Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część pierwsza/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitno-purpurowy Matuzalem |
Podtytuł | Powieść chińska |
Część | pierwsza |
Rozdział | Kong-kheou — Słowo honoru |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der blaurote Methusalem |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Drogi czytelniku, czy znałeś „błękitno-purpurowego Matuzalema“? Znałeś go na pewno, o ileś rodem z owego miasta uniwersyteckiego, albo o ileś tylko bawił w niem kiedyś przejazdem. Wszak mowa o żywej, dźwięcznej chorągwi tamtejszej Alma mater. Musiałeś na niego zwrócić uwagę; zwróciwszy uwagę — musiałeś zapamiętać.
Od Bóg wie ilu semestrów mieszkał w Pieprznym Zaułku i studjował — no tak, któż to mógłby powiedzieć, co właściwie błękitno-purpurowy Matuzalem studjował! Gdybyś z ciekawości zapytał o przedmiot tych studjów, dostałbyś odpowiedź, ale odpowiedź znaczoną klingą, odpowiedź niebylejaką. Matuzalem bowiem uchodził słusznie za najlepszego szermierza.
O czasie ściśle co do minuty oznaczonym Matuzalem wychodził z domu, w którym mieścił się na parterze wspaniale urządzony sklep herbaty Chińczyka Ye-Kin-Li, przechodził przez ulicę w towarzystwie swego służącego, skręcał na prawo w ulicę Humboldta i znikał tam za drzwiami „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy“. Taką to dosyć dziwną nazwą ochrzcili studenci popularną piwiarnię. W dokładnie określonej chwili opuszczał ten lokal i wracał tą samą drogą do domu.
Powtarzała się ta wędrówka regularnie trzy razy dziennie: przed obiadem, po obiedzie i wieczorem. Odbywała się z taką regularnością, że mieszkańcy ulicy Humboldta i Pieprznego Zaułka nakręcali zegary według sygnału kroków Matuzalema.
Lecz oto pewnego dnia daremnie wypatrywano błękitno-purpurowego Matuzalema. Dziwiono się i potrząsano głowami. Kiedy nie ukazał się również następnego dnia, zdziwienie ustąpiło miejsca niepokojowi. Na trzeci wreszcie dzień postanowiono, zasięgnąć języka u jego gospodyni, pani Stein. Okazało się, że student uiścił komorne za dwa lata zgóry i znikł, przepadł. Ale gdzie? Na żaden domysł nie naprowadzały wiadomości, uzyskane od pani Stein. Tajemniczość potęgowało równoczesne zniknięcie syna gospodyni, która musiała zatem znać cel podróży. Uporczywie jednak odmawiała informacyj, więc, według wszelkiego prawdopodobieństwa, mieszkańcy Pieprznego Zaułka znaleźli się w obliczu zagadki, której odsłonięcie należało zostawić przyszłości.
Lecz owego przedpołudnia, kiedy błękitno-purpurowy Matuzalem po raz ostatni zjawił się w „Pocztyljonie pieniędzy z Niniwy“, sam nawet nie przeczuwał, że nie wróci tutaj nietylko po obiedzie, ale przez długie, długie miesiące.
Jak zazwyczaj, z dostojną, niedźwiedziowatą powolnością kroczył po ulicy Humboldta, zpowroem do domu, ubawiony w głębi duszy zainteresowaniem jakiego teraz, podobnie jak i zawsze, był sprawcą. O tak, jego widok był nielada sensacją.
Wysoki i szeroki, doprawdy z rodu olbrzymów, pchał przed sobą swój hektolitrowy brzuszek z dostojnością chińskiego mandaryna pierwszej klasy. Broda ciemna, szeroka, starannie pielęgnowana, okalała twarz, odznaczającą się ową osobliwą pełnią i barwą, które stanowią wyłączny przywilej chrobrego Germanina, który pyszni się, że niemieckie piwo przewyższa wszystkie inne trunki narodowe. Naskos poprzez całą tę pełną i barwną twarz ciągnęła się szeroka blizna, dzieląc na dwie nierówne połowy nos — ale co za nos! W pierwszej fazie rozwoju był prawdopodobnie tem, co nazywają jastrzębim nosem, z biegiem czasu ostre kontury nabierały tuszy, z każdym semestrem coraz to znaczniejszej. Nadomiar nos oblekał się barwą, która w swoim czasie przechodziła przez wszystkie odcienie, od jaskrawego koloru surowego mięsa do głębokiego błękitno-purpurowego. Właściciel tego nochala twierdził, że ta kolorystyka jest następstwem rany, zadanej szablą; korporanci natomiast byli odmiennego zdania! O, młodzieży, wystrzegaj się kolorystyki nosów!
Tak czy owak, jedno należy stwierdzić: właśnie kolor nosa oraz niezwykła ilość semestrów nadały naszemu bohaterowi przezwisko „błękitno-purpurowego Matuzalema“.
Nasz bohater nosił sznurowany surdut z błękitnego aksamitu, czerwoną kamizelkę, białe skórzane spodnie i wysokie lakierowane buty z ogromnemi, stale brzękającemi, meksykańskiego pochodzenia, ostrogami, o kółkach średnicy półtrzecia cala. Na spadających na plecy gęstych lokach siedziała czapeczka cerevis. Ręce spoczywały zazwyczaj w kieszeniach spodni. Między zębami tkwił ustnik perskiego cybucha wodnego, a nad ustnikiem unosiły się gęste kłęby dymu.
Przed Matuzalemem stąpał ciężko ogromny newfundlandczyk, trzymający w pysku dwulitrowy kufel swego pana.
Za Matuzalemem kroczył jego czyścibut, trzymając w lewej ręce cybuch wodny, którego głowa mieściła co najmniej funt tytoniu! Czterołokciowa rurka gumowa szła do ust pykającego studenta. W prawej zaś ręce sługus trzymał, niczem karabin, długi, cienki przedmiot, w którym przechodnie, ku swemu zdumieniu, poznawali — — poprostu obój; znakomity instrument był przeznaczony do dawania sygnałów piwoszom, do uświetnienia niezliczonych „hura“, „stu lat“ i do akompanjamentu do studenckich pieśni.
Nosiciel fajki oraz oboju wydawał się — taki sługa, jaki pan, — wielkim oryginałem. Z twarzy jego, upstrzonej niezliczonemi brodawkami i brózdami, które zatarły tak zwane rysy, niesposób było określić wieku. Gdy kroczył butnie za swoim panem, na niego tylko skupiając uwagę, można mu było przypisać lat przeszło czterdzieści. W przystępie dobrego humoru, kiedy chytrze błyskał małemi oczkami, kiedy uwijał się zręcznie i okazywał niespożytą żwawość, wówczas — niewiele ponad dwadzieścia. Gdy go o wiek Pytano, nigdy nie odpowiadał. Taił go podobnie, jak ilość semestrów swego pana i rozkazodawcy.
Długa, szczupła postać była ubrana niemal tak, jak Matuzalem; tylko zamiast cerevis nosił na strzyżonej krótko głowie czapkę z białego płótna bez daszka, przypominającą kołpaki kucharzy i cukierników.
Tak to kroczyli ulicą Humboldta, a następnie Pieprznym Zaułkiem, — na przodzie pies, za nim pan, a nakońcu pucybut; każdy zachowywał jednakową niemal godność i majestat. Przechodnie oprowadzali ich uśmiechniętemi spojrzeniami.
Zamierzali wejść do sieni domu, gdy w tej samej chwili otworzyły się drzwi chińskiego sklepu i na progu ukazał się właściciel w szerokim, oryginalnym stroju „Niebiańskiego Państwa“. Był wielkim przyjacielem studenta; nauczył się u niego niemieckiego języka, wzamian wtajemniczywszy go w trudne arkana chińskiej mowy. Dzięki temu Matuzalem w owym czasie władał już chińskim wcale znośnie.
— Tszing! — powitał go głębokim ukłonem kupiec.
— Tszing, tszing, mój drogi Ye-Kin-Li! — odpowiedział student silnym basem. — Czy zamierza pan wyjść?
— ’s sze tsze, Tszu, — tak, panie. Do policji.
— Do policji? Co pana tam sprowadza? Czy znalazł pan jakiś zgubiony klucz? A może ma pan odsiedzieć karę za podrabianie herbaty?
Chińczyk, przebierając palcami po warkoczu wysoko wzniósł bezwłose brwi i odrzekł:
— Pan sobie kpi ze mnie! Ye-Kin-Li nigdy nie będzie karany, albowiem towar, który sprzedaje, jest niesfałszowany, tani i czysty. Rzecz w tem, że dostałem list z ojczyzny i mam go przekazać pewnemu tutejszemu obywatelowi. Ponieważ nie znalazłem jego nazwiska w księdze adresowej, więc zwrócę się po informacje do urzędu.
— Nie trudź się, mój czcigodny. Najpewniejsza księga adresowa spoczywa tutaj, — mówiąc to, wskazał na własne czoło — nie nadaremnie nazywają mnie Matuzalemem. Wielu się rodzi i wielu umiera; tysiące przybywają jako zielone młodziki i odchodzą jako bladzi filistrzy; ja jeden zostaję, jak skała pośród lotnych piasków. Nazwiska ich uwieczniłem w niewydrukowanych jeszcze rocznikach mego genjuszu. Jakże więc brzmi nazwisko poszukiwanego obywatela?
Kupiec wyciągnął z rękawa list i pokazał studentowi. Chińczycy, jak wiadomo, traktują rękawy jako kieszenie. List nie miał marki, ani stempla. Pewnie przybył wraz z jakąś przesyłką.
Adres, kreślony nie piórem, lecz pendzelkiem, brzmiał, jak następuje:
Student z namysłem wpatrywał się w papier.
— Hm! — rzekł. — A więc nie można go znaleźć w księdze adresowej?
— Nie.
— Ja też mogę potwierdzić, że niema tutaj nauczyciela o podobnem nazwisku. Zapewne adresat już nie żyje i — ach! Eureka! Chyba to nieboszczyk małżonek mojej gospodyni! Powierz mi pan tę epistołę na kilka chwil, drogi przyjacielu! Pędzę galopem na górę i duszkiem przyniosę panu wiadomość.
Rzekłszy to, wbiegł na schody. Pies z pucybutem, którzy się byli zatrzymali za przykładem swego pana, nie spodziewali się tak nagłego wyskoku. Newfundlandczyk dał susa wbok; pucybut starał się zachować godność. Trzeba dodać, że Matuzalem podczas rozmowy wyjął z ust munsztuk fajki, teraz zaś wetknął go zpowrotem. Gdyby jednak pucybut dotrzymał mu kroku, nie doszłoby do nieszczęścia. Jego powolność sprawiła, że rurka gumowa, wyciągnięta nadmiernie, wyrwała mu z ręki szklaną banię fajki. Pragnąc ją uchwycić, pogorszył jeszcze sytuację — bańka poleciała na psa i roztłukła się w kawałki; jej gorąca zawartość rozlała się po szyi newfundlandczyka. Ocalałe resztki cybucha powlókł za sobą mknący po schodach student, który dopiero po chwili spostrzegł katastrofę, zatrzymał się i odwrócił.
Przekonał się, że ocalała jedynie rurka i nasada fajki. Pies głośno szczekał, ponieważ sierść jego zaczęła się żarzyć; pucybut przewrócił się na psa i leżał plackiem, nie wypuszczając z rąk oboju. Chińczyk stał nad nim, złożywszy zbożnie dłonie, i wołał przestraszony:
— O Nieou-nieou-niaou! Chi-tchin — chi-tchin! Chi-nieou!
Wszystko razem składało się na tak dziki obraz że student nie pomyślał nawet o stanie swej cennej fajki, lecz, śmiejąc się, zawołał:
— Ależ, Godfrydzie de Bouillon, cóżeś ty narobił!
Trzeba wiedzieć, że sługus Matuzalema z niepamiętnych już przyczyn otrzymał od studenterji przezwisko Godfryda de Bouillon. — Skoczył więc na równe nogi i odpowiedział z wściekłością raczej, niż z zakłopotaniem:
— Cóżem ja narobił? Niby ja to narobiłem? Wszystko się już kończy, nawet obrót ziemi dookoła własnej osi! Kto wyrwał mi z ręki wodny globus, i kto mnie rozciągnął wraz z obojem na nieszczęsnym padole parteru? Wraca ci człek w pełni dostojeństwa od bożka Bachusa do swoich domowych penatów i ledwie zdążył skoczyć do ostium, a tu ci ością w gardle stoi taki moszterdziej z warkoczem i wyzywa się od „nieou“! A propos, co to właściwie znaczy?
Ostatnie gniewne pytanie było skierowane do Chińczyka. Lecz odpowiedział student:
— Nieou oznacza wołu. Trzy razy powtórzone oznacza trzykrotnie bydlę.
— Pięknie! A Chi-tchin?
— Olszowy Marcin, lejbowaty człowiek, nabuła, powolny Sancho Pansa.
— Jeszcze piękniej! Panie Ye-Kin-Li, zamierzał pan się sam przespacerować do komisarjatu; zbyteczna fatyga, łaskawy panie, gdyż każę tam pana zaprowadzić! Posadzimy pana za kratką. Wprzód jednakże pragnę panu pokazać, jak to zapomocą swego ulubionego instrumentu odpowiada na podobne obelgi każdy muzykalnie ukształcony Europejczyk.
Podniósł obój, ujął go jak strzelbę i, tak uzbrojony, sunął ku Chińczykowi. Czyż kupiec musi być bohaterem? Ye-Kin-Li uważał, że najlepiej będzie rejterować. Wleciał do sklepu i zaryglował za sobą drzwi.
— Otóż to, ukrył się za kulisami — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — Zwyciężyłem. Zrzekam się owoców wiktorji i zajmę się raczej strącaniem w szczęśliwe mroki zapomnienia tych oto szczątków błogiej, pełnej chwały przeszłości.
Zakończywszy orację tym pysznym frazesem, zaczął zbierać ułomki szkła. Matuzalem rzucił ocalałą rurkę gumową i poszedł do gospodyni.
Zajmowała pokoik z małą alkową. Resztę pokoi swego mieszkania wynajmowała studentom, w ten sposób łatając swoje nieszczególne finanse. Była wdową po nauczycielu i otrzymywała nader nędzną pensję; niejedną noc musiała spędzić na szyciu lub nad krosnami, byleby ustrzec przed nędzą siebie i swoje dzieci.
Dopiero wprowadzenie się Matuzalema polepszyło stan materjalny nieszczęsnej rodziny. Poprzedni sublokatorzy nie płacili dobrze i przysparzali jej kłopotów. Matuzalem natomiast był bogaty i odznaczał się dobrem sercem. Nietylko regularnie płacił komorne, lecz ponadto zasilał ją niespodziankami. Niebawem też powziął serdeczną sympatję do starannie wychowanych dzieci Steinowej. Sprawiało mu szczerą przyjemność, kiedy nazywały go „wujkiem“; naprawdę dbał o nie niczem bliski krewny.
Ryszard, najstarszy syn wdowy, był nader utalentowanym chłopcem. Nauczyciele polubili go i radzili matce, aby nie przerywała jego studjów. Niestety, cóż miała począć uboga wdowa. To był powód jej największych zgryzot. Wiedziała wprawdzie, że rzemiosło zapewni Ryszardowi dobrobyt, ale serce matczyne odczuwało boleśnie brak środków do zapewnienia synowi, odpowiedniej jego zdolnościom, edukacji.
Pewnego wieczora przyszedł do niej Matuzalem i rozmówił się z nią na ten temat z właściwą sobie lakonicznością. Aczkolwiek zachwycona, odrzuciła zmiejsca jego propozycję; student, niestropiony odmową zakończył rozmowę zdecydowanem oświadczeniem:
— Droga pani Stein, zauważyła pani chyba, że niechętnie mówię o sobie i swoich sprawach osobistych. Dziś zrobię wyjątek. Mój ojciec, bogaty piwowar, był o tyle ambitny, że chciał się poszczycić uczonym i sławnym synem. Ja sprzeciwiałem się albowiem chciałem zostać tem czem był mój ojciec, mianowicie piwowarem. Lecz opór nanic się zdał. Musiałem deklinować faba — bób, aczkolwiek przenosiłem chmiel nad wszystkie boby. O dalszych losach wolę milczeć. Ojciec przemienił przedsiębiorstwo na towarzystwo akcyjne i zostawił po sobie znaczny majątek. Ja dociągnąłem zaledwie do omszałej głowy, to znaczy do wesołego bursza. Zaczynam teraz dopiero boleśnie odczuwać całą pustkę tego bezcelowego istnienia; wstydzę się samego siebie; nie chcę być dłużej niepożytecznym członkiem ludzkiego społeczeństwa. Pragnę czynów, a mój pierwszy czyn niech na tem polega, że syn pani będzie odkupieniem za stracony czas moich studjów. On będzie się uczył, a ja będę opłacał jego naukę. Nie powinno to przygnębiać pani, gdyż nie będzie pani moim dłużnikiem; spłacę dług, który ciężko obarcza moje serce. Pozwalając roztoczyć pieczę nad synem, wyświadczy mi pani zarazem wielką usługę, której nigdy pani nie zapomnę. A zatem niech się pani zgodzi, niech pani da rękę i przestańmy wałkować na ten temat!
Odtąd Ryszard zaczął uczęszczać do gimnazjum. Matuzalem czuwał nad nim, jak kwoka nad swem jedynem pisklęciem. Pisklę miało już teraz lat siedemnaście i zadawało sobie wiele trudu, aby nie zawieść nadziei matki i „wuja“ Matuzalema. — —
Wchodząc do pokoju z niezwykłym listem z Chin, student miał przed sobą obrazek rodzajowy, który można było zaopatrzyć tytułem „rodzina przy pracy“. Pani Stein prasowała. Uczeń siedział nachylony nad mapą, po której linjach wodził ołówkiem. Jego młodsza siostra siedziała przy maszynie do szycia, podarowanej na gwiazdkę przez Matuzalema, mały zaś sześcioletni Walter przycupnął za piecem, pochłonięty również podarunkiem gwiazdkowym — szuwaksem nacierał buty swojej lalki. Kosztowało go to wiele potu, a że ocierał ściekające krople nie ręką lecz szczotką, przeto wkrótce upodobnił się do murzyńskiego dziecka.
Matuzalem zmiejsca przystąpił do rzeczy.
— Pani Stein, — zapytał — czy mieszkała pani kiedyś przy ulicy Górnej 12, na parterze?
— Tak — odrzekła
— Czy mężowi pani było na imię Józef-Ferdynand?
— Tak.
— Zgadza się. List do pani!
Podał jej kopertę. Przeczytała adres i zapytała zdziwiona:
— Nie z poczty? Skądże pan to przyniósł?
— Z Chin. Wręczył mi Ye-Kin-Li.
— Z Chin? Któż mógł stamtąd przysłać? Ten list nie jest do mnie.
— Do pani. Adres nie pozostawia wątpliwości.
— Proszę cię, matko, pokaż mi list, — odezwał się Ryszard, podszedłszy do nich.
Obejrzał adres i zdecydował:
— List adresowany do ojca. Ojciec nie żyje, więc mam prawo go otworzyć.
Mówiąc to, rozciął kopertę scyzorykiem. Wyjąwszy gęsto zapisany arkusik papieru, spojrzał przedewszystkiem na podpis.
— Od stryja Daniela! — zawołał natychmiast.
— Wszak stryj przebywał w Ameryce i wszelki ślad po nim zaginął — odpowiedziała matka.
— Nie umarł zatem, jakeśmy sądzili. Co za szczęście, że żyje! Posłuchajmy, co pisze. Przeczytam na głos.
Matuzalem chciał się oddalić; matka i syn uprosili go, aby pozostał, nie mieli bowiem przed nim tajemnic. Treść listu musiała być nader ważna, jeśli student bawił u swej gospodyni przeszło godzinę. Pucybut, przechodząc koło drzwi, zatrzymał się naskutek rozlegających się głośnych okrzyków radości. Nie mógł podchwycić poszczególnych słów, ale zrozumiał, że toczy się gorąca narada.
— Wygląda mi to na coś w rodzaju narady wojennej — mruknął do siebie. Wycofam się czem prędzej, aby nie paść zdeptanym pod obcasem awangardy.
Zmiarkował to wcale sprytnie: ledwo zdążył się oddalić, wyleciał jego pan i rozkazodawca, wbiegł do swego mieszkania, uchwycił pocybuta za ramiona i zawołał radośnie.
— Godfrydzie, precz z gnuśnem życiem! Udajemy się w podróż!
— Tak! Dokąd? Może znowu do Gueterbock, aby skosztować tamtejszego wina?
Przy tej wzmiance zrobił wcale kwaśną minę.
— Nie, nie dalej, znacznie dalej! Czy jesteś bratku, skłonny do choroby morskiej?
— Niebywale!
— Skąd wiesz?
— Mój iście germański żołądek nie znosi wody; trawi wyłącznie szlachetne trunki.
— W takim razie ty zostaniesz tutaj, a ja pojadę nad morze!
Ba, można jechać nad morze, nie nabawiając się choroby morskiej. Trzeba tylko zostać na brzegu.
— Ale ja zamierzam przepłynąć przez morze do Azji!
— Wielkie nieba! — zawołał Godfryd, składając dłonie, jak do modlitwy.
— Do Chin!
— Jesteśmy już w Chinach — szerokim gestem zakreślił łuk dookoła siebie. Skądinąd miał słuszność: Matuzalem, zaprzyjaźniwszy się z kupcem chińskim, stał się namiętnym zbieraczem chińszczyzny. Na ścianach wisiały, a na stołach leżały naczynia, oręż, instrumenty muzyczne i całe mnóstwo zabytków, pochodzących z Pństwa Środka.
— To cieplarniane Chiny, ja pragnę ujrzeć prawdziwe, — odpowiedział student. Z podniecenia twarz jego nabrała rumieńców, nos — — tonów ultramarynowych. — Skoro się lękasz morza, zostań tutaj i z nudów zajmij się pozłacaniem bąków!
Pucybut podniósł ręce do góry, wyprostował się w całej okazałości i rzekł:
— Co? Jak? Gdzie? Poco? Ja, znakomity Godfryd de Bouillon, zacięty wróg wszystkich saracenów, miałżebym lękać się morza? Ho, ho, wiele sobie robię z takiej starej kadzi śledziowej! Zresztą, jakkolwiek bądź, muszę z panem jechać, ponieważ jestem panu niezbędny. Kto panu będzie czyścił buty, kto odkurzy odzież, kto nakręci zegar i kto wreszcie powie przy jedzeniu „smacznego“? Tylko ja! A zatem dotrzymuję panu kompanji, o ile ta eskapada chińska nie jest zwykłą drwiną, którą sobie skądinąd zresztą wypraszam!
— To nie kpiny szaleńcze. Nie mam czasu na dalsze wyjaśnienia, gdyż jutro rano wyjeżdżamy pierwszym pociągiem, naprzód do rezydencji, do poselstwa. Teraz muszę śpieszyć do bankiera, do policji i do setek sklepów, aby zakupić tysiące niezbędnych rzeczy. Ryszard jedzie z nami i — —
— Rysz — —! — przerwał czyścibut, ze zdumienia nie mogąc dokończyć słowa.
— Tak! W jego to sprawie ruszamy w podróż. Jeśli nie pośpieszę się tak, abyśmy już jutro byli za górami i za rzekami, to cały mój piękny plan może spalić na panewce. Prawdę mówiąc, oszołomiłem jego matkę. Musimy jechać, zanim się zastanowi i opamięta.
Za chwilę nie było go już w pokoju. Godfryd Potrząsnął głową, podrapał się za uszami, spojrzał na wielkiego chińskiego smoka, który wisiał na suficie, i palnął następujący monolog:
— Słuchasz — ty stary bałwanie, i patrzysz mi szyderczo w oczy! Nigdy nie ufałem ci zbytnio. Odkąd wziąłeś w pacht nasz pokojowy zenit, zapanowały u nas prawdziwie chińskie porządki. Podejrzewam cię nawet, że koło północy szwendasz się po wszystkich kątach w postaci ducha i ukazujesz się Matuzalemowi w snach; toś ty go natchnął myślą porzucenia drogiej ojczyzny, aby nad brzegami Żółtego Morza u antypodów pałaszować pieczone czerwie, smażone stonogi, gotowane żaby, marynowane salamandry i peklowane ogony szczurze. Wstydź się! Nie będziesz się jednak pysznił, żeś go powiódł na zatracenie. Niedoczekanie twoje, smoku! Będę mu towarzyszył, jako jego jutrzenka i gwiazda wieczorna. Podejmiemy zwycięską walkę z twojemi stryjenkami i stryjami, ze smokami, salamandrami i mandarynami, a skoro wrócimy, powiesimy ich tutaj, jako trofea wojenne, aby ciebie podrażnić, jakeś mnie drażnił. Gardzę tobą!
Czyniąc gest teatralny, wyszedł, aby się dowiedzieć u gospodyni, co skłoniło jego pana do podróży.
Tymczasem Matuzalem nie odszedł daleko. Mijając sklep Chińczyka, zastanowił się przez chwilę, poczem wszedł.
— No, — zapytał kupiec — nie przynosi pan listu zpowrotem?
— Nie. Moja gospodyni jest poszukiwaną adresatką; może się pan nie trudzić. Ależ, proszę, jakże się list dostał w pana ręce?
— Przysłał mi go mój dostawca z Kuang-Tszen-Tu.[1]
— Czy nie wspominał panu, kto list wysłał?
— Nie. Prosił mnie tylko, abym odszukał adresata, lub jego spadkobierców, i abym się postarał o rychłą odpowiedź. Adres ma być podany w tekście listu.
— Słusznie. Ale postanowiono nie dawać piśmiennej odpowiedzi. My sami pojedziemy, my — to znaczy Ryszard Stein, ja i maj Godtryd de Bouillon.
Teraz zdumiał się Chińczyk; wydawał przerażone okrzyki, podnosząc ręce ku niebu i przekładając głowę z boku na bok.
— Wy sami, sami udajecie się do Tszung-Kuo, do Państwa Środka, do Tszung-Hoa. Kwiatu Środka? — zawołał. — Zobaczycie Tien-Tszao, Państwo Niebios! Jedziecie do Ki-Tien-Teh, do Domu Niebiańskich Cnót, do Szan-Hoang-Ti, do Góry Wzniosłego Władcy! Jakżeto się stało? Co pana do tego skłoniło?
— Zainteresowanie losami mojej dzielnej gospodyni, a zwłaszcza Ryszarda. Wypowiem się zwięźle, Nieboszczyk Stein miał brata, którego w młodości pragnienie przygód wygnało w świat. Przez długi czas mieszkał w Południowej, a następnie w Północnej Ameryce. Kiedy jechał na Jawę, gdzie zamierzał osiąść, okręt rozbił się wpobliżu chińskiego wybrzeża. Niewielu ocalało, a między nimi Stein. Wśród Chińczyków z początku powodziło mu się dosyć źle, gdyż, według ich mniemania, był I-gin, obcym barbarzyńcą. Obchodzono się z nim jak z jeńcem. Ale z biegiem czasu coraz lepiej oswajał się z tamtejszemi warunkami. Poznał mowę, nosił chińską odzież, przejął zwyczajami i wreszcie zżył się zupełnie z tubylczą ludnością. Nie wolno mu było jedynie opuszczać kraju; najmniejsza próba ucieczki groziła śmiercią. Osiedlono go w głębi kraju, gdzie niebawem został zaliczony do klasy uprawnionych obywateli. Wówczas to przypadkowo natknął się w górach na źródła nafty. Ponieważ zapoznał się w Ameryce z eksploatacją nafty, przeto potrafił eksploatować źródło systemem amerykańskim, oczywiście dostosowanym do chińskich warunków. Wkrótce wzbogacił się i rozszerzył sfery swoich wpływów aż do samego wybrzeża. Dzięki temu właśnie mógł wysłać do ojczyzny list. Nie jest żonaty i niema spadkobierców, przytem zapadł na obłożną chorobę i liczy się z możliwością rychłej śmierci. Nie chce, aby majątek dostał się do rąk obcych. Dlatego prosi swego brata, aby bezzwłocznie przybył do Chin. Jeśli brat nie żyje, wzywa przynajmniej najstarszego syna. Jedynie obecność ich na miejscu pozwoli obejść chińskie prawa i plon jego długoletniego trudu przekazać bliskim. Prosi więc o natychmiastową odpowiedź, poczem prześle pieniądze na podróż. Powiedziałem sobie wszelako, że zmarudziłoby się na tem długie miesiące, a starszy pan mógłby tymczasem rozstać się z życiem. Użyłem całego wpływu, aby skłonić panią Stein do pozwolenia Ryszardowi na podróż, oczywiście pod warunkiem, że będę mu towarzyszył. Ja też ponoszę koszta podróży. Decyzja zapadła szybko i musimy wyruszyć, pani Stein bowiem może cofnąć pozwolenie. To nie przelewki dla matki wysyłać swoje dziecko tak daleko i do takiego kraju. Jutro jedziemy — pierwszym pociągiem.
Chińczyk stał wciąż z otwartemi ustami i wybałuszonemi oczami. Zamarł, skostniał cały.
— Co z panem? — zapytał zatroskany Matuzalem. — Czy tknął pana paraliż? Czemuż to moje słowa wywarły na panu tak piorunujące wrażenie?
Ujął „Syna Niebios“ za plecy i potrząsnął nim kilkakrotnie. Chińczyk ocknął się z chwilowego odrętwienia. Podszedł do drzwi, zaryglował je, uchwycił studenta za ramię, zaprowadził go szybkiemi krokami do prywatnego pokoju za sklepem i usadził na krześle, splecionem z bambusu.
— Przyjacielu! — zawołał, przeplatając chińskie wyrażenia niemieckiemi. — Jedzie pan naprawdę, naprawdę do Tszino, do mojej ukochanej ojczyzny?
— Tak. Jutro rano.
— O, Panie Niebios, Blasku Słońca, Istoto Czasu i Przestrzeni! Co za szczęście, co za przypadek sprzyjający! Przyjacielu, moje życie należy do pana, mój majątek jest pana majątkiem, Wszystko, wszystko może pan wziąć — nie mogę panu podarować jedynie moich przodków. Pan może mi wyświadczyć taką przysługę, że najhojniejsza zapłata jej nie dorówna.
— Chętnie, chętnie, o ile mogę. Cóż takiego mam zrobić?
— Sprowadź pan moją żonę, sprowadź pan moje dzieci!
— Z największą przyjemnością! — roześmiał się student.
— Niech pan tak nie mówił To, o co pana proszę, jest nader trudne. Władze chińskie będą się sprzeciwiały.
— O, z panami mandarynami dam sobie radę!
— Żaden Chińczyk nie podołałby takiemu zadaniu. Natomiast pan jesteś, nawet w tym kraju człowiekiem niezwykłym. Nie lękasz się niczego. Użyje pan sprytu i siły, byleby mnie uszczęśliwić. Dlatego wierzę w pana. Jeśli jakiś człowiek potrafi mi pomóc, to pan, nim jesteś i tylko pan, tylko pan może sprowadzić moją zonę, moje dzieci, mój majątek, który zakopałem, ponieważ, uciekając, nie zdążyłem go z sobą zabrać!
— Jakto? Zakopał pan swój majątek? Czemu nie zostawiłeś żonie?
— Odebranoby jej. Wie pan, jestem... — Mimo że byli sami, nachylił się do ucha studenta i szepnął — ...skazany na śmierć. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zostałem zamieszany w spisek buntowniczy. Wie pan chyba, jak to się w Chinach zdarza. Byłem niewinny: jak młody kiao-niao — mały wróbel w gnieździe. Widziano mnie w gronie buntowników. Ocalić mnie mogła jedynie natychmiastowa ucieczka — ledwo zdążyłem pożegnać się z rodziną i zapakować sztaby srebrne i złote, aby je następnie w odpowiedniem miejscu zakopać. Mogłem zabrać ze sobą jedynie cząstkę kruszcu i ta cząstka właśnie pozwoliła mi założyć na obczyźnie ten oto sklep.
— Nader interesujące! — zauważył student. — A więc mam wykopać skarby?
— Tak. Widzi pan zatem, jak wielkiem obdarzam pana zaufaniem. Pan mnie nie oszuka. Wiem na pewno.
Może pan być pewny. Wszystko, co znajdę, jeśli wogóle znajdę, oddam panu. Ale gdzie mam szukać? I gdzie znajdę pana rodzinę?
— Co do majątku, zorjentuje się pan łatwo, ponieważ mam bardzo dokładny plan. Ale gdzie znaleźć moją żonę, żonę i moje dzieci, o tem nie mam żadnego pojęcia.
— Nie spocznę, dopóki ich nie odszukam, oczywiście, o ile jeszcze żyją, — zapewnił student, serdecznie wzruszony wyrazem szczerego bólu na twarzy Chińczyka.
— Może ich nawet zabito, — westchnął kupiec — gdyż prawa mojej ojczyzny nie są tak humanitarne, jak wasze. U nas nieraz krewni winnego muszą dzielić jego los.
— Niech mi pan wymieni nazwę miejscowości, gdzieście się rozstali. Udam się tam, a jeśli ich samych nie znajdę, to przynajmniej poszukam ich śladu, jak Indjanin, — tropu zwierzyny w prerji. Mam nadzieję, że będę mógł w najgorszym razie dostarczyć panu pewnych wiadomości.
— Tak, wiem, że pan uczyni wszystko, co w mocy ludzkiej, byleby zwrócić spokój memu sercu, że nie cofniesz się przed żadną ofiarą; że nie przerazi cię żadne niebezpieczeństwo. Napiszę wszystko, co trzeba, i wręczę panu skrypt dzisiaj wieczorem. Dostanie pan także kilka listów polecających do moich dawnych przyjaciół, których może pan obdarzyć zaufaniem. Oni wiedzą, żem niewinny, i chętnie panu dopomogą. A zatem, zdecydował się pan podjąć tej misji?
— Najzupełniej.
- W taklm razie uważam pana odtąd za swego kié-tszéi, za swego nadzwyczajnego pełnomocnika i zapytuję pana, czy gotów jesteś dać mi swe kong-kheou, swoje niezłomne słowo honoru?
— Daję panu — oto moja dłoń! — odpowiedział Matuzalem, wyciągając rękę.
— Poczekaj pan! — prosił Ye-Kin-Li. — Przyjmę pana słowo według odwiecznych zwyczajów mej ojczyzny.
Po chwili przyniósł paczkę tsan-biang. Są to wonne trociczki kadzidlane, których Chińczycy używają do rozmaitych ceremonij religijnych. Student musiał za przykładem kupca wziąć jedną w lewą rękę, poczem Chińczyk zapalił obie pałeczki. Skoro wzniósł się dym kadzidlany, uchwycił prawą ręką prawicę młodzieńca i rzekł uroczystym tonem:
— Jesteś moim kié-tszéi. Jako taki powinieneś działać tak, jakgdybyś był mną. Nie możesz mieć żadnych ukrytych myśli; serce twoje musi być w stosunku do mnie wyzbyte ze złości i fałszu. Czy i teraz gotów jesteś mi dać kong-kheou, że wypełnisz moją prośbę wedle możności, że będziesz uczciwie postępować ze mną i z moją rodziną?
— Tak — odparł student. — Nie sądzę, abym, biorąc udział w tej ceremonji, dopuścił się bałwochwalczych praktyk. Moglibyśmy się obejść bez niej, gdyż mój parol równa się najświętszej przysiędze. Ale, dla spokoju pana, może się stać zadość jego życzeniu. Przyrzekam postępować nieinaczej, niżby pan osobiście postępował. Jest to rzetelne, burszowskie przyrzeczenie, na którem może pan polegać.
— Cieszę się i ufam panu. To zaufanie dopóty trwać będzie między nami, dopóki oba te tsan-hiang nie spłoną nad moją trumną.
Zgasił świeczki i położył je, uprzednio troskliwie zawinąwszy w bibułę, do szkatułki hebanowej, gdzie przechowywał tylko szczególnie ważne przedmioty. — —
Taka była historja owego słowa honoru, które wydało awanturnicze i przedziwne następstwa dla naszego bohatera. Chwilowo widzimy go, jak wychodzi ze sklepu na ulicę, aby poczynić niezbędne przygotowania do rychłego odjazdu. — — —