okrętu, to nie ukazał się na pokładzie niemal przez cały czas podróży. Matuzalem dowiedział się, że kapitan jest namiętnym palaczem opjum.
Pasażerowie w dzień nie opuszczali pokładu, przyglądając się pejzażom nadrzecznym, z początku zresztą bardzo jednostajnym. Ciągnęła się dookoła gładka równina. Rzeka toczyła fale między polami ryżowemi, nawodnionemi przez liczne kanały. Tu i owdzie widać było strzechy wiosek. Gdzie niegdzie strzelała ku niebu wysoka pagoda.
Później miejscowość stała się górzysta. Pejzaże były żywsze i ładniejsze, przypominające widoki z nad Renu. Brakowało tylko ruin zamkowych i winorośli.
Pasażerowie podziwiali ciężki trud wioślarzy. Mimo skąpego posiłku pracowali bez przerwy w dzień i w nocy. Dopiero w Ing-te zarządzono kilkogodzinny postój, aby umożliwić pasażerom obejrzenie miasta. Napróżno! W tem mieście bowiem nigdy jeszcze nie widziano cudzoziemców. Ledwo pasażerowie wylądowali, otoczył ich tłum Chińczyków, tłum coraz bardziej wzrastający. Nie zachowywano się wrogo, wręcz przeciwnie, z najgłębszym szacunkiem przyglądano się dziwnie ubranym przybyszom. Wszystkie głowy schylały się kornie. Przecież było tych głów i tułowi tyle, że ani myśleć o przebrnięciu naprzód. Trzeba więc było wracać na okręt, co zresztą okazało się niemniej utrudnione.
Piątego dnia wieczorem podróżni ujrzeli Szao-tszeu, miasto położone u stóp wzgórza Nanling. Tu musieli rozstać się z dżonką, ponieważ dalsza żegluga na rzece była niemożliwa.
Przed wylądowaniem Matuzalem wręczył ho-tszangowi przyzwoitą sumkę, ale marynarz nie przyjął jej, powołując się na surowy zakaz swego zwierzchnika ho-po-so. Zapewniał zresztą, że dostojny mandaryn wynagrodził go już zgóry. Matuzalem rozdał więc sumę pomiędzy marynarzy i żołnierzy. Nie spodziewali się datku. Natrętnie otoczyli pasażerów, całując skraj surduta Matuzalema.
Dowiedział się nasz student, że najwyższy urząd w tem mieście sprawował mandaryn piątej klasy, do której zaliczają się burmistrze miast drugiego rzędu, cesarscy medycy przyboczni i cesarscy astronomowie. Odznakę tej rangi stanowi kryształowa kulka na czapce. Degenfeld zamierzał udać się wprost do tego dostojnika. Zamówił więc odpowiednią ilość palankinów.
Miasto było minjaturową podobizną Kantonu, tylko wybrzeże wąskiej rzeki — bardziej górzyste. Ulice niczem się nie różniły od kantońskich, podobnie jak 1 sklepy, domy i ludność.
Tragarze zatrzymali się pod pałacem, ale pasażerowie nie wysiedli odrazu. Matuzalem, zaopatrzony w paszport cesarski, nie mógł pierwszy składać wizyty mandarynowi piątej klasy. Tylko Liang-ssi udał się do burmistrza, aby mu zameldować o przybycia tak dostojnych gości. Na dowód wziął ze sobą kuan.
Burmistrz nie omieszkał zjawić się po chwili; przywitał gości z należnym szacunkiem i zaprosił ich do swego mieszkania.
Jakże się zdumiał, skoro goście wysiedli z palankinów. Nigdy jeszcze nie widział tak ubranego człowieka, jak Matuzalem. Twarz jego wyrażała najwyższe zdziwienie, powieki schowały się niemal pod czapką, a usta rozwarły się do krzyku. Podobnem oszołomieniem tchnęły oblicza licznie zebranej służby.
— No, — szepnął po niemiecku Godfryd — czego tak gały wyłupili. Czy mam zapalić fajkę, czcigodny Matuzalemie?
— Tak, zapal ją, — odpowiedział student. — Kłóci się to ze zwyczajem kraju, ale spotęguje szacunek dla nas.
Godfryd spełnił polecenie. Matuzalem ujął ustnik i pociągnął z całej mocy. Dopiero po wypuszczeniu dymu odpowiedział z godnością na powitanie mandaryna.
Ten zaś ukłonił się jeszcze niżej i zaprosił dostojnych gości do mieszkania. Newfundlandczyk zrozumiał gest gospodarza. Powolnemi krokami skierował się ku drzwiom, za nim szedł Matuzalem, za którym znowu kroczył Godfryd, trzymając fajkę i obój. Żaden z nich nie raczył nawet spojrzeć na świtę burmistrza, śród której znajdowali się mandaryni niższych rang. Turnerstick szedł z rozwiniętym wachlarzem, prowadząc pod rękę mijnheera, który trzymał otwarty parasol. Potem szli obaj bracia i wreszcie pochód zamykał Ryszard Stein.
Mandaryn nie wiedział, jak się zachować. Godność zabroniła mu iść za gośćmi, Poprzedzać ich, a więc kroczyć przed psem, — to również nie licowało z jego wysokim urzędem. Usiłował więc znaleźć się między zwierzęciem a Matuzalemem. Atoli Newfundlandczyk zatrzymał się i wyszczerzył kły. Mandaryn przeraził się i cofnął, zdecydowany iść wtyle. Potrząsał głową i starał sobie przypomnieć, czy w literaturze zwyczajów i ceremonij przepisany jest sposób zachowywania się w stosunku do dszi-ngan, t. zn, ekscelencji-psa.
Przeszli przez obszerny podwórzec i następnie po szerokich schodach weszli na górę. Pies, nie wiedząc, czy ma skręcić na prawo, czy na lewo, zatrzymał się. Z tych samych względów zatrzymali się przybysze, dzięki czemu mandaryn mógł wystąpić naprzód i wskazać na lewo, gdzie w tej samej chwili służący rozwarł szeroko drzwi i runął plackiem na ziemię.
Newfundlandczyk zrozumiał mandaryna. Stąpając we wskazanym kierunku, wszedł do dużego pokoju przyjęć, rozejrzał się uważnie, następnie rozciągnął się na kanapie, pokrytej żółtym jedwabiem. W domu na pewno otrzymałby cięgi, ale tutaj, w Chinach, Degenfeld patrzał na samowolę psa przez palce. Sam podszedł do innej kanapy, — wiele ich było dookoła — siadł z powagą, podczas gdy Godfryd stanął za nim jako wierny giermek.
Pozostali rozmieścili się równie wygodnie. Zabrakło miejsca dla mandaryna. Stał pośrodku pokoju tak zaskoczony, że goście ledwo się powstrzymali od śmiechu. Szybko jednak opanował się i zapytał, czy goście czegoś sobie nie życzą.
Degenfeld pociągnął mocno z fajki, poczem rzekł:
— Jedziemy do prowincji Hu-nan. Dopóki nie przygotujemy się do drogi, będziemy zmuszeni zabawić u pana. Mam nadzieję, że będziemy mogli zameldować, iż byliśmy u pana mile widziani!
Prawdopodobnie rzecz miała się wręcz przeciwnie, lecz urzędnik odpowiedział pokornym tonem, głęboko się kłaniając:
— Niegodny sługa oświadczył już, że pozostawia do rozporządzenia wysokich rozkazodawców cały swój dom. Każdy z pańskich rozkazów będzie równie szybko wykonany, jakgdyby pochodził z moich ust.
— Tego spodziewam się bezwzględnie. Z mego kuanu może się pan przekonać, że jestem tu obcy i że powinien mi pan udzielić najlepszych informacyj. W jaki sposób ludzie naszej rangi mogą podróżować do Hu-nan?
— Tak dostojni panowie mają do wyboru konie, albo palankiny. Wszystko, czego trzeba, dam panom, więc dobrych przewodników, a także każę któremuś z najdzielniejszych poruczników eskortować czcigodnych moich opiekunów aż do samej prowincji, gdzie dostaną inną eskortę.
— Wojskowa eskorta całkowicie odpowiada naszej randze, ale chciałbym wiedzieć, czy jest konieczna.
— Wczoraj otrzymałem meldunek, że kuei-tse[44] wtargnęli z Kwéi-tszou do Hu-nan. Aczkolwiek nie wierzę, aby się zapuszczali aż do granicy naszej prowincji, to przecież uważam, że lepiej będzie zabrać ze sobą straż.
— Nie lękam się tych kuei-tse, lecz przystaję na pańską propozycję. Jak długo potrwają przygotowania do drogi?
— Wielce dostojni panowie będą mogli dziś jeszcze wyruszyć w drogę. Natychmiast postaram się o odpowiednie zapasy żywności.
Gorliwość jego dowodziła, jak bardzo chce się pozbyć gości. Atoli Degenfeld odezwał się:
— Pośpiech jest zbyteczny. Dzisiaj zostaniemy tutaj; wyruszymy jutro, jeśli wszystko będzie przygotowane.
— Będzie, wysoki łaskawco. Z samego rana dostaną znakomici goście wierzchowce i konie pociągowe. Czy posiadacze długich rodowodów będą jeść razem, czy też każdy zosobna?
— Nie rozstaniemy się, póki nie pójdziemy spać.
— W takim razie wskażę już teraz czcigodnym starcom ich pokoje. Następnie zbiorą się wszyscy panowie w jadalni. Chciałbym tylko wiedzieć, jakich potraw życzą sobie łaskawi panowie?
— Zostawiam to do pańskiego uznania. Ale proszę przygotować wykaz potraw, abyśmy moglije załączyć, gdzie należy, na dowód, ze tu w Szao-tszeu szanuje się kuan Syna Niebios.
Czytelnik zapewne docenia dyplomatyczny wykręt studenta. Dzięki niemu mógł być pewny doskonałej wieczerzy. Mandaryn skłonił się nisko, skierował ku kanapie, na której spoczywał pies, schylił się głęboko I zapytał:
— Czy mam wskazać osobny pokój czworonożnej ekscelencji?
— Nie — odpowiedział z całą powagą, wstrzymując wybuch śmiechu, Matuzalem. — Ta ekscelencja jest moim przyjacielem i będzie mieszkać i spać u mnie.
— Jakie potrawy zechce jeść?
— Będzie jeść razem z nami i to samo, co my.
— Jeśli sądzić z jej niezwykłych rozmiarów, posiada ekscelencja duszę jakiegoś znakomitego praprzodka. Prawdopodobnie należy tej ekscelencji okazywać głęboki szacunek?
— Tak, przywykła do poważnego i pełnego szacunku traktowania. Jest bardzo niezadowolona, kiedy nie spotyka się z odpowiednim szacunkiem.
— Będzie ze mnie zadowolona, gdyż będę dbał o to, aby życzeniom tej ekscelencji zadość się działo.
Wycofał się, twarzą zwrócony w stronę gości. Zanim znikł, złożył przed każdym z obecnych, nie wyłączając psa, głęboki ukłon. Po kilku chwilach do pokoju weszła służba. Było jej tyle, ilu gości. Każdy sługa otrzymał polecenie wskazania przybyszom wyznaczonych im pokojów.
Matuzalema zaprowadzono do bardzo wystawnie urządzonego pokoju. Stało tu już jedno łóżko. Drugie wnieśli dwaj służący. Na zapytanie Matuzalema odpowiedzieli:
— Łóżko to jest przeznaczone dla praprzodka, machającego frendzlami, aby nie mógł się użalać na pana domu.
Poczciwi ludzie starali się uniknąć obraźliwych słów „dżi“ i „kiuen“, oznaczających poprostu psa; pragnęli też okazać swój szacunek czworonożnemu wcieleniu jakiegoś potężnego praprzodka. Degenfeld uznał to za rzecz zupełnie naturalną. Nie miał nic przeciwko temu, aby jego ulubieniec przespał się raz w przyzwoitem chińskiem łóżku.
Wskazano gościom szereg przyległych pokojów. Niebawem wszyscy zebrali się w pokoju kapitana.
Każdy trzymał w ustach fajkę.
— Myśli pan może, że tylko pan jeden ma prawo kurzyć fajkę? — rzekł Turnerstick do Matuzalema. — Wie pan, służący mnie nie zrozumiał, kiedy kazałem mu przynieść tytoniu. Zdaje się, że mieszkańcy tej prowincji posługują się jakąś skażoną chińszczyzną. Dopiero Liang-ssi musiał temu hultajowi wytłumaczyć, czego żądam. Jak się panu tutaj podoba?
— Bardzo, chociaż nie są nam szczególnie radzi. Ale nie można mieć o to pretensji do mandairyna.
— Ba, jesteśmy tu na cesarskiem utrzymaniu. Czy uwierzy mi pan, że zdarza mi się to po raz pierwszy w życiu? Cieszę się jednak najbardziej z wierzchowców, które mamy jutro otrzymać. Muszę panu wyjaśnić, że jestem namiętnym amatorem konnej jazdy. Zdaje się, że wszyscy jeżdżą konno. Tylko mijnheer robi nieszczęśliwą minę...
— Czemu to, mijnheer van Aardappelenborsch? — zapytał Godfryd.
Grubas złożył ręce na brzuchu, spojrzał wgórę, w kierunku niebios, i odpowiedział:
— Jeśli będę zmuszony jeździć konno, to... umrę.
— A to, co znowu?
— Omdat ik niet ruiten kann. — Nie umiem jeździć.
— Ba, nauczymy pana.
— Mnie? Mijn Good en Heer! Jestem nieszczęsnym hipopotamem!
— Banialuki! — Siedzi się w siodle, nogi wkłada się w strzemiona i pozwala się koniowi mknąć naprzód.
— O wee! — O biada! Jeśli pozwolę koniowi pomknąć, to ja sam znajdę się na matce ziemi, i to odrazu.
— Musi pan w każdym razie spróbować.
— Nie! Dziękuję bardzo! Nie chcę spaść!
Nic nie pomogły namowy Matuzalema i innych.
— Zamknijcie usta! — krzyknął z wściekłością. — Nikt mnie nie zmusi do konnej jazdy! Nie chcę łamać sobie karku, rąk i nóg. Jestem mijnheer Willem van Aardappelenborsch, i nie mam zamiaru dosiadać ani konia, ani małpy, ani słonia, ani żadnego innego bociana. Nie zamierzam jechać na żadnem zwierzęciu, wyjąwszy moich własnych pantofli i butów!
Gestykulował tak żywo i energicznie, że wszyscy zrezygnowali z perswazyj. Grube krople potu na czole świadczyły o strachu.
— No cóż, trzeba będzie pana nieść, — rzekł Degenfeld!
— Tak, — skinął grubas — weźmiemy ze sobą dwóch kulisów, którzy mnie będą nosić.
— O tem pan niech nie marzy. Kulisowie nie dotrzymają kroku koniom. Będziemy musieli zawiesić pana między parą koni.
— Jakżeto będzie?
— Palankin będzie przytroczony z obu stron do siodeł.
— A więc mam wisieć między dwoma końmi?
— Tak.
— Ik dank zeer. Przedni będzie mnie bił kopytami, tylny — kąsał. Nie pozwalam się ani kopać, ani kąsać!
— Przecież będzie pan siedział w palankinie!
— Coo? Będę siedział w palankinie? To co innego; owszem, na to się godzę!
Naraz wszedł służący i podał każdemu z obecnych kartkę na dwa łokcie długą i pół łokcia szeroką. Byto to zaproszenie na obiad, którego przy stole używało się jako serwetki.
W jadalni przywitał ich mandaryn w gali. Porozsadzał wszystkich przy stole. Osiem krzeseł oczekiwało siedmiu gości. Ósme wolne krzesło przeznaczone było dla gospodarza, który stanął pod ścianą, aby doglądać służby.
Kiedy wszyscy już siedzieli, mandaryn wskazał na psa i rzekł:
— Czy praprzodek nie usiądzie na krześle, które jest dla niego przeznaczone?
Degenfeld starał się zachować powagę. Na jego skinienie Newfundlandczyk wskoczył na puste krzesło i obejrzał zaproszenie, które położył przed nim służący. Wyglądało to tak komicznie, że Turnerstickowi już się policzki wydęły do śmiechu. Wporę powstrzymał go zakaz Matuzalema.
Przyniesiono pierwsze danie — doskonałą zupę rybią. Pies obwąchał talerz. Jarzyny nie smakowały mu, ale na rozkaz swego pana musiał wszystko zjeść.
To samo powtórzyło się przy następnych daniach. Pies był dobrze wychowany i już oddawna musiał się przyzwyczaić do wiktu, nie odpowiadającego smakowi psów. Skoro wzdragał się skosztować jakiejś potrawy, znacząco spoglądał na swego pana, ale, gdy ten podnosił palec, pałaszował wszystko.
A więc Newfundlandczyk nie przepuścił ani jednego dania. Obsługiwano go, jakgdyby był mandarynem najwyższej rangi. Czy było to szyderstwo ze strony gospodarza? Nie obchodziło to Matuzalema. Nic nie zakłócało powagi i godności tej wieczerzy, powagi i godności, do której pies dostroił się znakomicie.
Po wieczerzy mandaryn wręczył Matuzalemowi menu i zapytał, czy goście są zadowoleni. Otrzymał odpowiedź potwierdzającą, zresztą zupełnie szczerą. Następnie poprosił o pozwolenie odejścia, ponieważ uważał się za niegodnego towarzystwa tak oświeconych ludzi.
Po oddaleniu się mandaryna przyniesiono grzane wino, przyrządzone z ryżu. Niebyło smaczne. Niebawem goście opuścili jadalnię i udali się na spoczynek.
Newfundlandczyk nigdy jeszcze nie miał takiego posłania. Na skinienie swego pana skoczył posłusznie na łóżko z wyrazem zdziwienia w mądrych ślepiach.
— Tak, — rzekł Godfryd, który krzątał się jeszcze w pokoju Matuzalema, — dzisiaj dobrze ci się powodzi, bo jesteś czworonożnym przodkiem. Ale w domu wszystko się odmieni. Będziesz nadal spał na słomie, a jeśli ci się przyśnią Chiny, to oberwiesz cięgi. Śpij więc w spokoju i obudź się wcześnie, bo wczesnym rankiem wyruszamy z tego gniazdka! Dobranoc panu, stary Matuzalemie! Muszę dziś jeszcze oczyścić fajkę, abyśmy jutro mogli wywrzeć dobre wrażenie w Szao-tszeu.
Zgasił lampę i wyszedł. Było jeszcze bardzo wcześnie, gdy zbudził nazajutrz swego pana. Zameldował mu, że na dole stoi już przeszło tuzin koni, — mandaryn pragnął się pozbyć nieproszonych gości jak najwcześniej.
W jadalni podano gorącą herbatę. Zjawił się sam mandaryn, aby sprowadzić nadół panów „posiadaczy długich rodowodów“. Degenfeld przeliczył na dworze piętnaście koni: sześć wierzchowców, dwa silne rumaki, przeznaczone do palankinu mijnheera, a reszta — ciężarowe konie.
Degenfeld obejrzał wierzchowce. Były to drobne brzydkie zwierzęta, które jednak później okazały się bardzo wytrzymałe i podatne. Uprząż była znośna, lecz siodła miały niewygodny kształt, a strzemiona były ciężkie i niezgrabne.
Matuzalem dosiadł kuca, aby go wypróbować. Zwierzę, chociaż nie zapoznało się z tresurą, szło posłusznie.
— Czy nie zechciałby pan jednak spróbować? — zapytał Turnerstick grubasa.
— Ik? — odpowiedział zagadnięty z gestem przerażenia. — Ja? Nigdy, przenigdy!
Sprzęt podróżny był już zapakowany, a więc żywność, kilka flaszek raki i znaczna ilość kołder z najrozmaitszych materjałów.
Mandaryn wyprowadził gości na ulicę, gdzie już oczekiwał porucznik z dwudziestoma kawalerzystami. Oficer nosił na piersiach łatę w kształcie wojennego tygrysa, lecz wygląd jego bynajmniej nie miał w sobie nic tygrysiego. Drobny, wątły, siedział na kucyku o kędzierzawej grzywie, która go upodobniała do pudla. Zato „sarras“, wiszący u boku, był imponująco wielki. Z prawej i lewej strony sterczały z kieszeni olbrzymie pistolety; mimo rozmiarów znać było po nich. że pudłują, ilekroć zależy na celnym strzale.
Podobne wrażenie robił cały oddział. Umundurowanie i uzbrojenie było różnorodne. Ten trzymał długą pikę, ów — strzelbę o lufie kręconej jak korkociąg. Trzeci trzymał dziwaczną broń, przypominającą z wyglądu łapkę na myszy; czwarty — maczugę z zardzewiałemi igłami; piąty miał łuk bez kołczanu, a szósty — kołczan bez łuku. Pozostali mieli podobne uzbrojenie. Najbardziej wojownicze były ich miny, oraz napis na plecach. Wyraźnemi literami każdy miał napisane: „ping“, t. zn. żołnierz.
— Na wszystkich bogów! Co to za wywłoki? — zawołał Godfryd.
— Żołnierze — wyjaśnił Matuzalem.
— I ci mają nam towarzyszyć?
— Tak.
— W jakim celu?
— Aby nas bronić.
— No, chyba nie?
— Ależ dlaczego?
— Wygląda mi raczej na to, że oni szukają naszej opieki. Co tam mają napisane na grzbietach?
— Słowo „żołnierz“.
— Aha, to takie buty! Co to za dowcipnisie!
— W jakim sensie?
— Nie rozumie pan? Otóż zamiast walczyć, zamiast bronić się, wystarczy im rejterować, pokazując wrogom tył. Odczytają wrogowie siejące lęk słowo „żołnierz“ i z przestrachu czem prędzej zaczną wyrywać. W ten sposób odniesie się wspaniałe zwycięstwo zapomocą obopólnej ucieczki. Trzeba sobie zapamiętać ten doskonały pomysł i wykorzystać go w ojczyźnie. Prawdopodobniej dostanę za to największy order z najprawdziwszemi brylantami.
— Tak, ludzie ci więcej nam zaszkodzą, niż się przysłużą. Ale trudno, trzeba ich zabrać, jak wymaga nasza ranga.
— Ale, cóżby to pomyśleli o naszej randze u nas w kraju, gdybyśmy wrócili w tak godnej kompanji! O Chiny, jakże się na was zawiodłem! Twoi kucharze spisują się nieźle, ale twoi żołnierze, — pożal się panie Boże!
Wbrew tyradzie pucybuta, mandaryn pewnym siebie tonem zagadnął Degenfelda:
— Czy w kraju oświeconego rozkazodawcy znajdą się tak dziarscy żołnierze?
— A czy oni są dziarscy? — zapytał student.
— Ponad wszelką miarę! Nie lękają się nawet tygrysa, ani nosorożca, ani dzikiego słonia.
— Mam nadzieję, że w drodze przekonam się naocznie o ich męstwie?
— Taki dowód męstwa składa się kosztem krwi wielu nieprzyjaciół. — Kiedy wielmożni panowie życzą sobie wyjechać z naszego niegodnego miasta?
— Kiedy wszystko będzie przygotowane do drogi.
— Wszystko już gotowe. Zechcą jednak czcigodni opiekunowie spożyć u mnie poranny ryż.
„Poranny ryż“ oznacza śniadanie. Składało się z mniejszej ilości dań, niż wczorajsza wieczerza. Mandaryn nie chciał zatrzymać długo gości. Był bardzo zadowolony, że jedzą niewiele; lecz spojrzawszy na mijnheera, sposępniał. Ten rozsiadł się na dobre i pałaszował z taką gorliwością, jakgdyby oczekiwał go tygodniowy post.
Wreszcie zamknął nóż, schował go do kieszeni i rzekł:
— Zoo! Dziś rano jem po raz ostatni, ale zastrzegam sobie spożycie przyzwoitego obiadu.
Nie trzeba było płacić za gościnę. Co więcej, obeszło się bez napiwków, gdyż wyższy chiński urzędnik nie powinien wynagradzać za usługi, które mu się z rangi należą. Kuan zwalniał także od zapłaty za eskortę, za konie i zapas żywności.
Matuzalem starał się skrócić czas pożegnania, co zresztą było na rękę mandarynowi. Student podziękował za gościnę i przyrzekł wspomnieć o niej, gdzie należy. Mandaryn wyraził ubolewanie z powodu zbyt krótkiego pobytu znakomitych protektorów. Wreszcie podróżni dosiedli koni.
Prócz grubasa wszyscy byli obeznani z konną jazdą. Ryszard nauczył się jej pod kierunkiem wuja Matuzalema. Można było spokojnie wyruszyć, bez obawy blamażu wobec mieszkańców Szao-tszeu.
Palankin zawieszono między dwoma rumakami według wskazówek błękitno-purpurowego. Holender wsiadł. Godfryd zapalił fajkę, poczem oddział ruszył, odprowadzony aż do bramy przez kłaniającego się nisko mandaryna i jego podwładnych.
Na ulicy zgromadził się gęsty tłum. Przybycie cudzoziemców nie było wielką sensacją z tej racji, że mało kto o niem wiedział. Lecz wkrótce rozeszła się fama o znakomitych mandarynach z odległych krain, którzy zawitali do burmistrza. Na wieść o wyjeździe mandarynów mieszkańcy miasta zbiegli się zewsząd, aby zaspokoić swoją ciekawość.
Mandaryn przewidział manifestację i przedsięwziął odpowiednie środki. Policjanci torowali drogę, wprawiając w żywy ruch laski i nie szczędząc uderzeń. Utworzyli z obu stron kordony, otaczające cudzoziemców.
Powoli przebyli podróżni ulice i uliczki miasta, i wreszcie po godzinie dojechali do wschodniej bramy. Stąd prowadziła wzdłuż rzeki droga do Szin-hoa, celu dzisiejszej jazdy.
Przed bramą policjanci rozstali się z oddziałem; natomiast obywatele miasta w znacznej liczbie długo jeszcze nie rozstawali się z dziwnymi gośćmi z zagranicy.
Porucznik przybrał minę i gesty przewodnika i obrońcy powierzonych jego opiece dostojników. Wydał szereg zupełnie zbytecznych rozkazów, nieraz wręcz sprzecznych, ubiegł oddział o kilkaset kroków, aby upewnić się, czy droga jest bezpieczna, i pozostał wtyle, aby zbadać, czy niema jakiejś zasadzki. Stale alarmował swoich ludzi, chcąc dać dowód jaśnie oświeconym gościom, że całkowicie odpowiada trudnej i odpowiedzialnej misji, jaką go obarczono.
Droga to biegła pod górę, to spadała ku rzece. Była znośnie utrzymana. Chińskie władze bardziej się zajmują systemem kanałów, niż drogami lądowemi, jednakże naogół jest wiele dobrych traktów. Czasem nawet cudzoziemiec, uprzedzony do chińskich urzędników, musi szczerze podziwiać doskonałość szlaków i mostów, które przetrwały wieki, tem bardziej godnych podziwu, że wykonanych w odległych czasach, gdy u nas drogi były jeszcze bardzo prymitywne.
Co dziesięć li, t. zn. co pięć kilometrów, napotykano strażnice wojskowe o wysokich wieżach. Z każdej wieży można było się porozumieć z dwiema sąsiedniemi zapomocą flag na wysokich masztach. Celem ich jest przedewszystkiem szybkie przesyłanie wiadomości o buntach, tak często wybuchających w ogromnym kraju Niebios.
W równie prawidłowych odległościach rozstawione są domy odpoczynku, gdzie podróżni, zwłaszcza urzędnicy, znajdują gościnę na koszt państwa.
Wpobliżu każdego z tych budynków stoją trzy słupy, odpowiadające naszym drogowskazom.
Porucznik minął pierwszy dom odpoczynku, nie zwracając nań żadnej uwagi; ale przed drugim osadził konia i rzekł:
— Tu jest bardzo ładne sië-kia; polecam łaskawym opiekunom zatrzymać się tutaj.
Mówiąc to, zsiadł z konia, a wślad za nim żołnierze.
— Kto powiedział, że tu mamy odpoczywać? — zapytał student.
— Ja — odparł oficer, strojąc głupią minę.
— Czy pan jest zmęczony?
— Tak.
— W takim razie niech pan rozsądniej jedzie, niech pan oszczędza siły żołnierzy i koni! Nie mam zamiaru zsiadać tutaj.
— Ale, łaskawi dobroczyńcy, zwyczajem tutejszym jedzie się dwadzieścia li, a później się odpoczywał
— Nie podoba mi się ten zwyczaj.
— Mamy żywność ze sobą — możemy tu jeść i pić. Mamy także maty, na których można wygodnie spocząć!
— Jeśli zgodzę się z panem, nie dotrzemy do celu nawet za dziesięć dni.
— Czy musimy się śpieszyć? Przecież mamy wiele czasu!
— Wy, owszem, ale my — nie. Jak daleka z Szao-tszeu do Szin-hoa?
— Sto li.
— Musielibyśmy więc zgodnie ze zwyczajem tutejszym cztery razy odpoczywać. Dotarlibyśmy da Szin-hoa dopiero pojutrze. Ja zaś chcę tam być jaszcze dzisiaj.
— Nie może to być, wysoki praprzodku!
— Dowiodę panu. Odpoczniemy tylko raz jeden, mianowicie w połowie drogi, po przebyciu pięćdziesięciu li.
— Zmęczymy się bardzo. Konie padną z wyczerpania. Już się chwieją na nogach.
— Tak się panu tylko wydaje. Jeśli pan chce tu zostać, niech pan zostanie. Ale my jedziemy dalej!
Puścił konia galopem; za nim wszyscy jego towarzysze, a także konie ciężarowe, mimo że nie miały przewodników.
Porucznik stracił głowę. Nic podobnego w życiu nu się nie zdarzyło. Wskoczył na konia i wraz z całym oddziałem żołnierzy ruszył za dostojnikami. Odtąd zaniechał wszelkiej brawury i spokojnie jechał ztyłu.
Koło południa oddział dotarł do miejsca, gdzie się rzeka rozdwaja: jedna odnoga płynie ku Szi-hing, druga — w kierunku Szin-hoa. Podróżni pomknęli w tym kierunku. Okolica stawała się coraz bardziej górzysta. Dotychczas wyżyny były pokryte łąkami; stąd zaczynały się lasy. Zbliżono się więc do właściwych gór Nanling.
W połowie drogi zatrzymano się w gospodzie. Gospodarz, niechlujny tłuścioch, wyszedł powitać przybyszów z niezbyt przyjazną miną. Prawdopodobnie z doświadczenia własnego przekonał się, że na żołnierzach chińskich nie można wiele zarobić. Ujrzawszy przecież cudzoziemców, zmienił wyraz twarzy. Szeroko otworzył usta i wraził zdumione spojrzenie w przybyszów.
Godfryd zeskoczył z konia, zbliżył obój do ucha gospodarza i wydał tak przerażające tony, że Chińczyk, głośno krzycząc, umknął co tchu.
— Załatwione! — roześmiał się pucybut. — Wejdźmy do przybytku gościnności!
Dom był przegrodzony na dwie nierówne części. Mniejsza stanowiła mieszkanie gospodarza, większa była przeznaczona dla gości. Zajrzawszy do mniejszej, Godfryd cofnął się czem prędzej.
— Tfu! — zawołał. — Co za pajęczyna! Z rąk tej madonny nicbym nie jadł!
— Jakto? — zapytał Turnerstick.
— Matka siedzi przy garnku, trzyma na kolanach młodą lady i grzebie w jej głowie, jak to zwykły wzajemnie czynić sobie małpy. Zajrzyjmy więc do drugiej połowy!
Była to pusta izba. Stół i dwie ławki stanowiły całkowite umeblowanie. Żołnierze przynieśli maty i chusty. Okryli niemi meble. Kilka mat rozłożono na podłodze, poczem przyniesiono żywność, którą Matuzalem podzielił na porcje.
Dostojnicy jedli przy stole, a żołnierze na ziemi, na rozesłanych matach. Ponieważ Chińczyk niższego stanowiska nie powinien oglądać swego zwierzchnika podczas jedzenia, więc żołnierze usiedli tyłem do cudzoziemców, na znak szacunku, a nie lekceważenia, jakby się Europejczykom mogło wydawać.
Posiłek trwał pół godziny. Mimo, że Matuzalem nakazał wymarsz, żołnierze się ociągali. Matuzalem chciał wynagrodzić gospodarza; Liang-ssi poszedł go odszukać, ale wrócił z niczem. Lęk przed obojem wygnał z domu Chińczyka, to też napiwek wręczono jego żonie.
Jechano przez długie i wąskie przesmyki, przez zbocza gór i doliny. Napędzano konie, aby przed zmierzchem dotrzeć do celu. Żołnierze byli zmuszeni dotrzymywać kroku cudzoziemcom. Droga była pusta; nigdzie oddział nie spotkał wędrowca. Od czasu do czasu mijał jakąś drobną osadę, lub dom na ustroniu. Mieszkańcy zaciekawionem spojrzeniem oprowadzali dziwacznych podróżników.
Matuzalem jechał na przodzie; przez cały dzień był dziwnie milczący. Natomiast jego towarzysze rozmową skracali sobie czas podróży. Spostrzegli, że student bacznie przypatruje się miejscowości i rozgląda się, jakgdyby czegoś szukając.
Minęło popołudnie, zapadał wieczór, gdy wjechali na ostatnie wzgórze. Stąd widać było miasto Szin-hoa nad brzegiem wąskiej rzeki. Degenfeld kazał oficerowi pomknąć przodem, aby oznajmić przybycie okaziciela cesarskiego kuanu.
Teraz powoli zjeżdżali z góry. Słońce ukryło się za wzgórzami, które rzucały coraz to gęstsze i dłuższe cienie. U stóp góry podróżników oczekiwały skutki poselstwa porucznika. Zapewne rozgłosił wiadomość o przybyciu gości wszem wobec na ulicach. Wskutek tego ogromny tłum wyległ na szosę. Galopem dojechano do wrót miejskich, gdzie czekał oficer, aby zaprowadzić przybyszów do domu mandaryna. Wzdłuż drogi stali gęstym szpalerem obywatele miasta. Mrok już tak zgęstniał, że nie widać było nic z odległości paru kroków. Nie płonęły latarnie, gdyż nie było jeszcze odnośnego polecenia.
Mandaryn przyjął gości przed drzwiami, przywitał ich z szacunkiem i zaprowadził do wnętrza. Całodzienna jazda zmęczyła podróżnych, nieprzywykłych do długiego przebywania w siodle. Ryszard ledwo mógł wyprostować nogi. Starał się jednak zamaskować swój aż nazbyt sztywny krok.
Gorzej było z mijnheerem. Jęczał był przez cały czas jazdy, atoli nikt nie zwracał nań uwagi. Teraz jęki były głośniejsze. Twierdził, że nie czuje własnego ciała. Nie mógł wysiąść z palankinu o własnych siłach. Musiało mu pomóc trzech służących mandaryna. Stanąwszy na nogach, zachwiał się, i runąłby, gdyby go wporę nie podtrzymano. Na szczęście, pokój przyjęć znajdował się na parterze — nietrudno go tam było zaprowadzić. Posadzono go w fotelu. Westchnąwszy głęboko, wymamrotał powoli:
— Ik ben dood; nie żyję. Moja dusza jest po tamtej stronie, zostało tu tylko ciało. Dobranoc, o zły świecie!
Rozmieszczono gości po pokojach. Grubasa zaniesiono do jego izby i położono na łóżku. Przez cały czas miał zamknięte oczy.
Ze względu na powszechne zmęczenie, Matuzalem zamówił kolację na późniejszą godzinę. Każdy szukał spoczynku; nikt nie troszczył się o mijnheera. Kiedy wreszcie zebrano się w jadalni, zabrakło grubasa. Godfryd poszedł do niego i zastał go w łóżku.
— Mijnheer, śpi pan? — zapytał pucybut.
Nie było odpowiedzi.
— Mijnheer, podnieś się pan! — wołał Godfryd, potrząsając śpiącego.
— Ik ben gestorven — Umarłem — odpowiedział Holender.
— Czy naprawdę pan umarł?
— Tak, słowo honoru!
— A więc musimy pana pochować.
— Tak, trzeba mnie pochować.
— Szkoda, wielka szkoda! Umrzeć, gdy właśnie na stole pachnie pasztet z wątrobą i pudding z ryżu.
— Pasztet z wątrobą i pudding z ryżu! — krzyknął grubas, zrywając się na równe nogi z łóżka. — Ik ga met, idę szybko!
Uchwycił Godfryda za ramię i wyciągnął go za drzwi. W ten oto sposób dusza grubasa wróciła do swej cielesnej powłoki. Cudu dokazały dwa zwykłe słowa: pasztet i pudding.
Miasto Szin-hoa nietylko terenem ustępowało miastu Szao-tszeu; wszystko było tu skromniejsze. Pałac burmistrza był mniej okazały; sam burmistrz nosił zwykłą złotą kulę na czapce i nie posługiwał się wykwintnemi zwrotami. Wieczerza składała się z mniejszej ilości — i skromniejszych — dań a tylko dwaj Chińczycy usługiwali gościom. Burmistrz nie śmiał nawet asystować przy wieczerzy.
Gościom było to na rękę. Czuli się swobodniej, aczkolwiek musieli przez wzgląd na obecność służących pamiętać o powadze. Skoro tylko obaj Chińczycy, przyniósłszy raki, opuścili jadalnię, Godfryd raczył swoich towarzyszów opowieścią o wskrzeszeniu mijnheera. Wszyscy śmieli się do rozpuku. Sam Holender najżywiej podzielał wesołość towarzyszów.
— Jesteś pan nieśmiertelny, mijnheer! — podziwiał go pucybut.
— Ik? istotnie?
— Tak. Skoro pana śmierć łapie za czub, wystarczy przynieść pieczyste, albo serdelki, aby cię wyrwać z ramion Kostusi. Stanie się pan drugim Żydem Wiecznym Tułaczem. Z całym spokojem, nie lękając się śmierci, będzie pan mógł jutro wsiąść do palankinu.
— O, dziękuję bardzo! Nie chcę palankinu. Chcę jechać na koniu.
— Pan? Jechać na koniu? A wczoraj jeszcze zapewniał pan, że umrzesz, skoro dosiądziesz konia.
— Dat is ook zoo. Na koniu umrę, ale w palankinie też umrę; wolę zatem śmierć na koniu.
— Ma pan słuszność, — wtrącił Matuzalem — przynajmniej umrze pan na świeżem powietrzu. Dostaniemy tutaj świeże wierzchowce. Wybiorę dla pana dobrego bieguna.
— Zwalę się na ziemię, ledwo ruszę z miejsca!
— Wybiorę cierpliwą szkapę.
— Ik gelou an geen paard! — Nie ufam żadnemu koniowi!
— No, to przywiążemy pana do siodła. Nic panu złego nie może się stać.
— Dat is goed! — To mi się podoba! Przywiążecie mnie mocno? W takim razie chętnie pojadę.
Incydent z grubasem rozweselił kompanję. Wcześnie postanowiono udać się na spoczynek, ponieważ nazajutrz wypadło spory szmat drogi ujechać. Matuzalem polecił służącemu życzyć dobrej nocy mandarynowi, który się gościom nie pokazywał.
Nazajutrz Godfryd obudził studenta. Porucznik postarał się już o zamianę zmęczonych koni na wypoczęte. Degenfeld wybrał dla Holendra silnego ogiera, którego wiek dawał rękojmię bezpiecznej i spokojnej jazdy. Osadzono początkującego jeźdźca na siodle i kilkakrotnie poprowadzono dookoła podwórza. Jeździec jednak wyglądał tak nieszczęśliwie, że nie można go było pokazać obcym ludziom. Postanowiono więc wieźć go w palankinie aż za miasto.
Żegnana przez zadowolonego burmistrza, kompanja ruszyła w drogę. Podobnie jak wczoraj, tłumy gapiów odprowadziły ją aż do wrót. Droga biegła stromo pod górę. O kilkaset kroków od wrót miejskich spotkano kulisów, którzy, ubiegłszy wraz z mijnheerem oddział, zatrzymali się pośrodku drogi. Holender stał z otwartym parasolem, ze strzelbami, skrzyżowanemi na grzbiecie, i z torbą pełną rozmaitych ziół leczniczych.
— Już dawno gwiżdżę i wołami — krzyknął, ujrzawszy jeźdźców. — Maakt snelst! — Prędzej! Chcę dosiąść konia.
— Trochę cierpliwości! — odparł Godfryd. — Będzie dosyć czasu, aby siedzieć w siodle i być z niego wysadzonym.
Zatrzymano się przy grubasie. Niełatwo było umieścić go na koniu, zważywszy jego wagę i niezaradność.
Wreszcie siedział na koniu, ale w jaki sposób! Matuzalem poradził mu zamknąć parasol — bez skutku. Holender twierdził, że nikt nie pozna jego rangi, jeśli parasol będzie zamknięty. A zatem z deszczochronem w lewej, a cuglami w prawej ręce rozpoczął niefortunną jazdę, z początku nader powoli. Poradził sobie w ten sposób, że przywiązał cugle do guzika na siodle i trzymał się napiętego rzemienia prawą ręką. Pawjan na koniu nie wyglądałby komiczniej od mijnheera.
— Tak jest dobrze — rzekł zadowolony. — Jestem urodzonym jeźdźcem.
Rozradowany, że odkrył w sobie zdolności hipiczne, odważył się na żywszy ruch i... odrazu zgubił strzemiona. Koń zaś, snać zadowolony z tych manewrów, wspiął się, zwalając jeźdźca na ziemię. Na szczęście, ogier nie miał ognistego temperamentu. Odwrócił się, aby obejrzeć swego „kierowcę“, i nie ruszał z miejsca.
— Na miłość Boską, mijnheer, — odezwał się Degenfeld zaniepokojony — czy nic złego pan sobie nie wyrządził?
— Ja? A jakże! — odpowiedział z jękiem mijnheer, trzymając wciąż kończyny w powietrzu. — Ten głupi hipopotam zgubił mnie ztyłu. Ik ben dood. Bezwarunkowo nie żyję!
— Niech pan więc przynajmniej złoży ręce i nogi na ziemi!
— Dat kann ik niet. — Nie mogę. Umarłem!
— Spróbujemy wrócić panu siły. Znajdzie się między zapasami butelczyna raki. Natrzemy pana tym trunkiem.
Ale grubas stał już na nogach i wołał:
— Raki? Gorzałka? Nie, nie pozwolę się gorzałką nacierać! Gorzałkę chcę wypić. Wypita lepiej działa, niż wtarta. Gdzież jest ta flaszka?
Dostał ją i pociągnął takiego hausta, że zaniepokoił widzów. Matuzalem wyrwał mu butelkę z ręki i rzekł:
— Chwilowo wystarczy. Widzę, że zmartwychwstał pan jako tako. Ale jak tam będzie z dalszą jazdą?
— Jeśli mi dacie do ręki flaszkę, będę lepszym jeźdźcem od najlepszego kawalerzysty.
— Dobrze, zobaczymy! Ale pod warunkiem, że butlę będzie pan trzymał nie w ręce, lecz w kieszeni. Nadto, jakeśmy poprzednio postanowili, przytroczymy pana do siodła.
Dostał flaszkę i schował ją do kieszeni. Wsadzono go na koń. Pod brzuchem konia przeciągnięto powróz i owiązano nim nogi jeźdźca. Czuł się pewniej i stwierdził to z miną zadowoloną:
— Noo, nu is het goed. — No, teraz już dobrze. Będziemy mknąć niczem wiatr.
Aczkolwiek nie było tak dobrze, jak sądził mijnheer, zawszeć poszło lepiej, niż poprzednio. Tem bardziej, że zrezygnował z parasola. Humor jego poprawiał się z każdą chwilą, nawet podczas galopu. Śmiał się na całe gardło i uważał się za najlepszego jeźdźca, niezrażony bynajmniej częstą pomocą Godfryda i Turnersticka, kłusujących u jego boków.
Słońce nie piekło mocno. Było tu nawet na wzgórzach dosyć chłodno, a jednak pot skroplił czoło mijnheera. Sapał jak astmatyk, ale nie tracił humoru.
— Ta jazda świetnie wpłynie na pana zdrowie. Łącznie z potem wydzieli się niezdrowa, zła krew.
— Het bloed? — Krew? Czy to mnie nie osłabi? Czy nie dostanę żółtaczki, albo apopleksji?
— Wręcz przeciwnie. W żyłach pana będzie krążyła zdrowa i jasna krew, i będzie się pan czuł o wiele lepiej.
— Czy utyję?
— Mam nadzieję.
— Tak? A więc naprzód! Choćby na skraj świata!
Pod wpływem radości uderzył parasolem wierzchowca, który natychmiast puścił się w galop. Mijnheer nie to miał na myśli. Wydając przeraźliwe okrzyki, uchwycił się grzywy konia, gubiąc w drodze czapkę, parasol i torbę z ziołami.
— Help, help! — Na pomoc, na pomoc! Przewidziałem, przewidziałem! Bądź zdrowa, moja Holandjo! O biada mi, wylatuję w powietrze!
Pozbierano zgubione rzeczy i osadzono wreszcie ogiera. Mijnheer oprzytomniał ze strachu, wytarł pot chustką, włożył czapkę, wziął do ręki parasol, polecił przywiązać torbę do strzelb, poczem zapytał:
— Hola, moi panowie, czyż nie była to próbka holenderskiej odwagi i dziarskości? Czyż nie jestem niezwykłym jeźdźcem?
— Tak, — odpowiedział przez śmiech Godfryd — szczęście dla pana, żeś był przywiązany i że trzymałeś się mocno grzywy, inaczej byłbyś na pewno runął. Nie radzę panu nadal dawać próbki holenderskiej odwagi i dziarskości. Nie potrafi pan jeszcze galopować.
— O, ja muszę tak jeździć, ja muszę utyć!
— Otóż to, jest pan na całkiem fałszywej drodze. Naskutek szybkiej jazdy tylko się chudnie. Natomiast powolna jazda dodaje wagi ciału.
— Zoo? Werkelijk? — Tak? Istotnie? W takim razie będę jeździł powoli.
Po tej przygodzie był ostrożniejszy; starał się dotrzymać kroku towarzyszom, a nie wyprzedzać ich. Okazało się, że lepiej znosi konną jazdę, niż siedzenie w palankinie. Po godzinie trzymał się już dosyć znośnie, co w znacznej mierze było zasługą cierpliwego i spokojnego wierzchowca.
Matuzalem nie zalecał takiego pośpiechu, jak dnia poprzedniego. Natomiast przyglądał się uważniej okolicy.
Krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty. Przebywano wąskie doliny, zalesione chojarami, stepy, na których wznosiły się wysokie skały. Jechano pod górę, aby, po osiągnięciu znacznej wysokości, zjeżdżać wdół nieraz bardzo stromą ścieżką.
Mijano gospody, ustawione w określonych odległościach. Oficer eskortujący nie śmiał ponawiać wczorajszej propozycji. Lecz w południe sam Matuzalem zatrzymał się przed sië-kia, aby dać ludziom i koniom godzinny odpoczynek. Z posiadanych zapasów przyrządzono obiad.
Gospodarz nie był tchórzliwy jak jego wczorajszy kolega. Usługiwał gościom. Degenfeld rozpytał szczegółowo o drogę. Dowiedział się, że za cztery godziny dotrą do granicy prowincji. Gospodarz wspomniał także o prastarym słynnym moście łańcuchów, po którym będą musieli przejechać.
Żywności zabrano ze sobą tyle, te została jeszcze połowa. Niewiadomo było, poco się Matuzalem obarczał. Wogóle obejście jego wydawało się Godfrydowi zagadkowe. Skoro wyruszono w drogę, zapytał:
— Słuchaj pan, stary Matuzalemie, wygląda mi pan na meksykańskiego poszukiwacza złota. Od wczoraj przygląda mi się pan zbyt uważnie chińskiej przyrodzie. Czy mogę panu służyć obojem dla większej parady?
— Kpisz sobie, a jednak niebardzo mijasz się z prawdą. Na górze leży zakopany majątek naszego Ye-Kin-Li.
— Jezus Marja! I dopiero teraz opowiada pan?
— W jakim celu miałem rozgłaszać tę wiadomość? Trzeba zachować środki ostrożności. Ryszarda wtajemniczyłem jeszcze wczoraj, ale nie życzę sobie, aby chwilowo kto inny o tem wiedział, słyszysz? Nawet synowie Ye-Kin-Li! Staniemy u celu dziś jeszcze przed wieczorem. Noc spędzimy w najbliższej gospodzie.
— Aha, dlatego zabrał pan tyle żywności!
— Tak, dlatego. Ye-Kin-Li dał mi dokładny plan. Sądzę więc, że znajdziemy łatwo kryjówkę, a w niej — mam nadzieję — złoto.
— Czy naprawdę złoto?
— Sztaby złota i srebra, jakie dotychczas kursują w Chinach.
— Ile tego jest? — Bardzo wiele. Na europejskie pieniądze, około pół miljona franków.
— Na wszystkie dobra duchy! Ye-Kin-Li był tak bogaty?
— Tak. Ukrywał to bogactwo, gdyż mandaryni zdzierają z bogaczy, ile się tylko da. Starczy na porządny ładunek dla jednego konia jucznego. — —
Droga wypadała teraz przez skalisty wąwóz, długi na godzinę jazdy. Stąd wjechano na płaskowzgórze pozbawione roślinności. Wreszcie zatrzymano się nad głęboką bezdenną przepaścią, ściany skalne spadały zupełnie prostopadle. Nie było drogi objazdowej, ani z prawej, ani z lewej strony. Droga wiodła prosto przez most, przerzucony nad przepaścią, ten, o którym opowiadał gospodarz sië-kia.
Był to most łańcuchowy we właściwem znaczeniu tego słowa. Sześć mocnych równoległych łańcuchów żelaznych było przytwierdzonych do skał z jednej i z drugiej strony. Leżały na nich poprzecznie drewniane belki, stanowiące niebezpieczne przejście. Łańcuchy, z powodu ciężaru, nie mogły być naciągnięte dobrze. Zwisały pośrodku przepaści dosyć znacznie. Belki były wytarte i stare. Utworzyły się w nich przegniłe otwory, przez które nierozważny podróżnik mógł oglądać przyprawiającą o zawrót głowy głęboką przepaść.
Matuzalem zatroskanem spojrzeniem oglądał niebezpieczny most. Godfryd zaś, przesuwając czapkę po głowie, rzekł:
— Mamy tędy przejechać? Chciałbym zobaczyć budowniczego tego świetnego mostu!
— Poco? — zapytał Ryszard.
— Kazałbym go zakwasić i wyterpentynować. A ponieważ nie ujrzę go nigdy, więc na wszelki wypadek życzę mu, aby jego duch przebiegał po tym moście tam i zpowrotem każdej nocy między godziną dwunastą a pierwszą. Cóż on sobie myślał, że jesteśmy akrobatami, czy linoskoczkami!
Tusnerstick przesuwał okulary po nosie i mruczał:
— Łaziłem po niejednym maszcie, ale po takim moście jeszcze nigdy. Za lada wietrzykiem zwalimy się w przepaść. Co pan powie o tem, mijnheer?
— Ik bid, mij aftebinden. — Proszę, abyście mnie odwiązali.
— W jakim celu? — zapytał kapitan, spełniając jego prośbę.
— Jestem mijnheer van Aardappelenborsch, mężny Holender. Nie umiem jeździć konno, ale zato umiem przyzwoicie biegać. Pójdę pierwszy.
Ujął konia za cugle i wprowadził na most. Towarzysze chcieli pójść za nim, ale Matuzalem powstrzymał ich:
— Stój, nie za wielu naraz! Przypuszczam, że most kołysze się. Ja pójdę z dzielnym mijnheerem. Skoro znajdziemy się po drugiej stronie, przejdą dwaj następni.
Ujął za uzdę własnego konia oraz wierzchowca Ryszarda, aby ułatwić mu przeprawę. Most miał prawie cztery metry szerokości. Była to jednak szerokość niedostateczna, zważywszy głębię otchłani, wynoszącą niespełna dwadzieścia pięć metrów, zły stan belek i brak poręczy.
Mijnheer szedł mężnie na przodzie. Koń jego stąpał powoli i z namysłem; był zapewne obeznany z takim terenem; przed każdem stąpnięciem Próbował ostrożnie kopytem drewnianej drogi. Degenfeld szedł tuż za Holendrem.
Aczkolwiek posuwali się bardzo ostrożnie, most rozkołysał się w obie strony.
— Czy nie odczuwa pan zawrotu głowy, mijnheer? — zapytał student.
— Nie — odpowiedział Aardappelenborsch — wiem przecież, jak się należy zachować.
— Mianowicie?
— Zamykam jedno oko, a drugiem patrzę wprost przed siebie. Niech pan to samo robi!
W ten sposób unikał widoku przepaści. Matuzalem poszedł za jego przykładem. Wreszcie szczęśliwie wydostali się na trwały ląd.
Następnie przeszli Godfryd i Ryszard, a za nimi Turnerstick i Jin-tsian, Liang-ssi kłócił się z oficerem. Okazało się, że żołnierze żądali zapłaty za przejście na drugi brzeg. Kiedy Liang-ssi odmówił kategorycznie, naradzali się dosyć długo. Wkońcu pomknęli ostrym kłusem przez most, który chwiał się i kołysał na wszystkie strony. Prawdopodobnie nieraz już przebyli tę drogę, jak zresztą przypuszczał Liang-ssi. Na drugim brzegu oficer ponowił prośbę wynagrodzenia, ale Matuzalem ofuknął go.
— Dostanie pan kom-tsza nieprędzej, aż staniemy u celu. I to tylko w tym wypadku, jeśli będziemy z panów zadowoleni. Nie zapominaj o posłuszeństwie, któreś nam winien.
Droga teraz biegła ku lasowi. U skraju wznosił się budynek gospody. Degenfeld kazał się tam zatrzymać.
— Na dzisiaj dosyć już jazdy. Przenocujemy W tej gospodzie.
Chińczycy zeskoczyli na ziemię, wypędzili konie łąkę i weszli do budynku.
Nieco dalej droga prowadziła przez krótki most kamienny, przerzucony nad wąską, ale głęboką donną. Wskazując w tym kierunku, Matuzalem szepnął Godfrydowi:
— Wpobliżu mostu ukrył swoje skarby Ye-Kin-Li. Teraz jest godzina czwarta, a dopiero o ósmej się ściemnia. Mamy więc sporo czasu na poszukiwania. Skoro się oddalę, ty i Ryszard pójdziecie za mną. Spotkamy się pod wielką choinką, której wierzchołek wznosi się tam ponad inne drzewa. Powiem naszym przyjaciołom, że idę zbierać miejscowe rośliny.
Głośne gniewne okrzyki dobiegały z budynku. Matuzalem wszedł do izby i ujrzał niewesołą scen?: trzej żołnierze przyciskali do ziemi jakiegoś człowieka. Pozostali żołnierze otoczyli ich kołem, a oficer wyciągnął swój sarras i uderzał płaską klingą błagającego o litość nieznajomego.
— Cózto się dzieje? — zapytał Degenfeld. — Co wam zawinił ten człowiek?
— Czy nie widzi dostojny rozkazodawca, co to za człowiek? Czyż nie nosi na ubraniu półksiężyca?
Ów powalony na ziemię był to mężczyzna leciwy o typowych chińskich rysach twarzy. Na ubraniu miał naszywkę w kształcie półksiężyca. Broni nie posiadał. Dwaj żołnierze przytrzymywali go za ręce i nogi, a trzeci ciągnął za warkocz.
— Widzę ten znak — odpowiedział Matuzatem. — Cóż oznacza?
— Że jest to kuei-tse[45], którego musimy zakatrupić.
— Cóż wam złego uczynił?
— Nam? Nic. Ale należy wytępić wszystkich kuei-tse.
— Kto tak rozkazał?
— Cesarz, który jest Synem Niebios i Światłem Rozumu.
— No dobrze! Czy Syn Niebios ma prawo cofnąć rozkaz?
— Tak. Kto mógłby mu zabronić? Syn Niebios jest wszechwładny.
— A gdzie nie może osobiście rozkazywać, tam udziela prawa swemu pełnomocnikowi. Mój kuan stanowi tego rodzaju cesarskie pełnomocnictwo. Rozkazuję wam puścić tego człowieka!
Trzeba wiedzieć, hoei-hoei[46] prowincji Yun-naa przy okazji powstania Thai-ping usiłowali wywalczyć dla siebie wolność kultu. Ale rozgromiono ich i tysiąc dusz wytępiono. Wówczas, zorganizowawszy się dla wspólnej obrony, zdobyli główne miasto Yun-nan-fu i utworzyli własne państwo. Nazywają siebie pan-tse, przeciwnicy zaś zowią ich kuei-tse, synami djabła.
Uciskani przez wszystkich, pod wodzą dzielnych przywódców napadali na sąsiednie prowincje, aby odbić sobie straty. W owym czasie widziano ich gdzie niegdzie w sąsiedniej prowincji. Studenta ten konflikt miejscowy nie obchodził. Poprostu chciał ocalić napadniętego.
Oficerowi nie poszło to w smak. Potrząsał głową i rzekł:
— Jesteś pan wysokim urzędnikiem, ale obcym. Skoro chodzi o kuei-tse, nie jesteśmy zobowiązani do posłuchu.
— Tak? Istotnie? — zapytał groźnie błękitno-purpurowy.
Ten syn djabła wpadł w nasze rece i — — —
Umilkł, spojrzawszy na Matuzalema, który przysunął się doń groźnie. Ustąpił wraz z żołnierzami. Muzułmanin podniósł się tymczasem. Zbliżył się do Matuzalema, schylił głowę i rzekł:
— Allah niech błogosławi czyny twoich rąk i kroki twoich nóg, wielki rozkazodawco. Uratowałeś mnie. Nie odmawiaj mi nadal swej łaski — pozwól mi się oddalić!
— Czy jesteś pewny, że po drodze nie wpadniesz w podobną opresję?
— Przyszedłem tutaj, aby wypocząć. Ale zamiast wypoczynku znalazłem groźbę śmierci. Lecz dalej nic mi już nie grozi.
— A więc idź sobie z Bogiem i unikaj podobnych spotkań!
Kłaniając się do ziemi, muzułmanin wymknął się z gospody. Nie widzieli żołnierze, jak wychodził, gdyż ukryli się za węgłem domu. Nie ośmielili się pokazać przed oczy dostojnikom, póki ich Liang-ssi nie zapewnił, że nie narażą się na gniew. Oficer uświadomił sobie, jak wielką popełnił przewinę wobec cesarskiego kuanu. Prosił o wybaczenie, które też otrzymał po odpowiedniej reprymendzie.
Kompanja zajęła się przyrządzeniem wieczerzy, tymczasem zaś Matuzalem oddalił się, aby wrzekomo zbadać florę kraju. Wnet potem ulotnił się Godfryd, a za nim Ryszard. Spotkali się ze studentem pod umówionem drzewem. Trzymał w ręku papier-plan kupca Ye-Kin-Li i porównywał go z miejscowością. — — —
Dobrze, że przybywacie. Nie będziemy tracić czasu — rzekł Matuzalem. — Oto jest plan naszego chińskiego przyjaciela, jak widzę, bardzo dokładnie wyrysowany. Znakiem zasadniczym jest wielkie przeszło tysiąc-letnia drzewo salisburya andiantifolia, którego konar składa się właściwie z pięciu zrośniętych drzew. Oto widzicie je przed sobą — to potężne drzewo o obwodzie dziesięciometrowym. Oznaczone są także dwa inne drzewa, mianowicie timu, dokoła którego owija się roślina lo, oraz dziki sang. W kierunku tych drzew, a więc w zachodnim, trzeba przejść czterdzieści kroków, aby znaleźć się w hoei-hoei-keu, gdzie ma stać poszukiwana przez nas ruina. Od niej zaś powinniśmy iść po prostej linji ku dolinie, aby znaleźć lao-hoei-hoei-miao, meczet mahometański, który stanowi cel naszej wycieczki.
Kierując się według tego planu, dotarli do starego dziwacznego muru, zasłoniętego gęstym żywopłotem krzewów i wysokich traw. Zakreślał okrąg o średnicy niespełna dwumetrowej. Dach, którego można było dosięgnąć ręką, był sklepiony okrągło, wbrew zaleceniom chińskiego stylu, a wejście było tak niskie, że trzeba było się schylać przy wchodzeniu. Cały budynek miał półkulistą formę na podobieństwo chat Kafrów i Hotentotów. Nie mógł to być w żadnym razie meczet, czyli, jak Chińczycy go zowią, li-pai-sse.
— Jesteśmy na miejscu — orzekł Matuzalem. — Przedewszystkiem poszukamy tsza-dse, zakopanego przez Ye-Kin-Li.
Tsza-dse to ostry długi nóż. Ye-Kin-Li wydrążył był nim kryjówkę, w której ukrył swoje skarby. Potem zakopał narzędzia w odległości dziesięciu kroków, nawprost drzewa, pod korzeniami rośliny leu.
Po chwili Degenfeld znalazł się w posiadaniu zakopanego noża. Był jeszcze bardzo ostry, aczkolwiek zardzewiały.
Obaj jego przyjaciele przyglądali się w skupianiu. Ryszard zapytał:
— A gdzie leży skarb?
— Tam w budynku. Przypuszczam, że był to grobowiec jakiegoś pobożnego muzułmanina, czyli t. zw. marabu, gdyż Ye-Kin-Li, szukając miejsca dla skarbów, wykopał jakieś kości i wrzucił je do wody. W tej miejscowości wielu jest wyznawców Islamu, a było ich dawniej jeszcze więcej. Chodźcie za mną do mauzoleum.
Weszli. Głową omal nie sięgali sufitu. Podłoga była wyłożona szlifowanemi kamieniami. Matuzalem spojrzał na swój plan, poczem rzekł:
— Trzeba usunąć sześć kamieni, tworzących prostokąt. Zobaczymy, czy skarb jest jeszcze na miejscu, o czem zresztą nie wątpię.
Dosyć trudno było usunąć spojone kamienie. Poradziwszy sobie z niemi, Matuzalem wziął się do rozkopania ziemi.
Wszyscy trzej czuli się jak istni poszukiwacze zakopanych skarbów. Byli bardzo podnieceni. Oczekiwanie gorączkowe wzmagało się z każdą chwilą. Wreszcie, wreszcie ujrzano dwa worki skórzane, z wierzchu polakierowane. Lak zachował je w dobrym stanie.
Matuzalem nie bez wysiłku wyciągnął jeden z tych worków i otworzył go. Olśnił go blask złotych baryłek i sztab. Wszystkie były zaopatrzone w rządowe pieczęcie na świadectwo szczerości złota.
— Bogu niech będą dzięki! — rzekł Degenfeld, odetchnąwszy głęboko. Szczęśliwie wykonaliśmy tę część naszego zadania.
— To mnie niezmiernie cieszy! — dodał Ryszard. — Ye-Kin-Li operuje niedostatecznym kapitałem. Złoto bardzo mu się przyda.
— Przypuszczam — odezwał się Godfryd. — Mnieby się też przydało. Kazałbym pozłocić obój, a nawet siebie samego. Cóż! Przejdę przez życie bez pozłoty. Bywają większe nieszczęścia. Czy zabierzemy ze sobą te worki do gospody?
— Nie — odrzekł Matuzalem. — Zostawimy je tutaj.
— Zostawimy tutaj? Jak pan to rozumie?
— Nie możemy inaczej postąpić. Przekonaliśmy się, że sztaby są na miejscu. Chwilowo to wystarczy. Nie możemy przecież wlec ich ze sobą, nie wiemy bowiem, jakie przeciwności losu jeszcze nas oczekują. Zakopiemy je znowu i postaramy się w drodze powrotnej przejechać tędy.
Nie można mu było odmówić słuszności. Przywrócono wszystko do poprzedniego wyglądu, nie zostawiając śladu swej tajemnej działalności.
Zakopano także nóż Ye-Kin-Li w miejscu, w którem poprzednio był leżał. Matuzalem nie ukończył jeszcze tej roboty, gdy w zagajniku rozległ się rozkazujący głos:
— Ta kik hia! — Powalcie ich!
W tej samej chwili napadło na nich dziesięciu ludzi. Uzbrojenie ich nie było zbyt groźne: stare szable, jeszcze starsze flinty, piki i jedna maczuga.
Matuzalem zerwał się z błyskawiczną szybkością. Uchwycił za ręce swych towarzyszy i pociągnął ich, aby zyskać dystans i znaleźć się za drzewem. Wyciągnął wlot dwa rewolwery i skierował na napastników. To samo Ryszard i Godfryd. Chińczycy byli oszołomieni i zatrzymali się na miejscu. Jeden z nich przyłożył karabin, wszakże Matuzalem ostrzegł go:
— Precz z flintą, bo kula moja trafi cię prędzej, niż twoja zdąży opuścić lufę! Cośmy wam złego wyrządzili, że na nas dybiecie?
Napastnik, który wydawał się przywódcą bandy, nie ufał swej broni; opuścił lufę i odparł posępnie:
— Zbezcześciliście nasze ma-la-bu! Czegoście tu szukali? Miał więc słuszność Matuzalem: budynek był istotnie marabu, grobowcem pobożnego muzułmanina.
— Czy jesteście hoei-hoei? — zapytał student.
— Tak.
— Nie powinniście nas zatem traktować wrogo. Szanujemy waszą wiarę i nie chcemy jej obrażać.
— A jednak kopaliście w świętej zlemi!
— Nie poto, aby was obrażać. Udaliśmy się do lasu szukać roślin zgodnie z przepisami yithung[47]. Zobaczyliśmy w tem miejscu rękojeść tego oto noża, sterczącego w ziemi. Obejrzeliśmy go i zamierzaliśmy napowrót wetknąć w tem samem miejscu, gdyście się zjawili. Powiedz, czyśmy zgrzeszyli?
— Pokaż nóż!
Obejrzał go dokładnie, zbadał miejsce rozkopane, poczem rzekł:
— To jest tsza-dse, zapewne schowane tu przez jakiegoś robotnika. Sądziłem, że szukacie pao-ngan, skarbu zakopanego. Budda-min są głupimi ludźmi i nie szanują naszych wierzeń i świętych miejsc.
— Nie jesteśmy buddystami.
— Nie? Kimże jesteście?
— Jesteśmy tien-szu-kiao-min, zwolennikami religji Pana Niebios.
— Jeśli to prawda, tośmy przyjaciele. Zarówno my jak i Chrześcijanie czcimy prawdziwego Boga, którego prorokami są Mahomet i I-sus. Sądząc z waszej religji i z waszych odzieży, przybywacie z dalekiego kraju. Czy macie przy sobie paszport?
— Tak. Posiadam wielki, szczególny kuan wielkiego władcy.
Było to wynurzenie wysoce nierozsądne.
— Oszukałeś mnie, — rzekł zmienionym tonem muzułmanin — tego rodzaju kuan może posiadać jedynie Chińczyk. Zbadam to dokładnie, a teraz musicie iść za mną.
— Jako więźniowie?
— Tak. Opór wyjdzie wam tylko na złe. Spójrzcie wgórę, na most!
Dopiero teraz spostrzegli na górze pięćdziesięciu jeźdźców, którzy trzymali za cugle rumaki swych towarzyszów. Mimo to Degenfeld odparł:
— Wcale się was nie lękamy. W tym drobnym orężu mamy tyle kul, że będziemy mogli was wszystkich zakatrupić. Ale ponieważ mówiliśmy prawdę, więc nie boimy się was bynajmniej. Pójdziemy z wami.
— Chodźcie z nami. A nie próbujcie umknąć!
Skierował się ku mostowi i podniesioną ręką dał znak, poczem jego jeźdźcy puścili się w drogę. Jeńców umieszczono pośrodku. Wkrótce wjechano na górę; skroś drzew można było dojrzeć gospodę przy drodze. Kilku żołnierzy stało przed domem. Zobaczywszy oddział, zaczęli uciekać, krzycząc:
— Kuei-tse lai! Kuei-tse lai! Suk tsz-kiü nimen! — Kuei-tse przybywają! Kuei-tse przybywają! Uciekajmy czem prędzej!
Wkrótce ukazało się więcej ludzi Pobiegli ku koniom. W następnej chwili umknęli w galopie i to w kierunku, skąd przybyli.
— Nasi obrońcy drapnęli — skonstatował Godfryd. — Kto wie, czy ich jeszcze w tem życiu zobaczymy!
— Wątpię — rzekł Degenfeld. — Szczęście, że nie zabrali ze sobą naszych zwierząt!
— Nie starczyło im czasu. Życzę im zdrowia i długiego żywota!
Większość mahometańskich jeźdźców rzuciła się za żołnierzami. Reszta zatrzymała się na drodze w oczekiwaniu wodza. Między nimi znajdował się starszy mężczyzna, którego ocalił Degenfeld. Poznawszy swego wybawcę, puścił konia naprzód i rzekł:
— Czy ci trzej panowie są w niewoli? To moi dobroczyńcy! Ocalili mi życie.
— To ci właśnie? Allah z nimi! Należy tylko zbadać, czy istotnie są chrześcijanami, w co zresztą nie wierzę, albowiem posiadają kuan cesarski.
Tymczasem Turnerstick, mijnheer i obaj bracia wyszli z domu.
— Co to znaczy? — zawołał przerażony kapitan, ujrzawszy studenta.
— Wzięto nas w niewolę — brzmiała odpowiedź.
— Uwolnimy was!
— O nie. Wnet się nieporozumienie wyjaśni. Chodźże pan z nami!
Udano się do izby. Nie widać było nigdzie gospodarza. Ulotnił się w obawie przed „synami diabła“. Uratowany przez Matuzalema muzułmanin zdał relację ze swej przygody. Wódz słuchał go z uwagą. Zmierzył jeńców od stóp do głów, poczem rzekł:
— Z jakiego kraju przybyliście?
— Z kraju Tao-tse-kue — odparł Degenfeld.
— Czy to prawda? Znam pewnego Tao-tse-kue, bardzo bogatego i życzliwie dla nas usposobionego. Nieraz ratował naszych prześladowanych braci od nędzy i śmierci.
— Jak się nazywa?
— Tu nazywają go Szi[48], w ojczyźnie swej nazywał się Sei-tei-nei.
— Posiadacz ho-tsingu[49]?
— Niejednego. Czy znasz?
— Tak. Ten oto mój towarzysz jest jego pracownikiem, a ten drugi jest bratankiem Sei-tei-nei.
— To się zgadza. Wiem, że Sei-tei-nei nie ma syna i że chciał sprowadzić do siebie swego bratanka. Jedziecie zatem do Ho-tsing-ting?
— Tak.
— Uwierzylibyśmy wszystkiemu, gdyby nie kuan. Cesarz jest naszym gnębicielem, i każdy kogo on miłuje, jest naszym wrogiem.
— Być może, nie wyraziłem się dosyć dokładnie, ponieważ słabo władam chińskim językiem. Chciałem powiedzieć, że mam kuan króla, a nie cesarza. Otóż i on.
Zamiast cesarskiego, podał kuan króla żebraków. Muzułmanin zawołał z najwyższem zdumieniem:
— T’eu-kuan! T’eu jest naszym najlepszym przyjacielem i obrońcą. Paszport jego znajduje śród nas największe poszanowanie. Lecz — — — skłonił się głęboko — skoro stary pan posiada kuan t’eua, musisz być nader znakomitym człowiekiem Uważaj nas za swoich niewolników i rozkazuj nam, co mamy czynić. Czy mamy panu wskazać drogę stąd do Ho-tsing-ting?
— Dziękuję bardzo. Mój towarzysz Liang-ssi zna dobrze tę okolicę
— A więc pozwól nam jechać swoją drogą!
— Jedźcie z Bogiem!
— Wyruszymy za parę chwil. Wybaczcie mi, że mimowoli naraziłem was na przykrość. Ponieważ eskortujący was żołnierze zbiegli, więc pojedzie z wami nasz brat, któremu uratowaliście życie. Jego obecność może się wam bardziej przydać, niż cały oddział cesarskich żołnierzy, o ile natkniecie się na naszych braci.
Niebawem muzułmanie odjechali. To też zjawił się gospodarz, któremu polecono przynieść wrzątek; poczem podróżni zasiedli do wieczerzy.
Student wypytywał muzułmanina o stosunki miejscowe i jego osobiste. Człowiek ten był wyznawcą Konfucjusza i dopiero niedawno, z zemsty za gnębienie jego krewnych, przystał do hoei-hoei. Pochodził z prowincji Kwéi-tszou; zmuszony był wywędrować do Hu-nan. Niedawno znów wrócił do swego kraju. Mieszkał w wiosce między Kun-jang a Kue-tong.
— Wpobiiżu naszej podróży — rzekł Liang-ssi.
— O tak. Będziemy musieli przejechać przez naszą wioskę. Niedawno byłem u Sei-tei-nei. Czy nie pracuje u niego pewien Tao-tse-kue?
— Nie. Ten, którego ma pan na myśli, pochodzi z kraju, zwanego Belgją.
Mijnheer nie rozumiał po chińsku. Słowo „Belgja” jednak zainteresowało go wielce. Okazało się, że u stryja Daniela pracuje pewien inżynier, rodem z Belgji, który przybył na wezwanie Steina ze Stanów Zjednoczonych i objął kierownictwo techniczne nad zakładami naftowemi!
— Dat is goed! — Świetnie! — zawołał zachwycony Holender. — To bardzo mnie cieszy! Proszę was, czy włada holenderskim?
— Tak, włada angielskim, francuskim, niemieckim, a także holenderskim.
— O więc śpieszmy się, chciałbym z nim pogwarzyć sobie!
Po wieczerzy rozmawiano jeszcze przez kwadrans, poczem z różnych mat i kołder przyrządzono posłania. Niebawem ułożono się do snu. Liang-ssi lękał się dzikich psów, które grasowały w tych stronach i mogły napaść na konie. Matuzalem uspokoił go:
— Nie troszcz się pan! Słyszysz, jak hałasuje nasz mijnheer? O, na pewno żaden zwierz nie odważy się zbliżyć na odległość tysiąca kroków.
Miał słuszność. Grubas tak chrapał, że miało się wrażenie, iż dom się chwieje. Cokolwiek robił, robił rzetelnie.
Nazajutrz wyruszono bardzo wcześnie. Mijnheera znów przywiązano do siodła. Zjeżdżano wdół ku dolinie.
Matuzalem jechał obok muzułmanina. Rozmawiali ze sobą o rozmaitych sprawach. Na pytanie Matuzalema, czy ma dzieci, hoei-hoei odpowiedział:
— Nie, nie jestem nawet żonaty. Mimo to mieszkam z rodziną, z daleką krewną i jej córkami, które pozwalają mi zapomnieć o braku własnych dzieci. Mąż tej kobiety musiał uciekać, ponieważ oskarżono go niewinnie o udział w rokoszu.
— Takie wypadki zdarzają się tu dosyć często.
— Niestety, tak, panie. Kogo się schwyta podczas rozruchów na ulicy, tego bez ceremonji skazuje się na śmierć. Nietylko jego, ale także jego najbliższych krewnych.
— Jakie to okrutne i niesprawiedliwe.
— Tak. Ten mój krewny był z pewnością niewinny. Uwięziono jego, i żonę, i córki, i synów.
— Czy kto z nich został zgładzony?
— Na szczęście, nikt. Skazaniec miał przyjaciela mandaryna, który wspomógł bliźnich w nieszczęściu. Ten to mandaryn wyzwolił najpierw ojca, a po kilku dniach także obu synów. Zalecił im czekać w pewnem umówionem miejscu na matkę i siostry.
— No i co, spotkali się?
— Niestety, nie. Mandaryn natknął się na różne przeszkody, chłopcy zaś nie mogli długo czekać. Ulotnili się gdzieś i przepadli bez śladu. Matka i córki, po oswobodzeniu, przyszły na umówione miejsce za późno. Odtąd nic już o obu chłopcach nie słyszeliśmy.
— A cóż matka?
— Musiała, oczywiście, uciec do innej prowincji. Tułając się po świecie o kiju żebraczym, przybyła któregoś dnia do mnie. Zapytałem ją o nazwisko i pochodzenie. Okazało się, że to moja krewna. Jej ojciec był kuzynem mego ojca. Uprzykrzyła mi się samotność, przygarnąłem więc ich do siebie. Wkrótce potem zmuszony byłem opuścić Hu-nan. Wyruszyłem do Yu-nan, skąd niedawno znów wróciłem.
— I te trzy kobiety mieszkają u pana?
— Tak.
— Nazwisko ich rodowe brzmi Seng-ho?
— Tak.
— A familijne Pang?
— Tak, panie, — potwierdził Chińczyk zdumiony. — Skąd pan wie?
— Mam wrażenie, że słyszałem coś o tym wypadku. Czy uciekinier nie był kupcem, imieniem YeKin-Li?
— Tak.
— Jego żona nazywa się Hao-keu, synowie Liang-ssi i Jin-tsian, a córki Mei-pao i Sim-ming?
— Wielki władco, nie umiem sobie wytłumaczyć, skąd pan, cudzoziemiec, zna tak dokładnie wszystkie imiona!
— Później panu opowiem. Proszę pana, abyś chwilowo zachował naszą rozmowę w dyskrecji przed moimi przyjaciółmi.
Trudno sobie wyobrazić radość Matuzalema. Nareszcie odnalazł całą rodzinę swego chińskiego przyjaciela! Wyobrażał sobie z jaką radością uściska się rodzeństwo po tak długiej rozłące. — —
Koło południa dojechano do miasta Kue-jang. Nie zatrzymano się. W dwie godziny później jeźdźcy dotarli do rzeki Lai-kiang, która wykreślała kierunek ich marszruty. Noc spędzono w gospodzie nad rzeką. Nazajutrz, skoro świt, znów wyruszono w drogę.
Rzeka wypływała z gór Nan-ling. Po prawej jej tronie rozciąga się płaskowyż, a po lewej łańcuch górski odcina ją od rozległej kotliny, w której europejscy znawcy na pewnoby odrazu szukali pokładów węgla. Z rzeki prowadzą do tej kotliny wąwozy, biegnące między ogniwami łańcucha górskiego. Płynie tam rzeczka Dszang, nad którą leżało osiedle stryja Daniela.
W tej to kotlinie Stein odkrył był bogate źródła nafty. Trzeba też sprostować mylny pogląd, jakoby Chińczycy nie znali nafty. W dawnym, z przed stu laty, chińskim podręczniku geografji, zwanym Szen-si-king, czytamy: „W owej prowincji znajdują się miasto Yen-gan-fu, gdzie z ziemi wypływa ciemna, źle pachnąca oliwa, która płonie w lampach i latarniach, dając światło lepsze i tańsze, niż zwykłe świece i lampy oliwne“. — —
Wkrótce po południu dojechano do małego sioła. Hoei-hoei oświadczył, że mieszka tu właśnie wraz z wielu innymi muzułmaninami.
Można to było poznać po smukłej, przewyższającej wierzchołki drzew, drewnianej wieży minaretu muzułmańskiego.
Matuzalem starał się tego dnia nie dopuścić do rozmowy między obu braćmi a hoei-hoei. Chciał im sprawić miłą niespodziankę.
Na lewo rzeka toczyła fale. W tem miejscu była szeroka i miała kształt jeziora. Na wodzie płynęły łodzie rybaków.
Na prawo ciągnęły się chaty i ogrody. Wioska sprawiała wrażenie bardzo czystej i zamożnej.
Tylko zapach unosił się niemiły. Pochodził z licznych ciemnych oleistych łodzi, obładowanych ciemnemi beczkami. Zawierały naftę, która stąd szła ku Kin-gan, lub Tszang-sza, aby stamtąd znów na wielkich dżonkach spławić się do Jang-tse-kiang.
Ów zapach nafty był pierwszą jaskółką osiedla stryja Daniela.
Hoei-hoei przeprosił kompanję, że nie może jej przyjąć na noc. Jego domostwo nie pomieściłoby tylu gości. Zapewnił ich, że w gospodzie znajdą dosyć miejsca, i że spędzą tam noc niezgorzej. Natomiast zaprosił do siebie na wieczerzę, którą można było przygotować przez godzinę. Zaprowadził ich tedy z początku do gospody, poczem pomknął do siebie.
Chyba nie trzeba nadmieniać, że mieszkańcy wioski zbiegli się na widok cudzoziemców. Nawet rybacy przybili do brzegu, aby się dokładnie im przyjrzeć.
Gospoda była utrzymana wcale czysto. Gospodarz zakrzątał się, umieścił konie i postarał się o herbatę.
Mijnheer chodził z kąta w kąt. Był lekko podniecony.
— No jakże tam, panie Matuzalemie? — zapytał. — Czy nie jestem dobrym jeźdźcem?
— Zupełnie dobrym — brzmiała odpowiedź.
— Jazda konna wpływa dobroczynnie na zdrowie. Czy utyłem?
— Zdaje się, że tak.
— Zeer? — Bardzo?
— Dosyć znacznie.
— Czy urosłem również?
— O parę centymetrów.
— Powietrze tutaj jest bardzo, bardzo dobre. Ik ben oneindig gezond. — Jestem nieskończenie zdrów. Chętniebym tutaj został.
— Może pan to uczynić. Chce pan nabyć coś w Chinach?
— Aanhijen? — Nabyć? Ale co i gdzie?
— Niech pan odkupi przedsiębiorstwo Steina! Będzie pan mógł zostać królem nafty, miljonerem!
Grubas szeroko rozwalił usta i dopiero po chwili odparł:
— Een olieprins? — Król nafty? Do licha! To świetne! To nadzwyczajne!
Był bardzo wzruszony i, chodząc po pokoju mruczał wciąż słowa „król nafty“ i „bardzo dobrze“. Pomysł Matuzalema, aczkolwiek był wypowiedziany w formie dowcipu, padł na grunt aż nazbyt podatny.
Gospodarz przyniósł pachnącą herbatę w drobnych i ozdobionych filiżankach. Można było wypić tylko po jednej filiżance, gdyż był to haust powitalny. Wnet ukazał się hoei-hoei. Godfryd zapalił fajkę, i mały oddział ruszył w wielokrotnie opisywanym porządku ku domowi muzułmanina, budząc po drodze podziw licznie zgromadzonych gapiów, którzy w milczeniu, pełnem szacunku, szli za cudzoziemcami i, mimo że tamci znikli w domostwie swego przewodnika, długo jeszcze stali na dworze.
Wnętrze budynku składało się z jednej, bardzo czysto utrzymanej izby i mniejszej komórki, która była pokojem dla kobiet i zarazem kuchnią. Żadna z kobiet nie ukazywała się, a to zgodnie z chińskim zwyczajem, tem bardziej tutaj przestrzeganym, że właściciel domu był wyznawcą islamu, co bynajmniej nie znaczy, aby trzymał się innych zwyczajów przepisanych przez koran; przeciwnie, wszystko tu się odbywało po chińsku. Sam hoei-hoei nie przysiadł się do stołu, zajęty obsługiwaniem gości.
Była to istna uczta biedaka, który, podejmując bogatego gościa, gotów się zastawić, — jak brzmi przysłowie. O rozmaitości menu w tak małej wiosce nie można było zresztą marzyć.
Biesiadnicy prowadzili ożywioną rozmowę. Gospodarz był zadowolony z zadowolenia gości. W pewnej chwili Matuzalem zwrócił się do niego:
— Nie uszła naszej uwagi pana niezwykła gościnność i jesteśmy panu bardzo wdzięczni. Zwyczaj, naszego kraju w takich okolicznościach wymaga od nas pewnej grzeczności, którą chcielibyśmy spełnić, o ile pan nam pozwoli.
— Pozwolić? O panie, pana rzecz rozkazywać, moja słuchać.
— Istotnie? Bardzo nas to cieszy. Przepisy naszego kraju każą po uczcie podziękować osobiście pani domu i jej córkom. Zechce pan zatem poprosić owe trzy kwiaty pańskiej rodziny, aby nie odmówiły nam swego widoku, dając nam możność wyrażenia Im wdzięczności i szczerego naszego szacunku.
— Panie, tylko nie to! — błagał gospodarz z przestraszoną miną. — Nie jest to zgodne z tutejszemi zwyczajami.
— Nie sądzę, skoro potężny tong-tszi z Kuang-tszéu-fu przedstawił nas swojej małżonce.
— Ale to przeczy przykazaniom mojej religji.
— A czy pańskie krewne również wyznają Islam?
— Nie.
— No, to w takim razie pańskie zastrzeżenia są nieistotne. Dotychczas można było o panu myśleć, że jest pan bardzo gościnny. Czy chce pan sam zniweczyć tę opinję, a poza tem obrazić nas, odmawiając naszej prośbie?
Muzułmanin nie odrazu odpowiedział. Walczył widocznie ze sobą. Wreszcie odezwał się:
— Nie, mój władco, nie chcę was obrazić. Wolę raczej złamać tutejsze zwyczaje. Zaraz wrócę z paniami.
Udał się do drugiego pokoju.
— Nie powinien pan był tego żądać — rzekł Liang-ssi. — Narusza pan, istotnie, tutejsze zwyczaje.
— Wiem o tem — uśmiechnął się Matuzalem. — Mam jednak pewne powody do takiego, a nie innego działania, powody, które pan sam na pewno zaaprobuje.
Zamienili te zdania po niemiecku, a więc rozumieli je wszyscy.
— Cóżto znaczy? — zapytał Turnerstick. — Czego pan nie powinien był zrobić?
— Żądałem, aby ukazały się kobiety tego domu, gdyż chcę im podziękować.
— I to ma być jakimś grzechem? A czy przyjdą?
— Tak.
— To pięknie — wtrącił Godfryd. — Nie wątpię, że okażemy się dżentelmanami. Prawda, mijnheer?
— Tak. Z przyjemnością powiem damom parę komplementów. A znam bardzo piękne i wyszukane.
Dopiero po dłuższej chwili wrócił Chińczyk, gdyż kobiety Musiały się przebrać. Miały twarze typowo chińskie, szminkowane zgodnie z obyczajem wyższych klas na biało i czerwono. Rzęsy wydawały się wydłużone, dzięki kunsztownemu malowaniu. Włosy, w kształcie motyla, przytrzymywały liczne grzebienie i igły. Wierzchnia szata szła pod samą szyję i szerokiemi fałdami spadała aż na ziemię. Ręce były głęboko schowane w rękawach. Nóg nie widać było, ale chód świadczył, że nie były zdeformowane.
Ukłoniły się głęboko, w milczeniu. Nawet pod szminką rysy córek odznaczały się młodzieńczą świeżością. Natomiast twarz matki nosiła liczne ślady zmartwień i trosk.
Oczywiście, wszyscy goście powstali z miejsc. Zanim Degenfeld zdążył otworzyć usta, wysunął się kapitan, ukłonił się z godnością i rzekł:
— Myladies ing mademoiselles, czujemyng sięg bardzong szczęśliwing, żeścieng sięg raczyłyng ukazacing. Jedliśmyng ing pillśmyng, za cong chcemyng — — —
— Ik ook, ik ook, — Ja też, ja też — przerwał mu mijnheer, kłaniając się głęboko, — ja też jadłem i piłem.
— Milcz pan, nie przerywaj mojej oracji chińskiej! — ofuknął go kapitan.
Chciał coś dodać, ale Matuzalem uprzedził go i rzekł, naprawdę po chińsku:
— Wiem, iż działałem przeciw zwyczajom waszego kraju, pragnąc panie ujrzeć. Ale chciałem wyrazić wam naszą wdzięczność i przeprosić za fatygi. Poza tem inna jeszcze przyczyna skłoniła mnie do takiego postępowania. Chodzi o to, że mam dla pani list.
Matka, do niej to były skierowane słowa Matuzalema, obejrzała go ze zdumieniem.
— List? Od kogo?
— Od tego, którego już dawno uważałyście za straconego.
— Od mego... od mego małżonka i pana? — rzekła ledwo dosłyszalnym szeptem, opierając się na ramieniu córki.
— Tak — rzekł Matuzalem. Czy czuje pani się na siłach wysłuchać treść listu? Proszę, niech pani siada.
Podsunął jej krzesło. Uprzejmość Matuzalema znalazła dwóch naśladowców. Turnerstick podsunął swoje krzesło jednej z córek, mówiąc:
— Proszęg panienkęg, niechang paning siadang! Zechceng paning zającing miejsceng!
Również mijnheer ustąpił swego krzesła drugiej córce, prosząc z najsłodszym uśmiechem na ustach:
— Proszę bardzo, aby zechciała pani usiąść na krześle, na mojem krześle. Chętnie ustąpię go pani.
Dziewczyny, oczywiście, nie zrozumiały ani słowa, chociaż domyśliły się, o co chodzi. Usiadły z obu stron matki, obaj zaś salonowcy cofnęli się no krok, przyczem Turnerstick szepnął grubasowi na ucho:
— Wspaniała dziewczyna, jak Boga kocham! Zrozumiała mnie najzupełniej. Widocznie w tym domu rozmawia się najlepszą chińszczyzną.
Degenfeld wyciągnął pugilares i wyjął list swego chińskiego przyjaciela. Ponieważ jednak w Chinach nawet kobiety najwyższych klas są analfabetkami, więc podał list gospodarzowi z prośba o przeczytanie.
Muzułmanin, ledwo rzucił okiem na list, zawołał zdumiony:
— O wszechmocy Opatrzności! O dobroci Niebios! Czcigodny pan powiedział prawdę. Czy mam czytać?
Z tem zapytaniem zwrócił się do wzruszonej kobiety. Drżała — nie mogła dobyć głosu, skinęła tylko głową. Gospodarz zaczął czytać:
To był dopiero adres. Gospodarz nie mógł dalej czytać: rozległy się cztery okrzyki — obu synów i obu córek. Matka z radości zamdlała. Córki objęły ją i zaczęły płakać.
— To była za nagła wiadomość. Tyle szczęścia! Zaniesiemy ją do jej pokoju — rzekł hoei-hoei.
Podniósł na rękach nieprzytomną i wyniósł do drugiego pokoju. Dziewczęta poszły na nim. Synowie otoczyli Matuzalema. Jin-tsian odezwał się:
— Panie, to list naszego ojca?
— Tak.
— A ta niewiasta jest naszą matką?
— Tak. Dziewczęta zaś są waszemi siostrami.
— O Niebiosa! O cudzie! Bracie, chodźmy do nich.
Wyszli czem prędzej z pokoju, Degenfeld wyjaśnił całe to zdarzenie swoim przyjacielom, którzy nic poprzednio nie rozumieli. Radosne wzruszenia ogarnęło tych poczciwych ludzi.
— Co za zdarzenie! — krzyknął Turnerstick. — Ale pan, Matuzalemie, niesłusznie postąpiłeś, ukrywając to przed nami. Tak nas oszołomiłeś, że mogliśmy łatwo wpaść w omdlenie!
— Co to, to nie, — rzekł Godfryd. — Nie jestem zwolennikiem omdlewania. Ale ja również jestem niezadowolony z pana, stary Matuzalemie. Skoro wtajemniczyłeś mnie w historję złota, powinieneś był i w tę sprawę wtajemniczyć. Nie można tak dorosłego człowieka ciskać od jednego wzruszenia do drugiego! Serce to nie piłka, nieprawdaż, mijnheer?
— Tak — odparł grubas, który swoją czapeczką bezustannie tarł swoje drobne oczęta. — Posiadam serce, i to serce nie byle jakie, dobre, bardzo dobre. Radość mnie tak osłabiła, że muszę usiąść.
Zamierzał wykonać tę zapowiedź, atoli Matuzalem uprzedził go:
— Nie siadać, mijnheer! Nasza obecność będzie dla nich tylko przeszkodą. Pozostawmy ich samych i wysuńmy się pocichu.
Tak też uczynili. Przed domem stało jeszcze sporo ludzi. Usunęli się przed cudzoziemcami i odprowadzili ich aż do samej gospody. — — —
Mijnheer był tak wzruszony, że wymagał szczególnie obfitej wieczerzy. Błękitno-purpurowy przywołał zatem gospodarza, aby mu wydać odpowiednie zlecenia. Tymczasem rozległy się przed gospodą głośne okrzyki i słychać było, jak pierzcha gromada gapiów.
— Cóżto znaczy? — zapytał Degenfeld gospodarza.
— Nie rozumiem dokładnie okrzyków. Zaraz zobaczę, co się stało.
Wyszedł. Po chwili wrócił i zawołał radośnie:
— Wie pan, kto przybywa, dostojny władco?
— Kto?
— T’eu, sam t’eu!
— Aha! Król żebraków?
— Tak! Król żebraków. Już jest późno, więc zatrzyma się tutaj. Muszę wyjść, aby go powitać.
Rzekłszy to, wyszedł.
Wszyscy podeszli do okien, ciekawi widoku tak znakomitego gościa.
Głosy stawały się coraz donośniejsze. Słychać było tętent koni. Istotnie, wkrótce ukazało się dziesięciu dobrze uzbrojonych jeźdźców, bynajmniej nie wyglądających na żebraków. Dosiadali rączych rumaków, odzież zaś ich świadczyła o dostatkach.
Jeden z nich ubrany był wyłącznie w jedwabie. U pasa wisiała szabla bardzo kosztowna, uprząż zaś konia była obita srebrem. Mógł liczyć sobie sześćdziesiąt lat. Powierzchowność jego była pełna godności, do czego przyczyniała się długa broda, sięgająca aż piersi. Chociaż na czapce nie świecił guzik mandaryna, postać przybysza nakazywała posłuch.
Zeskoczył z konia i podszedł do drzwi gospody, gdzie gospodarz przywitał go głębokim ukłonem. T’eu pozdrowił go, jak równy równego, podał mu rękę, poczem ukłonił się i położył ręce na jego ramionach.
Student odszedł od okna i wraz z towarzyszami usiadł na ławce, przeznaczonej dla gości. Wkrótce potem wszedł król żebraków ze swoimi towarzyszami. Zdumiał się na widok cudzoziemców. Ukłonił się nisko. Odpowiedzieli mu równie niskim ukłonem.
— Zamierzam u was przenocować — rzekł t’eu do gospodarza. — Czy macie wolne pomieszczenia?
— Niestety, nie. Wszystkie zajęli ci oto panowie, najwyższy obrońco.
— W takim razie przenocujemy w izbie gościnnej.
Aliści wtrącił się Matuzalem:
— Potężny władca ubogich nie powinien z naszego powodu być narażony na niewygody. Odstąpimy mu chętnie pokoju.
— Wiecież, kim jestem? — zapytał król.
— Wiemy. Wiemy również, jaki szacunek należy panu okazywać.
— W takim razie słyszeliście chyba, że t’eu nigdy nie uchybia nakazom grzeczności. Dlatego nie mogę skorzystać z waszej wspaniałomyślnej propozycji.
— A czyż grzeczność nie nakazuje młodszym ustępować starszemu?
— Tak, ale także niższym ustępować wyższemu. A wyższym jest chyba pan, niezawodnie.
— O nie, pan jest królem.
— Królem, ale tylko ubogich i nieszczęsnych. Czy mogę wiedzieć, jak brzmią wasze wspaniałe nazwiska?
— Oto one, spisane na kuanie cesarskim.
To mówiąc, podał mu kuan. T‘eu, ujrzawszy podpis i pieczęć, ukłonił się trzykrotnie aż do samej ziemi. Następnie przeczytał nazwiska, ukłonił się ponownie, zwrócił paszport i rzekł:
— Jest to najwyższy u nas dokument. Pozwolę sobie zaproponować panom swoje niegodne usługi.
— Bardzo jestem z tego rad, gdyż wiem, iż przyjaźń potężnego t’eua więcej potrafi zdziałać, niż kuan cesarza.
— To prawda, że czasem się mogę komuś przysłużyć. Wasze nazwiska mają obce brzmienia, ale jedno jest mi znajome. Który z was nazywa się Sei-tei-nei?
— Ten oto młody człowiek. Jest bratankiem pana Sei-tei-nei z Ho-tsing-ting, którego pan zapewne zna.
— Znam go i szanuję. Chcecie go chyba odwiedzić?
— Tak. Jutro rano pojedziemy do niego.
T’eu zaofiarował powtórnie podróżnym swoją opiekę.
— Przekonaliśmy się już o jej skuteczności — oświadczył Degenfeld. — Groziło nam niebezpieczeństwo, ale nasi wrogowie pojednali się z nami i zawarli przyjaźń, skoro tylko dowiedliśmy, że pan udzielił nam swej opieki.
T’eu zapytał ze zdziwieniem:
— O kim to mowa?
— O kuei-tse. Spotkaliśmy ich w drodze.
— Tak, jestem z nimi zaprzyjaźniony. Ale jak pan mógł się na mnie powołać? Jak mogłeś dowieść, że jestem waszym obrońcą?
— Pokazałem im oto ten drugi kuan.
Trudno opisać wyraz twarzy t’eua na widok swego własnego kuanu.
— Jakto? Mój własny kuan! — zawołał. — I to kuan pierwszej klasy! Poznaję, że to paszport mego zięcia.
— Tak, Hu-tsina, jubilera. Wyświadczyłem mu drobną usługę. Wywdzięczył się, dając nam swój kuan.
— Wyświadczyliście Hu-tsinowi jakąś usługę? Nie mogła być drobna, skoro rozstał się z tym dokumentem. Czy mogę wiedzieć, jak to się stało? Oto gospodarz przynosi herbatę. Zapraszam panów. Pomówimy o moim zięciu.
— Chętnie panu opowiem, ale zdarzenie to wymaga dyskrecji.
— Ci panowie są moimi oficerami i przyjaciółmi. Nie mam przed nimi tajemnic.
Oprócz herbaty, gospodarz przyniósł także fajki. Skoro zapalono je po wypiciu pachnącego trunku, zaczął Matuzalem opowiadać.
Zaczął od zlecenia Ye-Kin-Li, w krótkich słowach zdał sprawę ze wszystkich przygód podróży. Po skończeniu podniósł się t’eu, ukłonił się głęboko i rzekł:
— To, cośmy teraz słyszeli, dowodzi, że w ojczyźnie panów mieszkają podziwu godni ludzie, odważni, rozumni i prawi. Usługa, wyświadczona memu zięciowi, zobowiązuje nas do najwyższej wdzięczności. Prosimy, abyście pozwolili nam jutro towarzyszyć sobie do Ho-tsing-ting. Poza tem, zapraszamy was dzisiaj na kolację. Śpieszę wydać konieczne zlecenia.
Mimo sprzeciwu Matuzalema, król żebraków postąpił zgodnie ze swą zapowiedzią.
Podczas pauzy Degenfeld porozumiał się ze swymi towarzyszami. Oczywiście, byli ucieszeni życzliwością t’eua. Grubas zapytał nawet:
— Mijnheer Matuzalemie, czy ten dobry król zechce mnie uścisnąć?
— To znaczy, czy zechce się panem opiekować? Oczywiście!
— Doskonale. Przyda mi się jego opieka, gdy odkupię źródła naftowe.
— Postanowił pan odkupić? — zapytał student, zdziwiony.
— Odkupię cały Ho-tsing-ting. Powietrze jest tu niezwykle dobre. Tyje się z tutejszego powietrza.
— Ale będzie pan musiał słono zapłacić, o ile zresztą Daniel Stein zechce wogóle sprzedać.
— Nie brak mi gotówki!
Matuzalem wysłał posłańca po obu braci chińskich i po hoei-hoei, zapraszając ich w imieniu króla żebraków. Wkrótce też przybyli radośni i pełni wdzięczności dla Matuzalema.
Wieczerza wymagała długiego przyrządzenia. Zabijano ten czas rozmową.
Grubas stał przy oknie I przyglądał się rybakom. Nie używali ani sieci, ani wędki, lecz wysługiwali się ptakami szczególnego gatunku, które zręcznie łowiły ryby I znosiły je do łodzi. Mijnheer był zachwycony.
— Heiza! — Hej tam! — zawołał. — Znowu ta gęś złapała śledzia!
— Śledzia? — roześmiał się Godfryd. — Skąd pan wie, że to śledź?
— De haring is doch een visch! — Śledź przecież jest też rybą!
— Tak, każdy śledź jest rybą, ale nie wszystkie ryby są śledziami. Sądziłem dotychczas, że śledzia można znaleźć jedynie w morzu. Tutaj są inne ryby: karpie i forele.
— Co? Karpie i forele? O, muszę je zjeść. Zaraz kupię trochę tych ryb.
— Ja wolałbym sam je złowić.
— Vangen? Ik mij zelf? Kan ik dat? — Złowić? Sam? Czy potrafię?
— Czemu nie? Nigdy pan jeszcze ryb nie łowił?
— Neen. — Nie.
— No, to chodź pan ze mną! Wynajmiemy łódkę i ptaka na godzinę.
— Owszem. Chętnie.
Sięgnął po parasol, strzelby i plecak, i mimo opozycji Godfryda zabrał je ze sobą. Poszedł z nimi także Turnerstick i Ryszard. Tłum się znacznie przerzedził, dzięki czemu dostęp do rzeki był wolny. Nie bez trudności, bo dopiero po wyczerpaniu swego całego zasobu chińszczyzny, wynajęli łódź, mogącą pomieścić osiem osób.
Chińczyk skierował ją na środek rzeki. Na dnie łodzi stała beczka na ryby. Na okrzyk wioślarza ptaki frunęły wgórę i po chwili zanurzyły się w wodzie.
Owe ptaki „tazu-tsze“ w nauce są znane pod nazwą Phalacrocorax sinensis. Doskonale nurkują i nieraz długo uganiają się pod wodą za zdobyczą.
Chińczycy tresują je do masowego łowienia ryb. W takich wypadkach wzbijają się najpierw wgórę, tworząc koła, a następnie każdy ptak opuszcza się prostopadle pod powierzchnię wody i goni rybę ku środkowi koła, gdzie chwyta ją dziobem, poczem zanosi na łódź.
Tszu-tsze chwyta dosyć dużą rybę. Jeśli jednak zdobycz jest zbyt ciężka na siły jednego ptaka, to odpowiednie krakanie zwołuje na pomoc drugiego i trzeciego towarzysza.
Aby nie pożerały złowionych ryb, nakłada im się na szyję żelazną obręcz lub ciasny kołnierz skórzany.
Nie upłynął kwadrans, a już beczka była tak pełna, że nie mogła zmieścić ani jednej ryby więcej. Przeważnie złapano karpie dosyć znacznych rozmiarów.
— Śliczny połów — orzekł Godfryd. — Gospodarz odpowiednio te ryby przyrządzi.
— Tak, dobrze nam poszło. Wrócimy na ląd. Ja sam zajmę się rybami. Nikt inny nie potrafi.
Kapitan podniósł się, nim jeszcze łódź dobiła do brzegu. Jako wilk morski, był do tego przyzwyczajony. Ale, na nieszczęście, naśladował go mijnheer. Wpatrzony w beczkę, zapomniał, że niebawem musiało nastąpić zderzenie z brzegiem. Stojąc w najwęższem miejscu łódki, po chwili już stracił równowagę i... zniknął w wodzie.
Wioślarz rzucił Godfrydowi linę, sam zaś skoczył za mijnheerem. Po paru minutach wyłonił się z wody, trzymając mocno tonącego. Wydobyto go na brzeg i ułożono na trawie. Turnerstick wyłowił pływającą na powierzchni czapkę mijnheera.
Mimo że nie stracił przytomności, mieszkańcy wioski zanieśli go na rękach do gospody. Matuzalem w pierwszej chwili zląkł się niezmiernie. Położono Holendra na ławce, i Turnerstick opowiedział o wypadku.
Nieustanne kichanie Holendra świadczyło wymownie, że całe nieszczęście polegało wyłącznie na zimnej kąpieli. To uspokoiło Matuzalema.
— Podnieś się pan! — rzekł.
— Ik kan niet; ik ben erdronken! — Nie mogę; utonąłem! — odpowiedział mijnheer.
Tymczasem nadszedł wioślarz z rybami.
— Oto i ryby! — rzekł Godfryd. Nie możemy przecież ucztować, skoro nasz przyjaciel utonął. A więc ryby są nam niepotrzebne. Niechaj ten Chińczyk wrzuci je zpowrotem do rzeki!
Grubas zerwał się na równe nogi i zawołał:
— Wrzucić ryby do wody? Nigdy w życiu, nieszczęsny hipopotamie!
— Sądziłem, że pan nie żyje!
— Dood? — Nie żyję? Bal Ja sam będę smażył te karpie!
— Niech się pan wraz z rybami na ogniu usmaży, abyś nieco wysechł. Wyglądasz, mijnheer, jak rynna deszczowa.
Teraz dopiero żarłoczny nieboszczyk obejrzał się dokładnie. Zauważył kałużę, która się utworzyła pod jego nogami.
— Sprawiedliwe niebiosa, cóżto znaczył Jestem nieszczęsnym hipopotamem. O, moja odzież, moja bielizna! Mój surdut, moje spodnie, i moja kamizelka, i mój piękny krawat.
— Tak, pięknie nam pan wyglądasz. Wszystko z pana zwisa!
— Tak zeszczuplałem! — zawołał przestraszonym głosem Holender. — O, moje kości i ciało! Panie Matuzalemie, co powiada leksykon o utonięciu?
— Że trzeba natychmiast zmienić odzież i wypić kilka filiżanek gorącej herbaty — odrzekł zagadnięty.
— Dajcie mi więc herbaty i odzież suchą! Mam nadzieję, że nie umrę, bo powietrze tu jest dobre i zdrowe!
Spełniono jego życzenie. Wynagrodzono wioślarza za uratowanie mijnheera. Drobny datek, który otrzymał, był dlań niepospolitym skarbem, więc dziękował aż do naprzykrzenia.
Kiedy wkrótce potem wrócił mijnheer, nie można się było na jego widok powstrzymać od śmiechu. Niepodobna było znaleźć dlań dość szerokich spodni. W Chinach otyłość jest synonimem urody, lecz w całej wiosce nie było tak urodziwego człowieka, żeby mógł konkurować pięknością z mijnheerem. A jednak ubranie było konieczne, i to takie, któreby odpowiadało godności „obcego praprzodka“. Gospodarz poradził sobie w ten sposób, że posłał do bonzy po zasłonę świątyni. Na szczęście, kapłan nie był zbyt gorliwy i wnet już świątobliwa zasłona znalazła się na plecach Holendra.
Zasłona ta była wymalowana w fantastyczne zwierzęta, kadłuby potworów i najrozmaitsze wyobrażenia, przyczem warstwa farby była tak gruba, że materjał z trudem układał się w fałdy. Wyglądało to tak, jakgdyby grubas był otoczony nieprawidłowo załamanym murem chińskim, z za którego wydobywały się jedynie głowa i ręce.
A na tej głowie siedziała wysoka stożkowata czapka żołnierska z metalowym znakiem, wyobrażającym smoka. Z obu stron spadały nauszniki, które mijnheer związał pod brodą.
Kiedy, tak przyodziany, ukazał się oczom swoich przyjaciół, z wielkim trudem powstrzymali się od śmiechu.
— Oto jestem — rzekł. — Wykąpałem się, więc się czuję zdrów jak ryba, a głód odczuwam tak wielki, że żołądek mój wydłużył się aż do samych nóg. Kiedy zasiądziemy do kolacji?
— Zaraz, mój czcigodny, — odparł z szelmowską miną Godfryd. — To też zechciej pan spocząć.
— Nie mogę, bo mój płaszcz cesarski się złamie.
— Więc musi pan stać, dopóki pańska odzież nie wyschnie. Pańską broń już oczyściliśmy. Zawartość plecaka musieliśmy poprostu wylać.
— Wat? Was zoo vel water daarin? — Co? Tyle było wody?
— Tak.
— O, nieszczęście!
— Co się stało? — zapytał Matuzalem. — Czemu pan tak biada?
— Co? Ja tam przechowywałem banknoty.
— Banknoty? Chyba zaszyte?
— Tak, niestety. O, biada!
— A więc czem prędzej należy je wydobyć z plecaka!
Teraz wyjaśniło się, czemu grubas nie chciał się nigdy rozstać ze swoją torbą. Degenfeld rozpruł szwy i wyjął pieniądze, które nie ucierpiały dzięki temu, że płótno było woskowane.
— Schowaj je pan tymczasem. W moim płaszczu niema kieszeni — rzekł mijnheer.
A więc mijnheer wyszedł zupełnie cało z tej nieprzyjemnej przeprawy. Nawet czapka odnalazła się; Turnerstick wsadził ją na głowę grubemu bożkowi domowemu, który królował w kącie pokoju.
Tymczasem zmierzchło się i gospodarz przyniósł lampy naftowe. Przygotowano stoły, poczem przyniesiono pierwszą potrawę, mianowicie rzadką zupę rybią.
Następne dania składały się z ryb i mięsa, owego zwierzęcia wzgardzonego przez muzułmanów i Żydów, a bardzo poszukiwanego przez Chińczyków. Domyślacie się, że mowa tu o prosięciu. Mijnheer podzielał gust Chińczyków. Jadł jeszcze wówczas, kiedy wszyscy odstawili talerze. Na deser podano raki i wina ryżowego. Towarzystwo przez chwilę jeszcze siedziało przy stole, paląc fajki. Liang-ssi i Jin-tsian poszli odwiedzić matkę i siostry.
Czas było udać się na spoczynek. T’eu nie przyjął ostatecznie propozycji Matuzalema i wraz z towarzyszami nocował w izbie gościnnej.
Sypialnie składały się z czterech pustych ścian i kilku pryczy, które zapomocą koców przemieniono w łóżka. Matuzalem znalazł się obok Godfryda i mijnheera. Ten zaś, skoro odzież wyschła, czem prędzej pozbył się chińskiej zasłony.
— Nigdy już nie wpadnę do wody. Gdyby powietrze nie było tu tak dobre, umarłbym na zapalenie płuc i wątroby!
— To prawda, — potwierdził Godfryd, śmiejąc się, — powietrze tu jest wyśmienite.
— Dlatego właśnie mam zamiar tu zostać.
— Czy istotnie chce pan odkupić przedsiębiorstwo stryja Daniela?
— Tak. Ale chwilowo chcę spać.
W dziesięć minut później chrapał już tak mocno, że Godfryd przez całą noc śnił o kanonadzie i o trzęsieniu ziemi.
Kiedy nazajutrz podróżni weszli do izby gościnnej, zastali już t‘eua przy pracy, Poprzedniego dnia jeszcze rozesłał był gońców do okolicznych miejscowości, wskutek czego z samego rana przybyli sołtysi z okupem.
Było więc wiele targu, a brali w nim udział również oficerowie króla. T’eu wypowiadał tylko ostateczną decyzję. Matuzalem zaobserwował, że okup był nieznaczny: wynosił niespełna grosz od rodziny. Taki okup uwalniał dane miejsce na przeciąg kwartału od żebraków. Chiński t’eu nie ścierpi żebraka, który zechciałby działać na własną rękę.
Spożyto śniadanie, przyczem mijnheer i tym razem okazał olbrzymi apetyt.
Łatwo się domyślić, że ludność odprowadziła podróżników aż na trakt, do wąskiej doliny. Dolina ta wiodła do wspomnianej już kotliny, zasobnej w węgiel i naftę. T’eu zapewniał, że po południu jeszcze dotrą do ho-tsing-ting.
Matuzalem przez całą drogę rozmawiał z królem żebraków. Dowiedział się od niego wielu ciekawych szczegółów. Chwilami tylko zwracał się do swoich przyjaciół, ilekroć nie mogli się porozumieć z oficerami t’eua.
Tylko Ryszard i Godfryd potrafili zamienić z nimi kilka chińskich słów. Mijnheer porozumiewał się dokonale przyjaznemi uśmiechami, a Turnerstick napróżno tłumaczył im coś w swojej wyśmienitej chińszczyźnie, aż wreszcie, zniechęcony, opuścił ich, pomrukując pod nosem.
Matuzalem przyłączył się do swoich towarzyszów w chwili, gdy Ryszard mówił do Godfryda:
— Jakże się zdziwi mój stryj, kiedy nagle zobaczy Niemców. Pozna nas po ubiorach studenckich.
— Te ubiory są noszone również przez studentów innych narodowości — rzekł Degenfeld. — Zresztą, wogóle nie chciałbym, aby wiedział, kim jesteśmy.
— Dlaczego?
— Aby mu zrobić niespodziankę. Możemy uchodzić za angielskich burszów, którzy wyruszyli w podróż naokoło świata.
— En ik? — A ja? Za kogo ja mam uchodzić? — zapytał mijnheer.
— Pan? — odezwał się Godfryd. — Pan jest nikim innym, tylko grubym wodzem kafrów, Zetewayo, którego chcemy zawieźć do Londynu, aby nauczyć przyrządzania puddingu.
— Zoo? — Tak? A pan, mój panie? Jesteś nieszczęsnym hipopotamem, i będę pana pokazywał w Londynie za pieniądze. Będę brał po szylingu od przyzwoitych ludzi, a połowę od rozmaitych obijboków i studentów!
— Świetnie! — roześmiał się Godfryd. — To mi pan rogów natarł. I słusznie. Możemy więc wzajemnie się pokazywać i zarabiać na tem grubą gotówkę. Nieprawdaż?
— Dosyć tego. Chcę wiedzieć, czem mam być w Ho-tsing-ting?
— Jaką rolę będzie pan odgrywać? Jeść i pić — tak będzie najlepiej.
— Owszem, owszem, jesteś pan, widzę, moim prawdziwym przyjacielem, i bardzo za to pana lubię.
Rzekłszy to, podał rękę Godfrydowi.
— W to mi graj! — zawołał Matuzalem. — Przyjaciele nie powinni się kłócić. A ty, Godfrydzie, trzymaj język na wodzy. Rozpuściłeś go, niczem bicz dziadowski.
— Wcale mi się tak nie wydaje. To, co powiedziałem mijnheerowi, było tylko drobną zemstą.
— Za co?
— Za jego grzmoty.
— Aha! Chrapał tak bardzo?
— Czy chrapał? Istne trzęsienie ziemi!
— Daarvan wet ik niets — Nic o tem nie wiem — zaprotestował grubas.
— Rozumie się, śpi pan jak siedmiu braci śpiących. Próbowałem już trzymać pana za nos, ale i to nie pomaga, gdyż zaczął pan chrapać ustami. Nie dziw więc, że nie byłem dla pana dobrze usposobiony i wskutek tego wyrwał mi się ten gruby wódz kafrów. Przejdźmy nad tem do porządku dziennego. Rozmawialiśmy o stryju Danielu. Chciałbym wiedzieć, w jakich okolicznościach odkryjemy mu nasze tak zwane tożsamości?
— Przy pierwszej okazji. Trudno zgóry przewidzieć — rzekł Degenfeld.
— A jednak! Powiedzmy, że pan Stein położy się spać, nie bacząc na symfoniczny koncert mijnheera. O czemże będzie śnił? Jako dobry Niemiec, oczywiście, o swej ojczyźnie. I podczas gdy duch jego będzie oglądał Prusy, i Saksonję, i Bawarję, i Baden, i miasta hanzeatyckie, my, stojąc pod oknami zaintonujemy jakąś niemiecką piosenkę, jakiś tercet, jaki śpiewaliśmy niejednokrotnie w domu, o ile przypadkiem nie byliśmy wszyscy trzej zachrypnięci. Co pan sądzi o tym pomyśle?
— Wcale niezły.
— Doskonały — wtrącił Ryszard — Wybierzemy jakąś melodyjną, rzewną piosenkę.
— A ja myślę, rzekł Matuzalem — że trzeba wybrać coś, co chwyta za serce. Naprzykład „Lorelei“ Heinego.
— Świetnie. Akurat na mój bas! — stwierdził Godfryd.
Zaintonował pierwszą zwrotkę tak głośno, że jeźdźcy odwrócili się zaniepokojeni. Zadowolony z wrażenia, dodał:
— Znamy doskonale wszystkie zwrotki. Ileżto razy śpiewaliśmy tę pieśń razem?
— A ja? — zapytał mijnheer. — Ja też chcę śpiewać.
— A czy pan potrafi? — wątpił Godfryd.
— Jeszcze jak! Śpiewam i gwiżdżę jak słowik.
— Ale nie po niemiecku!
— Ok duitsch — Po niemiecku również.
— Gdzie się pan nauczył?
— W Kolonji. Byłem członkiem „Lutni“.
— Taak! Ale tej pieśni pan nie zna?
— Tę znam najlepiej.
— I co za głos pan posiada?
— Pierwszorzędny i niezwykły.
— Ale bas, czy tenor, czy baryton?
— Posiadam co najmniej sopran, albo nawet i wyżej.
— W takim razie chciałbym pana usłyszeć.
— Czy mam teraz zaśpiewać?
— Prosimy, ale coś ładnego.
— Zaśpiewam niemiecką pieśń o jutrzence.
Kilka razy chrząknął, dotknął palcami gardła, zamknął oczy i krzyknął: — Vorgezien! — Uwaga! — jakgdyby groziło komuś okrutne niebezpieczeństwo. Następnie otworzył usta, ale w tej samej chwili Matuzalem zawołał:
— Jeszcze nie, mijnheer! Poczekamy do wieczora.
Lękał się bowiem kompromitacji poczciwego Holendra. Ten zamknął usta, otworzył oczy i rzekł:
— Nic nie mam przeciwko temu. Mogę śpiewać wieczorem. Nie wpłynie to na tembr głosu.
Zadowolony z tego zakończenia, Matuzalem wrócił do króla żebraków, przy którym mniej mógł się uśmiać, ale więcej nauczyć. — — —
Oddział posuwał się po równinie bardzo rozległej. Gdzie niegdzie widniały dachy licznych osad. Widać było sporo drzew owocowych. Pola były przedzielone bambusowemi płotkami. Dobrze utrzymany trakt prowadził wzdłuż rzeczki, aż wreszcie rozstał się z nią, aby skierować się ku obszarowi rzeki Dszang, nad której dopływem znajdował się Ho-tsing-ting.
Tuż przed południem zatrzymano się, aby napoić konie. Droga coraz wyraźniej świadczyła o obecności źródeł nafty. Pełno było nasypów węglowych i beczek naftowych. Spotykano robotników o poczerniałych twarzach, a powietrze było przesycone niezbyt przyjemnym zapachem oleju skalnego.
— Dat riekt goed. — To świetnie pachnie — rzekł mijnheer. — Bardzo lubię ten zapach. Służy płucom.
— Tak, — potwierdził Godfryd — nafta jest pierwszorzędnym środkiem przeciw schudnięciu.
— To też osiedlę się tutaj.
— Dobre powietrze zastąpi zarówno wszystkie pańskie ziółka, jak i leksykony. Bardzo prędko odzyska pan zdrowie.
Przejeżdżano koło wioski ostatniej przed Ho-tsing-ting. Przed gospodą dosiadał właśnie konia mężczyzna może trzydziestoletni, ubrany po chińsku, lecz pozbawiony warkocza.
— Hola! Panie van Berken! Jedzie pan do domu? — zapytał Liang-ssi po niemiecku.
Wezwany obejrzał się. Spostrzegłszy Liang-ssi oraz króla żebraków, skierował ku nim rumaka, ukłonił się, poczem rzekł po chińsku.
— Co za niespodzianka! Nareszcie pan wraca, drogi Liang-ssi! Sądziliśmy, że pana spotkało nieszczęście.
— Niebardzo myliliście się. Byłem w niewoli u korsarzy.
— Do pioruna! Jakże się pan uwolnił?
— Zawdzięczam swoją wolność tym oto panom, którzy chcieliby poznać pana Steina. Jeden jest Holendrem, a czterej Anglikami. Mijnheer van Aardappelenborsch był bardzo zachwycony, kiedy się dowiedział, że spotka Belgijczyka.
— Jakto? Jest pan Holendrem, mijnheer? — zapytał inżynier.
— Tak, — odpowiedział grubas — a pan skąd pochodzi?
— Z Belgji, z Mecheln. Jestem kierownikiem przedsiębiorstwa pana Steina.
— Dat is goed! — Doskonale! Czy włada pan holenderskim?
— Tak.
— Więc rozmawiamy w moim języku ojczystym.
— Bardzo chętnie.
— Powiedz mi pan, jak się jada w Ho-tsing-ting?
— Wyśmienicie! Po chińsku, ale również i po niemiecku.
— Bardzo to się chwali stryjowi Danielowi.
— Nazywa go pan stryjem? I zna pan jego imię?
— Ponieważ... ze względu... gdyż... bo... widzi pan... — plątał się mijnheer, nie wiedząc, jak naprawić swój błąd.
— Objaśnię pana — odezwał się Matuzalem. — Nie chcieliśmy się z tem właściwie zdradzić; ale pan nas nie wyda, a zresztą może będziemy potrzebowali pańskiej pomocy. Nie jesteśmy Anglikami, lecz Niemcami.
— Niemcami! Aha! Ale chyba nie — —?
— Owszem. Ten oto młodzieniec jest bratankiem pańskiego patrona.
— Co za niespodzianka! Witam was, panowie, jak najserdeczniej! Ale jak wam się udało w takiej odzieży dotrzeć aż do nas?
— Czemu nie?
— Musieliście chyba wywołać wściekłą sensację.
— To prawda, ale nie narażało nas to na żadne większe nieprzyjemności.
— I skąd by się wzięły? — wtrącił Godfryd. — Grunt, że mamy pieniądze, grube pieniądze, my, to znaczy nie ja, ale nasz Matuzalem.
— Matuzalem? — zapytał zdziwiony inżynier.
— Tak. Nie przedstawiliśmy się jeszcze. Ja jestem Godfryd de Bouillon, ten sam, który swego czasu bił niewiernych. A ten pan jest owym Matuzalemem, o którym pisano w Starym Testamencie. Wprawdzie od tego czasu postarzał się jeszcze bardziej, ale jego zdolności na tem nie ucierpiały. Jest dobrym, miłym...
— Milcz! — przerwał mu Matuzalem. — Ja sam się przedstawię, gdyż z twego gadania nic zrozumieć nie można. Zresztą, Chińczycy ubiegli nas o szmat drogi. Zamierzał pan się udać do Ho-tsing-ting? Jedźmy więc. W drodze wszystko panu wytłumaczę.
Ruszono więc dalej drogę. Inżynier, słuchając wyjaśnień Matuzalema, nie mógł wyjść z podziwu. Uważał swoich nowych znajomych za istnych bohaterów z powieści awanturniczej. Matuzalem poprosił go o dochowanie tajemnicy.
— Rozumie się, — rzekł inżynier — ale miejcie się na baczności. Pan Stein jest przemyślny i może was doskonale przejrzeć.
— Będziemy ostrożni. Ale, powiedz mi pan, czy w obcowaniu z Chińczykami nie spotykacie żadnych trudności?
— Dawniej były znaczne; przezwyciężyliśmy je dzięki pomocy króla żebraków, posiadającego wpływy wprost niezwykłe. Pan Stein jest obecnie jednym z najbardziej poważanych obywateli prowincji i cieszy się przyjaźnią największych mandarynów. Jego zakłady tak się rozszerzyły, że ja już nie wydołam pracy. Wkrótce przybędzie mój brat, również inżynier. Węgiel i nafta stały się błogosławieństwem dla całej okolicy. Zatrudniamy biednych ludzi, których nam poleca t’eu. Zbudowaliśmy im świetne mieszkania i staramy się zaspakajać wszystkie ich potrzeby. Dawniej może było trochę niebezpiecznie mieszkać wśród nich, ale pan Stein zadomowił się tutaj i przyswoił sobie ich tryb życia. Pozyskał sobie nietylko urzędników i t’eua, ale również powstańczych muzułmanów. Jest naprawdę zręcznym dyplomatą.
— Podobno niedomaga?
— Raczej duchowo niż cieleśnie. Sądzę, że powodem jego niedomagań jest tęsknota do ojczyzny. Wróciłby do Niemiec, gdyby nie krępowało go przedsiębiorstwo. Poczytuje sobie za obowiązek zostać nadal dla swych robotników tem, czem jest obecnie. Gdyby chciał nawet sprzedać przedsiębiorstwo, nie znalazłby odpowiedniego nabywcy. Chińczyk nie rozporządza ani takim kapitałem, ani doświadczeniem.
— O, ik heh geld! — O, ja mam pieniądze! Dużo, bardzo wiele pieniędzy! — odezwał się mijnheer.
— Brzmi to tak, jakby pan zamierzał nabyć interes pana Steina.
— Tak jest! Posiadam sporo pieniędzy. Odebrałem staranna wychowanie. Mam ogromne doświadczenie. Nie jestem głupi. Jestem mądrym człowiekiem, bardzo mądrym!
— Wierzę, ale to jeszcze nie powód do kupni Ho-tsing-ting.
— Kupuję, ponieważ powietrze tu jest dobre i zdrowe. Jestem słaby i wątły. Chcę wyzdrowieć i utyć. Utyć przedewszystkiem.
Van Berken zmierzył grubasa od stóp do głów, poczem rzekł z uśmiechem:
— No, sądzę, że tu będzie mógł się pan dobrze tuczyć.
— O to mi właśnie chodzi. Chcę jeść i pić, abym był tak gruby jak hipopotam!
Inżynier zrozumiał, jakiego ma przed sobą oryginała. Ponieważ zbliżył się do niego t‘eu, więc musiał przerwać zabawną rozmowę.
Od Ho-tsing-ting dzielił ich kwadrans drogi. Wznosiły się tu wysokie wzgórza i przeróżne budowle fabryczne. Dalej, na którejś wyżynie, stał dom zbudowany w stylu chińskim, lecz przypominający Europejczykom coś bliskiego.
— To dom mego patrona, — objaśnił inżynier — a tam dalej rozciągają się osady robotnicze. Widzi pan, jak czysto i estetycznie wyglądają.
— A co to za tłum przed domem? — zapytał Godfryd.
— To robotnicy przychodzą po zapłatę. Dzisiaj wcześnie skończono pracę, bo jutro jest święto.
— Jakieś pogańskie?
— Nie, urodziny pana Steina.
— Urodziny! Słyszysz, Ryszardzie, jak to się świetnie składa!
Ryszard nie odpowiedział, ale znać było po nim głębokie wzruszenie. Tymczasem zauważono ich z domu. Robotnicy głośnemi okrzykami witali przybycie t‘eua. Wielu rzuciło się naprzeciw, inni utworzyli szpaler. Niebawem ujrzano przy stole, na którym leżały pieniądze, starszego już pana, chudego i długiego, wyglądającego na lat sześćdziesiąt. Był siwy Jak gołąb. Liczne zmarszczki świadczyły o burzliwem życiu. Ostre rysy mówiły o stanowczym, samodzielnym charakterze, niepozbawionym zresztą łagodnej dobroci.
Przywitał się z t‘euem po chińsku. Był zdumiony widokiem pozostałych przybyszów:
— Nguot? Y-jin! — Co widzę? Cudzoziemcy!
— Tak, Europejczycy! — potwierdził inżynier.
— Pozwolę ich sobie panu przedstawić, ponieważ ja ich najpierw poznałem i zawdzięczam im życie, — odezwał się Liang-ssi. — Ale o tem później. Przedewszystkiem wymienię nazwiska tych panów. Ten oto w stroju chińskiego mandaryna jest to kapitan Frick Turnerstick z Londynu, na którego okręcie pozostali panowie odbywają podróż dookoła świata. Są to studenci uniwersytetu w... w... w...
Tu geograficzne wiadomości nie dopisały Chińczykowi.
— W Oxfordzie — uzupełnił Matuzalem.
— Tak, w Oxfordzie, są to panowie...
Teraz wymienił nazwiska pierwsze lepsze, jakie mu przyszły na myśl, o brzmieniu angielskiem.
Ceremonjał przedstawienia odbył się w chińskim języku. T‘eu nadmienił, że przybysze wyświadczyli mu znaczne przysługi, wskutek czego darzy ich szczególną przyjaźnią: że przybyli pono w tym celu, aby zwiedzić znakomite zakłady.
Stein podziękował za zaszczyt i zaprosił ich do siebie.
Tymczasem robotnicy odprowadzili do stajni wierzchowce przybyszów. Goście weszli do salonu przyjęć.
Był urządzony po chińsku. Mnóstwo stołów i krzeseł świadczyło o tem, że stryj Daniel często przyjmował licznych gości.
Oddalił się na chwilę, aby wydać odpowiednie zlecenia. T‘eu i Liang-ssi poszli za nim.
— A więc to jest ten stryj Daniel — rzekł Godfryd. — Jakże ci się podoba?
Ryszard, do którego pytanie było zwrócone, nie odpowiedział. Był tak wzruszony, że nie mógł dobyć głosu.
— Głupie pytanie! — ofuknął Godfryda Matuzalem.
— Tak. Teraz jestem Mr. Jones z Oxfordu.
Lepszego nazwiska Liang-ssi nie mógł dla mnie znaleźć. Wydaje mi się, że pan Stein jest bardzo nieostrożny. Zostawił na stole pieniądze, a tu dookoła tylu Chińczyków!
— To nie szkodzi, — odpowiedział inżynier — nikt z nich nie weźmie ani jednego li. Uwielbiają swego patrona.
Tymczasem wrócił gospodarz wraz z t’euem i Liang-ssi. Podziękował przybyszom za uratowanie Liang-ssi, o którem się przed chwilą dowiedział, i prosił ich, aby zostali u niego jak najdłużej. Zaprowadził ich na piętro do gościnnych pokojów. Z początku pokazał im własne mieszkanie, urządzone po europejsku. Składało się z jadalni, sypialni, i gabinetu.
— Mam jeszcze jeden pokój, przeznaczony dla Europejczyków, — rzekł Stein. — Czasem przyjeżdża do mnie jakiś biały z Kantonu, lub Hong-Kongu, czasem nawet mandaryn jakiś, goszcząc u mnie, pragnie mieszkać po europejsku. Pokój ten przeznaczam dla pana, panie Williams.
Tak bowiem Liang-ssi nazwał Matuzalema.
Pokój był naprawdę rozkoszny. W sąsiednim został ulokowany Godfryd i Ryszard, a w następnym — Turnerstick i mijnheer. Matuzalem i Ryszard, władali dobrze angielskim i mogli uchodzić za Anglo-Sasów. Podobnie Turnerstick. Natomiast Godfryd musiał trzymać język za zębami.
Tymczasem obowiązek wypłaty wezwał gospodarza do robotników. Z gośćmi został van Berken. Zaproponował im zwiedzenie zakładów.
Propozycję przyjęto. Wszyscy z grubasem na czele byli ciekawi produkcji nafty. Inżynier okazał się świetnym przewodnikiem.
Szczególnie był zachwycony mijnheer. Oglądał wszystko, niemal dotykał, kalkulował, wkońcu zapytał zdecydowanym tonem:
— Powiedz mi pan, czy brat pański rozmawia również po holendersku, i czy istotnie wkrótce przybędzie?
— Owszem, rozmawia, a będzie tu w przyszłym tygodniu.
— W takim razie zostaję tu i kupuję wszystko. Będę miał przy sobie dwóch ludzi, z którymi będę mógł rozmawiać po holendersku.
Inżynier pokazał im także swoje własne mieszkanko, zajmujące parter bardzo miłego domku. Mieszkanie na piętrze było przeznaczone dla jego brata.
Upłynęło kilka godzin, zanim wrócili do domu fabrykanta. Zapadł zmierzch. W oknach świeciły lampy naftowe. Przed domem było cicho i spokojnie, ale w domach robotników panował gwar i ruch.
Liang-ssi, bardzo lubiany w osadzie, opowiedział kilku majstrom, co zawdzięcza obcym mandarynom. Wieść ta obiegła wlot osadę. Robotnicy zakrzątnęli się koło przygotowań do dziękczynnej manifestacji.
W Chinach tego rodzaju przygotowania przedewszystkiem dotyczą rakiet. Każdy chińczyk jest urodzonym pirotechnikiem. Przy każdej okazji puszcza się wspaniałe race i sztuczne ognie w kształcie węży, księżyców, płonących żab, smoków i gwiazd. Otóż robotnicy z Ho-tsing-ting postanowili uczcić przybycie gości podobną iluminacją.
Tymczasem goście zasiedli do stołu. Stoły, nakryte po europejsku, były dwakroć wyższe od chińskich, a zamiast pałeczek podano noże, widelce i łyżki. Między wspaniałą chińską porcelaną stały flaszki wina, które wprawiły w szczególny zachwyt mijnheera. W głębi stało pianino. Było własnością łan Berkena, który otrzymał je w podarunku na Boże Narodzenie od stryja Daniela, pod warunkiem, że będzie stało w jadalni fabrykanta. Stryj Daniel, był miłośnikiem muzyki, chociaż sam nie umiał grać.
Przy stole Matuzalem zajmował honorowe miejsce. Potrawy przyrządzono po europejsku, kucharz bowiem był Francuzem z Hong-Kongu. Jego arcydzieła trafiły mijnheerowi do smaku. Czerwona twarz Holendra rozpromieniała się z każdem nowem daniem. Nie mógł znaleźć dość słów pochwały. Kiedy zaś zaperlił się szampan, osiągnął najwyższy szczyt błogostanu.
Po uczcie fabrykant podniósł się, podszedł do pianina i poprosił inżyniera, aby coś zagrał. Rozległy się wnet tony tanecznej piosenki, wprawiając obecnych Chińczyków w nieopisane zdumienie.
Przed otwartemi oknami zgromadził się tłum robotników. Ledwo śmieli oddychać. Skoro Matuzalem zasiadł do pianina, podziw ich wzmógł się znacznie. Matuzalem bowiem był wcale niezłym pianistą i grał bez porównania lepiej od inżyniera. Kiedy przebrzmiały ostatnie tony, rozległy się okrzyki pochwalne słuchaczy, a zaraz potem głośne syczenie, trzaskanie, zgrzyty i świsty. Rozpoczęła się świetlna iluminacja.
Wszyscy wylegli na ulicę. Nie mogli wyjść z podziwu. Zaczęło się od zwykłych rac, od żab, kół i kul ognistych — od pocisków. Następnie kule układały się w słowa i obrazy, wiły się długie ogniste węże, a jednocześnie płonące smoki krążyły dookoła siebie; wreszcie wybuchły i rozsypały się na setki drobnych węży i smoków. Powoli wzniósł się na niebo kulisty papierowy lampjon; pośrodku zdawała się płonąć mała świeczka. Na znacznej wysokości zatrzymał się i wypuścił z siebie księżyc, który zaczął powoli krążyć dookoła, a następnie gwiazdy, które zakreślały szersze koła. Wreszcie lampjon przeobraził się w jasne słońce, przy którego świetle można było doskonale przeczytać najdrobniejsze pismo.
Goście byli zdumieni wspaniałym widokiem. Skończyło się po godzinie. Wrócili zatem do pokoju, gdzie znów zaczął się lać szampan. Ryszard, na skinienie Matuzalema, zagrał na pianinie. Godfryd, zwracając się do kapitana, szepnął:
— Skoro wszyscy się popisują, to dlaczego i ja nie miałbym się popisywać?
— Pan? Może na oboju?
— A co pan myśli? Nie wierzy pan? Uważaj więc!
Wyszedł na chwilę, poczem wrócił z fagotem w ręku.
Zbliżył się do Ryszarda, który w tej chwili przesłał grać i szepnął:
— Spróbujemy razem, chłopcze?
— Spróbujemy, ale coś poważnego.
Godfryd rzadko grał na oboju coś poważnego, ale kiedy to czynił, zasługiwał na prawdziwy podziw. Był mistrzem w swoim rodzaju. Wystudjował wszystkie zalety i wady swego instrumentu, i umiał wykorzystać je doskonale. Z Ryszardem grał niejednokrotnie. Teraz Ryszard rozpoczął. Następnie Godfryd zaakompanjował. Rozległy się czyste, przepiękne tony, jakich trudno było się spodziewać po starym oboju. Była to produkcja tem bardziej zadziwiająca, że instrument ten nie nadaje się do solowych popisów.
Słuchacze byli zdumieni. Melodja ojczystej pieśni ogromnie wzruszyła stryja Daniela. Ledwo powstrzymał łzy, cisnące się do oczu. Skoro przebrzmiał finał, serdecznie wyraził swoją wdzięczność i swój zachwyt.
— A więc gra pan również niemieckie pieśni? — zapytał Godfryda.
— Yes — odparł pucybut.
— Czy nauczył się pan tego w Anglji?
— Yes.
— Czy śpiewa się i gra w Anglji niemieckie pieśni?
— Yes.
— Nie zechciałby pan zagrać jeszcze czegoś?
— Yes.
Było to jedyne słowo angielskie, które wymawiał prawidłowo. Zaczął więc znowu grać. Melodje rzewne i tęskne usposobiły Steina melancholijnie. Wiedząc jednak, że wpłynie to ujemnie na nastrój gości, prosił o zagranie czegoś wesołego.
To też na zlecenie Matuzalema Godfryd zaintonował wesołą pieśń w sposób tak komiczny, że całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Naśladował gdakanie kur, pianie kogutów, gęganie gęsi, gruchania gołębi, parskanie koni, miauczenie kotów, szczekania psów, beczenie kóz — straszny wrzask zwierzęcy, który wdzierał się i zagłuszał poważną melodję, graną przez Ryszarda.
Humory znacznie się poprawiły. Przytem nie lano za kołnierz. Wreszcie, kiedy t’eu uznał godzinę za stosowną do spoczynku, podniesiono się z za stołu.
— Jeść i pić już nie potrafię więcej, niestety, — rzekł mijnheer — ale spać też nie mogę. Chciałbym z panem pomówić, panie Stein. Pójdźmy do pańskiego pokoju.
— Z miłą chęcią. Niech pan poczeka na mnie, dopóki nie odprowadzę gości do ich pokojów.
Naraz grubas przypomniał sobie, że umówiono się śpiewać pod oknami Steina. Poprawił się więc:
— Zresztą, jestem senny. Odłóżmy rozmowę do jutra.
Wprowadzając Matuzalema do jego pokoju, gospodarz wyraził się:
— Długo będę pamiętał o tym wieczorze. Dziękuję panu. Takich godzin niewiele przeżyłem w życiu.
— Czy zrezygnował pan z powrotu do ojczyzny?
— Niestety. Nie znajdę odpowiedniego nabywcy na swój majątek.
— Powinien pan przynajmniej sprowadzić jakiegoś krewnego z kraju.
— Właśnie niedawno pisałem w tej sprawie, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Miałem brata, który był nauczycielem. Umarł już. Wdowa po nim z dziećmi nie mogła pewnie wyżyć ze skąpej emerytury, wskutek czego prawdopodobnie rozproszyli się po świecie. Zostałem ukarany za to, że tak długo nie dawałem o sobie wieści. Oto jutro, a raczej dziś, już zaczynam rok sześćdziesiąty szósty. Niewiele lat mi pozostało do życia i nadziei. Wasza obecność była niespodziewanym, a świetnym darem urodzinowym. Jutro będziemy świętować. Jutro jest dzień bez pracy. Teraz ułóżcie się do snu. Do wesołego zobaczenia po przebudzeniu!
Odszedł.
— Jeszcze przed przebudzeniem, a nawet przed zaśnięciem, — szepnął Matuzalem.
Po kwadransie, kiedy cisza zaległa dom i kiedy zamierzał pójść do Ryszarda, uchyliły się drzwi jego pokoju i wszedł Godfryd. Za nim wsunął się Ryszard, Turnerstick i grubas. Na korytarzu stali jeszcze Liang-ssi, jego brat, inżynier i król żebraków.
— Świetnie! — rzekł Degenfeld. — Czy pan Stein jest już w sypialni?
— Tak. Liang-ssi przystawił drabinę do okna i zajrzał do pokoju. Przed chwilą stryjek położył się do łóżka.
— Chodźmy więc, ale cicho!
— Und ik zal ook met zingen? — A czy ja będę mógł śpiewać? — zapytał grubas.
— Niech pan lepiej milczy.
— Kiedy ja śpiewam, śpiewam cudownie!
— Być może. Ale pan jeszcze nie dał nam się poznać, przeto lepiej będzie, jeśli dziś będziesz tylko słuchał.
Wszyscy razem skradli się pocichu do mieszkania Steina. Na lewo drzwi prowadziły do sypialni. Były uchylone.
— Kto tam? — padło zapytanie po chińsku.
Zamiast odpowiedzi, zabrzmiał bas Matuzalema. Godfryd i Ryszard dopełnili trio. Ale już po dwunastym takcie umilkli zdumieni. Nie śpiewali sami. Do ich trzech głosów dołączył się wspaniały tenor, tak niezwykły, subtelny, a jednocześnie potężny, że wszyscy się odwrócili.
To śpiewał grubas. Istotnie umiał śpiewać mijnheer!
Pieśń umilkła. Stein stał we drzwiach. Jego twarz była istnym znakiem zapytania. Wargi zarumieniły się, oczy błyszczały z podniecenia. Drżącym głosem zawołał:
— Śpiewacie tę wspaniałą pieśń! Śpiewacie po niemiecku! Znacie zatem język niemiecki! Dlaczego nie powiedzieliście mi wcześniej?
— Aby pana oszołomić — odpowiedział Godfryd. — Spójrz pan na tego młodzieńca... Biada! Już go trzymał Nic z mojej pięknej mówki!
To Ryszard nie mógł się dłużej powstrzymać. Z okrzykiem: — „Stryju, drogi stryju, jestem twoim bratankiem“ — rzucił się w objęcia Steina, który znieruchomiał z radości.
— Mój bratanek... Ty... ty... jesteś moim bratankiem?
— Wynośmy się! — szepnął Degenfeld do przyjaciół. — Jesteśmy tu zbyteczni. Idźmy spać.
Wyszli na korytarz. Degenfeld wrócił do swego pokoju. Nie zdążył jeszcze zasnąć, kiedy znowu zapukano do drzwi. Na zapytanie, odezwał się głos Ryszarda:
— Stryju Matuzalemie, chodź ze mną do stryja Daniela. Zejdziemy do jadalni. Opowiesz wszystko.
— Gdzie są nasi przyjaciele?
— Mam ich również sprowadzić.
— Zostaw ich w spokoju i przeproś stryja, że i ja nie przyjdę. Nie powinniśmy wam przeszkadzać. Zresztą, ty sam możesz wszystko opowiedzieć. Dobranoc! — —
Nazajutrz obudziło go stukanie w drzwi. Spojrzał na zegar — była godzina siódma.
— Kto tam? — zapytał niezadowolony.
— Ja — odpowiedział Godfryd. — Chcę zameldować, że gruby mijnheer znikł, jak kamień w wodzie.
— Poczekaj, zaraz wstanę!
Ubrał się szybko i wyszedł na korytarz, gdzie zastał Godfryda, Ryszarda i Turnersticka.
— Przecież nasz grubas spał z kapitanem — rzekł Degenfeld. — Chyba uprzedził pana, że wychodzi?
— Nic podobnego. Kiedy się obudziłem, nie było go już w łóżku. Wraz z nim znikła broń jego, torba, oraz parasol. To mnie zaniepokoiło.
— Ba, mijnheer nigdy się nie rozstaje z temi akcesorjami. Niczego to nie dowodzi. Czy stryj Daniel już wstał?
— Zapewne — rzekł Ryszard. — Siedziałem z nim do rana.
— Zobaczymy.
Służba nic nie wiedziała o zniknięciu grubasa. Wyszli zatem przed dom. W tej samej chwili nadszedł mijnheer, obarczony obiema flintami i tornistrem. Trzymał otwarty parasol. Szedł ze stryjem Danielem i wiódł z nim ożywioną rozmowę. Stryj Daniel zawołał zdaleka:
— Dzieńdobry, moi panowie! Jak się czujecie? Ktoby to myślał! Jestem wam niezmiernie wdzięczny Ktoby — —
— Przepraszam — przerwał Matuzalem. — Niema powodu do szczególnej wdzięczności. Sprowadziliśmy panu bratanka, za co korzystamy z pańskiej gościnności. Jesteśmy skwitowani.
— Ale skądże znowu! Wasze przybycie wywołało przełom w mojem życiu, zwłaszcza w związku z rozmową z tym panem.
— Z mijnheerem? Szukaliśmy go właśnie. Powiedz pan, gdzie pan dzisiaj zniknął, mijnheer!
— Chciałem kupić naftę.
— Tak — potwierdził stryj Daniel. — Mijnheer dziś bardzo wcześnie wstał; ja zaś wcale nie spałem tej nocy. Skoro świt, spotkaliśmy się na schodach i pomówiliśmy o interesie. Wyznaczyłem cenę. Mijnheer chce jeszcze się porozumieć z inżynierem i zajrzeć do książek.
— Tak. Jestem bardzo słaby i wątły, a pragnę być zdrowy i gruby. Powietrze tutaj jest dobre.
— Bardzo mi to na rękę — rzekł znowu Stein. — Myślałem, że nie znajdę już odpowiedniego reflektanta. Ciężar spadł mi z serca. Moi robotnicy dostaną dobrego patrona, mogę więc spokojnie wrócić do ojczyzny. Polecę mijnheera opiece t’eua, a także hoei-hoei nie odmówią mu poparcia. Co do języka, to ma tłumacza w osobie naszego inżyniera. Tymczasem idźmy na śniadanie, a potem wysłucham waszych opowieści.
Grubas solennie postanowił sobie nabyć majątek Steina. Krzątał się, wszystko badał i zyskał nawet wkrótce sympatje robotników, Po trzech tygodniach odbył się akt kupna. Oczywiście, nie obeszło się bez całodziennego świętowania i uczt dla gości, mandarynów i robotników.
Tymczasem Ryszard napisał do swojej matki list, Matuzalem zaś napisał do Ye-Kin-Li. Oczywiście, także Liang-ssi i jego brat nie omieszkali nawiązać korespondencji z ojcem. Stryj Daniel wysłał te listy przez gońca do Kantonu, skąd miały odejść pierwszym okrętem.
Rozumie się, że taki człowiek, jak Stein, niełatwo rozstawał się ze swoim tworem. Podobnie goście ciężko rozstawali się z Ho-tsing-ting. Polubili bardzo Holendra. Żegnając się z nim, byli pewni, że się już nigdy w życiu nie zobaczą. Przekonali się, że wbrew pozorom jest mijnheer bardzo dzielnym i zdolnym kupcem. To uspokoiło ich i rozproszyło niepokój o przyszłość przedsiębiorstwa i jego nabywcy.
Płakał gorzko, gdy się z nimi żegnał.
— Nie mogę z wami jechać, muszę tu zostać. Nie mogę siebie przemóc, muszę łkać i zawodzić. Jedźcie z Bogiem, moi drodzy i mili przyjaciele, i przypomnijcie sobie czasem waszego słabego i wątłego Aardappelenborscha! — — —
W wiosce, gdzie mieszkała żona i córki Ye-Kin-Li, znów powtórzyła się scena pożegnania. To hoei-hoei z trudem rozstawał się ze swemi krewnemi. Proponowano mu udać się do Niemiec, ale odmówił. Matuzalem obdarował go przed odjazdem. Wręczył mu sto tysięcy li, co zresztą stanowi nie więcej, niż cztery tysiące franków. Wyłożył je w zastępstwie Liang-ssi, który nie miał pieniędzy, a chciał się wywdzięczyć za opiekę nad matką i siostrami.
— Ależ, panie, — krzyknął Liang-ssi — to ogromna suma! Skąd pan wie, czy będę mógł kiedyś zwrócić?
— U nas, w Europie, sto tysięcy li to niewiele. Zwrócenie tej sumy będzie dla pańskiego ojca drobnostką. Zresztą, to w Chinach macie własne pieniądze.
— Jakto? Tu?
— Pański ojciec był dawniej bardzo zamożny. Uciekając, zakopał swój majątek.
Obaj bracia zarumienili się gęsto.
— Ktoś już pewnie wykopał! — zawołał Liang-ssi.
— Wiem na pewno, że nikt. Byłem na tem miejscu i przekonałem się, że pieniądze są nietknięte. Schowek znajduje się w górach, niedaleko miejsca, gdzie napadli nas hoei-hoei.
— I nic pan nam nie powiedział o tem?
— Nie chciałem wam powiedzieć, bobyście nie zaznali pokoju.
Radość zaś hoei-hoei nie da się opisać. Skakał po pokoju, całował wszystkich po rękach. Był odtąd, według pojęć chińskich, zamożnym człowiekiem.
Noc spędzono w znanej już nam gospodzie, gdzie się miano spotkać z t’euem, który podjął się odprowadzić podróżnych aż do samego Kantonu. Przyjechał też w nocy z większym oddziałem jeźdźców. Rano wyruszono w dalszą drogę. Bagaż pań oraz rzeczy stryja Daniela wysłano już naprzód.
Skoro dotarli do gospody, znajdującej się wpobliżu zakopanego skarbu, Degenfeld kazał się zatrzymać. Wyruszono do wąwozu, gdzie znajdowało się marabu. Matuzalem wydobył oba worki z pieniędzmi. Bracia rzucili się na nie, aby je otworzyć. Matuzalem zauważył:
— To złoto należy do waszego ojca. Przeliczycie mi pieniądze w dowód, że nic następnie nie będzie brakowało. Potem zaś biorę je pod swój nadzór. W tym celu zabrałem ze sobą konia ładownego wraz z siodłem i matami.
Przeliczono monety, poczem Matuzalem związał worki i kazał je zanieść do gospody. Nazajutrz wyruszono w dalszą podróż. Wieczorem przejechano przez Szin-hoa, a noc spędzono w następnej gospodzie.
Pod wieczór podróżni dotarli do Szao-tszeu, gdzie, za poprzednim pobytem, otrzymali wojskową eskortę. Przyjęto ich z jeszcze większemi niż swego czasu honorami, a to naskutek obecności t’eua. Musieli tu spędzić noc, ponieważ dopiero nazajutrz odpływała dżonka.
Wczesnym rankiem statek odbił od brzegu. Żeglował także podczas nocy, wskutek czego podróż tym razem była znacznie skrócona.
Wreszcie pewnego pogodnego dnia przybyli do Kantonu.
Matuzalem, jego towarzysze oraz Jin-tsian nie mogli się ukazać w mieście. T’eu tedy podjął się zawiadomić o ich przybyciu tong-tszi oraz ho-po-so. W dwie godziny później wrócił z tym ostatnim.
Ho-po-so radził im jak najprędzej opuścić Kanton. Wystarał się też dla nich o miejsca na okręcie, który zbliżył się do dżonki, aby niedostrzeżenie przyjąć pasażerów i bagaż.
Pożegnano się serdecznie z królem żebraków i z ho-po-so. Degenfeld chciał zwrócić t’euowi kuan, ale t’eu zostawił mu go na pamiątkę. Przed rozstaniem t’eu przyrzekł opiekować się mijnheerem.
Wkrótce potem okręt rozwinął żagle i odbił od brzegu. Nazajutrz, skoro świt, dojechali do Hong-Kongu.
Podróżni udali się do gospody, w której spotkali się byli z mijnheerem. Hotelarz poznał ich i przywitał serdecznie, rozpływając się w uśmiechu.
Na propozycję Godfryda uraczyli się piwem.
Ulegając namowom Turnersticka, odjechali następnego dnia na jego okręcie, aczkolwiek na parowcu podróż odbyłaby się znacznie szybciej. Dzielny kapitan chciał swoich przyjaciół odprowadzić do samego domu. Zanim wyruszyli w dalszą drogę, sporządzono obszerne sprawozdanie z przebiegu podróży i wysłano je do Niemiec pośpiesznym parowcem.
Następnego dnia okręt wypłynął na pełne morze. Kapitan nie nosił już chińskiej odzieży: był ubrany w swój zwykły frak i w kołnierzyk z muszką. Odstąpił był swej własnej kabiny damom i wystarał się o dobre pomieszczenia dla reszty pasażerów. Kiedy okręt odbijał od brzegu, wszyscy pasażerowie znajdowali się na pokładzie i wpatrywali w oddalający się ląd, którego chyba już nigdy nie mieli ujrzeć. Turnerstick zdjął okulary i rzekł, przecierając oczy ręką:
— Dziwny kraj i dziwni ludzie! Nie znają nawet ojczystej mowy; nie mają pojęcia o prawdziwych chińskich końcówkach! A jednak odjeżdżam z ciężkiem sercem. Być może dlatego, że został tam mijnheer...
— Słusznie, — odrzekł Godfryd — gdybym nie był tak bardzo przywiązany do swego oboju, zostawiłbym go mijnheerowi na pamiątkę. Ja również odczuwam żal. Ale cieszy mnie, że spełniliśmy nasze kong-kheou. Witałem Chiny okrzykiem: tszing-tszing, a żegnam: tszing-leao, co znaczy: niech cię Bóg ma w swej opiece, kraino skośnych oczu. Żal mi ciebie, albowiem tracisz swego najpiękniejszego Godfrydzie! — — —
Rzecz niepojęta, zdumiewająca! Panowie profesorowie i docenci kiwali głowami i nie mogli zrozumieć: ani jednego studenta w całym uniwersytecie! Fakt, który zdarzył się po raz pierwszy, a więc zadawał kłam nieomylnej mądrości starego Ben Akiby.
Gdyby jednak poszli do „Pocztyljona z Niniwy“, nie dziwiliby się zgoła. Rzecz miała się tak. Kiedy Matuzalem i jego przyjaciele zniknęli z miasta, rozmawiano o tem długo, snuto domysły, ale wkońcu przestano się tem interesować. Naraz przyszły z Chin pomyślne listy. Wieść o nich powędrowała po mieście, budząc na nowo sensację i stając się tematem rozmów młodzieży. Oczywiście, postanowiono przywitać godnie powracających bohaterów.
Domyślając się tego, Matuzalem chciał przyjechać niespodzianie. Atoli Godfryd, w tajemnicy przed nim, nadał na adres „Pocztyljona z Niniwy“ depeszę następującej treści:
Dziś wieczornym pociągiem wracamy: Matuzalem, czterech panów, trzy Chinki, dwóch Chińczyków, jeden pół-Chińczyk, i jeden pies.
Gospodarz karczmy studenckiej był tak uradowany, że natychmiast puścił depeszę w obieg pomiędzy studenterję. Oczywiście, tego dnia nikt nie poszedł na wykłady. Zebrano się w gospodzie, aby uradzić ceremonjał powitania.
Tymczasem Matuzalem, nieświadomy tego stanu rzeczy, wsiadł w Hamburgu do pociągu, zajmując wraz z towarzyszami osobny przedział drugiej klasy. Wpobliżu celu podróży Godfryd przygotował fajkę, włożył plecak na psa i dał mu kufel do mordy. Wreszcie ukazał się dworzec. Pociąg stanął.
— Do licha! — krzyknął błękitno-purpurowy. — Co tam się dzieje! Roi się od kolorowych czapeczek!
A tu już spostrzeżono jego charakterystyczną głowę. Rozwalono drzwi przedziału i rozległo się potężne: — Salve Methusala! — Mimo sprzeciwu, wyciągnięto go z pociągu. Zapłonęły pochodnie. Zakołysała się fala ludzka.
Wnet utworzył się pochód. Na przodzie orkiestra, następnie dwunastu studentów z pałaszami w ręku; za nimi pies, a dalej Matuzalem, Godfryd de Bouillon, Ryszard ze stryjem Danielem, Turnerstick i obaj Chińczycy, wszyscy trzej ubrani po chińsku, trzy powozy z Chinkami, tragarze z bagażem i wreszcie ogromny tłum studentów.
Orszak stanął przed domkiem Steinowej. Nastąpiły niezwykle czułe powitania. Ryszard rzucił się w objęcia matki. Chińczycy dyskretnie znikli w sklepie Ye-Kin-Li, gdzie również wniesiono worki ze złotem. Przed domem został tłum studentów. Zachowywali się cicho, pojmując ogrom radości, której wnętrze tego domu było widownią. Ale wnet rozległy się donośne okrzyki: — Matuzalem do okna! — Powtarzano je wielokrotnie, dopóki w oknie nie ukazała się twarz bohatera dnia. Zażądano od niego, aby natychmiast wraz z Godfrydem poszedł do „Pocztyljona z Niniwy“. Musieli iść pod groźbą kociej muzyki. Poszedł z nimi także kapitan Turnerstick.
Ile tam pito, śpiewano, opowiadano i śmiano się! Nie spisze się tego na wołowej skórze! Dopiero nad ranem Matuzalem, Godfryd, kapitan i pies wrócili do domu, mocno chwiejąc się na nogach. Kapitan jeszcze przez sen od czasu do czasu wołał:
— Nieng chrapang grubasieng! Fiduzit, Matuzalong!
Kilka tygodni spędził u swoich przyjaciół, ale wkońcu musiał wrócić do Hamburga, do swego okrętu. — — —
Ktoby myślał, że Matuzalem odnowa podjął swoje codzienne marsze do „Pocztyljona“, myliłby się bardzo. Owszem, wychodził codziennie z Godfrydem i psem w przepisanym ordynku, ale nie do karczmy, lecz na spacer. Zapytywany o powód, odpowiadał:
— Ik wil niet drinken. De lucht is hier zeer goed. — Nie chcę pić. Powietrze jest tu dobre.
Istotnie, powietrze musiało mu bardzo służyć, gdyż wkrótce twarz przybrała zdrowszy kolor, a nos wrócił do normalnego kształtu.
Jednemu zaś z bliższych kolegów zwierzył się:
— Zmarnowałem życie w knajpie. Odtąd chcę żyć dla Ryszarda i świecić mu przykładem. Pragnę odwieść go od bezdroży, na których ja sam się zmarnowałem. Ryszard musi się uczyć za dwóch: za siebie i za mnie! — —
Stryj Daniel mieszka ze swoją szwagierką i jej dziećmi; wszyscy żyją z jego ogromnej renty. Matuzalem mieszka u nich nadal. Turnerstick odwiedza ich rok rocznie. Od mijnheera zaś przychodzą co miesiąc listy.
Na głównej ulicy przechodzień zauważy pięknie urządzony sklep z następującym szyldem: „Liang-ssi. Skład apteczny“. Sklep ten ma ogromne powodzenie.
Mei-pao i Sim-ming, córki Ye-Kin-Li, kształcą się na pensji. — —
W parę lat po opisywanych zdarzeniach mieszkańcy Placu Uniwersyteckiego codziennie oglądali trzech niezwykle pilnych nierozdzielnych studentów. Ten który kroczy pośrodku, jest wysoki i tęgi, wygląda na lat przeszło czterdzieści; drugi jest młodzieńcem o bardzo sympatycznej i szczerej twarzy, trzeci zaś ma rysy mongolskie. To Matuzalem, Ryszard Stein i Jin-tsian. Uczą się wszyscy trzej bardzo gorliwie. Matuzalem nie ustępuje im w pilności, nie zważając na kpiny kolegów. Albowiem przyrzekł był sobie, że będzie świecił przykładem Ryszardowi i, jak spełnił był słowo honoru w Chinach, podobnie spełnia swoje przyrzeczenie, swoje milczące
- ↑ Kanton
- ↑ Lekarz.
- ↑ Lekarza wojskowego.
- ↑ Anglicy
- ↑ Majtkowie
- ↑ Niemiec.
- ↑ Chińska nazwa Kantonu.
- ↑ Światło rozumu.
- ↑ Napiwek.
- ↑ Prezes bractwa.
- ↑ Pięciu cesarzy.
- ↑ Wicekról.
- ↑ Mandaryn sprawiedliwości.
- ↑ Sędzia apelacyjny.
- ↑ Izba kasacyjna.
- ↑ Więzienie
- ↑ Akademja nauk.
- ↑ Holendrzy.
- ↑ Francuzi.
- ↑ Anglicy.
- ↑ Paszport najwyższych urzędników.
- ↑ Gospoda.
- ↑ Dom gminny.
- ↑ Mahometanie.
- ↑ Sąsiada.
- ↑ Król żebraków.
- ↑ Niegodni ludzie.
- ↑ Mandaryn spraw kryminalnych
- ↑ Syn księżyca — poeta.
- ↑ Urzędnik sądowy.
- ↑ Wieczerza (dosł. „ryż wieczorny).
- ↑ Paszport.
- ↑ Napiwek.
- ↑ Dosłownie: doktór pióra.
- ↑ Rosjanie.
- ↑ Rozkazujący.
- ↑ Więzienie.
- ↑ Najwyższy przełożony więzienia.
- ↑ Zarządca prowincji.
- ↑ Wicezarządca prowincji.
- ↑ Holendrzy.
- ↑ Poborca podatków.
- ↑ Kapitan.
- ↑ „Synowie djabła“ — tak zwano w Chinach muzułmanów.
- ↑ Syn djabła.
- ↑ Mahometanie.
- ↑ Medycyna.
- ↑ Kamień.
- ↑ Źródło nafty.