Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część pierwsza/4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Błękitno-purpurowy Matuzalem
Podtytuł Powieść chińska
Część pierwsza
Rozdział Mijnheer Willem van Aardappelenborsch
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der blaurote Methusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Mijnheer Willem van Aardappelenborsch

Sala restauracyjna była umeblowana po europejsku. Newfundlandczyk zaraz po wejściu zbliżył się do jednego ze stołów i usiadł na krześle; szklankę postawił przed sobą. Siedział oto, z tornistrem na grzbiecie, spoglądał posępnie w pusty kufel i wydawał zniecierpliwione pomruki. U „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy“ przywykł do widoku napełnionego kielicha.
Matuzalem wyjaśnił policjantom, że ich pomoc narazie jest zbyteczna. Natychmiast się oddalili. Czterej przybysze usiedli teraz przy stole, który zajął był pies. Degenfeld poinformował się, że można tu dostać piwa.
— A więc przynieś nam pan cztery dobre hausty! — zamówił. Kelnerzy pośpieszyli wykonać polecenie.
W tej chwili na salę wkroczył nowy gość, którego postać zasługiwała na powszechną uwagę.
Nie był wysoki, ale zato tak gruby, że chyba od długich już lat nie mógł spoglądać na własne nogi. Korpus należało nazwać niezwykłą kłodą mięsa. Gładko wygolone, pełne, księżycowe oblicze połyskiwało ciemną czerwienią. Równie niecodzienny był strój tego człowieka. Nosił spodnie, kamizelkę i marynarkę z białego przedniego płótna. Marynarka, wyjątkowo krótka, podkreślała imponującą wypukłość brzucha. Nogi tkwiły w niskich chińskich pantoflach o podeszwach czterocalowej grubości. Dookoła cielska — nie można było przecież dopatrzyć się bioder — miał przewiązaną szarfę z czerwonego jedwabiu, z za której wyglądała inkrustowana, cenna rękojeść malajskiej broni. Czaszka grubasa tworzyła jedno olbrzymie, łyse płaskowzgórze. Na czubku głowy mała w czarne i białe kwadraty szkocka czapeczka; dwie długie wstążki spadały z niej na plecy. Dwie długie flinty wisiały ztyłu na plecach, rzemienie zaś ich krzyżowały się na przodzie. Nad lufami unosiła się pełna i mocno spięta torba skórzana. W prawej ręce wreszcie grubas trzymał chiński parasol słoneczny takich rozmiarów, że mogłaby się pod nim zmieścić cała rodzina na wycieczce podmiejskiej.
Goeden dag, mijne heeren! — przywitał się po holendersku, — Het is tijd, dat wij aan tafel gaan!
Co oznacza: „Dzieńdobry, moi panowie! Czas juk zasiąść do stołu!“
Dziwne przywitanie — tem dziwniejsze, że grubasek nie raczył na nikogo z obecnych spojrzeć i drobnemi kroczkami sunął ku najbliższemu ze stolików. Gospodarz znał go już zapewne, gdyż skoczył ku niemu z wylewną usłużnością, kłaniając się wielokrotnie aż do ziemi. Podsunął gościowi dwa krzesła, jako że na jednymby się nie zmieścił, uwolnił go od ciężaru torby, flinty i parasola; ze wzruszającą troskliwością ułożył je wpobliżu.
Matuzalem nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Podniósł się i, składając ukłon, odpowiedział wesołym tonem:
Neemt plaats; maakt geene komplimenten; doet ais of gij thuis waart. — Siadaj pan; bez ceremonji; niech się pan czuje jak u siebie w domu.
Teraz dopiero grubas raczył spojrzeć na naszą czwórkę. Mierzył studenta przez kilka sekund surowym wzrokiem, ściągnął bezwłose brwi i rzekł:
Zij zijn een ongelukkige nijlpaard. — Jesteś pan nędznym hipopotamem.
Poczem już spokojnie zwalił się na oba krzesła i ziewnął długo, przeciągle, szeroko, jakby chciał połknąć przynajmniej połowę zawartości powietrza w restauracji.
En zij zijn een dick stekelvarken! — Pan zaś jesteś grubym jeżem morskim! — zawołał ze śmiechem student.
Zij schaap! — Bydlę! — odpowiedział wzgardliwie grubas.
Zij neushoorn! — Nosorożec! — odparł Matuzalem.
Zij... zij... zij papegaai! — Papugo! — huknął znów tamten.
Zij hooi-hofdl — Kapuściany głąbie! — roześmiał się Degenfeld.
Wówczas grubas podniósł się, wyciągnąć pięść i ryknął zachłyśniętym głosem:
Zij dor vlam metje, zij droogen kleer maker! — Sucha zapałko, suchy krawcze! — Zij... zij... zij...
Nie mógł kontynuować, Newfundlanczyk zauważył był wrogą postawę grubasa, zlazł więc z krzesła, powoli zbliżył się do gościa, podniósł się na tylnych łapach, położył mu przednie na plecach, pokazał kły i warknął ostrzegawczo, jakgdyby chciał rzec:
Ty, dosyć już, bo będziesz miał ze mną do czynienia!
Zagrożonemu słowa obelgi utkwiły w gardle. Zapadł się w krzesło i, wbrew oczekiwaniu, zawołał do gospodarza:
Ik heb honger; gevt mij eene soep en kalfsvleesch! — Jestem głodny; daj mi pan zupy i cielęciny!
Ta zmiana frontu była tak nagła i komiczna, że cała nasza czwórka wybuchnęła głośnym śmiechem. Pies nawet zrobił grymas, mający wyrazić śmiech, i, machając ogonem, wrócił na swoje miejsce przy Matuzalemie. Skoro grubas poczuł się uwolnionym od bezpośredniego niebezpieczeństwa, odwrócił się i zawołał gniewnie:
Mijne heeren, ik zoude mij schaamen, zoo dom de lagchen Eet gij liefst een vleesch of en eyeren-koek — dit is buiten twijfel beter dan dit ondeugende foeikzen! — Moi panowie, ja wstydziłbym się tak głupio śmiać. Skosztujcie lepiej mięsa, lub placka. — pożyteczniejsze to, niż głupie błazeństwa!
W odpowiedzi na tę perorę wybuchła nowa salwa śmiechu. Grubas był do takiego stopnia rozjuszony, że, odetchnąwszy głęboko, huknął prawdziwie piorunującym głosem:
Mijne heeren, gij zijt slecht gij zijt slechter, gij zijt de allerslechtsten; gij zijt myne vyanden; gij — gij — gij zijt vier zuuren appen! — Mo panowie, jesteście źli, jesteście gorsi, jesteście najgorsi; jesteście moimi wrogami; wy — wy — wy jesteście czterema kwaśnemi małpami!
Łatwo pojąć, że te słowa nie mogły przywrócić roześmianym powagi.
Ale oto kelner przyniósł Holendrowi zamówioną zupę, której grubas odtąd poświęcił całą swą uwagę. Mruknął jeszcze pod nosem:
Eene soep is beter, dan zoo een bedorven schaap. — Zupa jest lepsza, niż takie zepsute bydło!
Pogardliwym gestem odpowiadając Godfrydowi, który śmiał się najwięcej, zasunął serwetę za kołnierz i zaczął zajadać zupę tak głośno, jakgdyby pół tuzina wieprzów mlaskało nad korytem.
Potem przyniesiono mu cielęcinę. Oburącz uchwycił talerz, powąchał badawczo porcję, zadowolonym skinieniem dał znać, że zapach mu odpowiada, i rozkazał:
Gevt mij een stuk ossevleesch met ervten en zuurkool! — Daj mi pan kawał wołowiny z grochem i kapustą!
Nasi bohaterowie mieli pewne wątpliwości, czy w Chinach można otrzymać groch z kapustą. Holender wszakże zdawał się dobrze znać zasoby tutejszej kuchni. Ledwo zdążył spałaszować cielęcinę, przyniesiono mu drugie zamówione danie. Powąchał je także, znowu skinął z zadowoleniem i zamówił:
Gevt mij een gebraden varkenvleesch met mierook en gebaken peeren! — Daj mi pan pieczoną wieprzowinę z chrzanem i pieczonemi gruszkami!
Po zjedzeniu wieprzowiny, zażądał „hammelsbout met salade“ — baraniny z sałatą; następnie — „eend met spinazie en knoflook“ — kaczki ze szpinakiem i czosnkiem, dalej — „zeewisch met gebaken pruimen“ — ryby morskiej z pieczonemi śliwkami. Wkońcu zamówił na deser „zeekreeften, boter, kees en een grooten kelk brandewijn“ — a więc homary, masło, ser i wielki kielich gorzałki.
Każda z porcyj była tak obfita, że sama jedna nasyciłaby przeciętny apetyt, wszakże nasz grubas, podjadłszy za cały bataljon, nie wyzbywał się miny człowieka, któremu ślinka przychodzi do ust. Rękoma obmacywał brzuch. Istotnie, musiał jeszcze znaleźć jakieś puste miejsce, skoro po krótkim namyśle kazał sobie podać „een brood met worst en moostard“ — chleb z wędliną i musztardą.
Uczta tak całkowicie zajęła jego uwagę, że tylko raz jeden skierował ją w inną stronę. Stało się to wówczas, gdy naszej czwórce przyniesiono piwa.
Matuzalem zamówił dla każdego po dobrym hauście, wskutek czego kelner przyniósł cztery małe flaszki, nie zawierające nawet jednej trzeciej litra. Usłużny fagas sądził, że dobrze wykonał polecenie ilości; Degenfeld wszakże otworzył wszystkie cztery flaszki i całą ich zawartość wlał do swego kufla studenckiego, przysunął go do ust i wypróżnił jednym haustem. Poczem postawił go na stole i rzekł, mlaskając językiem:
— Niebardzo kiepskie! Ale to była próba. Przynieś pan dla każdego po takiej porcji! Pięć osób.
— Pięć? — zapytał kelner, który powtórnie zliczył gości.
— Tak. Powiedziałem przecież.
— Ale jest panów czterech! Jest nas pięciu. Ten tutaj też ma pragnienie.
Mówiąc to, wskazał na psa. Kelner zrobił grymas głupiego zdziwienia i zapytał, aby całkowicie się upewnić:
— A więc dwadzieścia butelek, sir?
— No tak!
— Ale sir, czy zna pan cenę piwa tutaj, w Hong-Kongu?
Matuzalem grzmotnął szklanką o stół, że aż zarżał, i ofuknął niedowierzającego:
— Fujaro, chcesz może przedtem przekonać się, czy mi starczy pieniędzy? Biegnij, filistrze, bo cię dunder świśnie!
Kelner przerażony zemknął — za nim dwaj inni, gdyż sam nie mógłby przynieść dwudziestu flaszek. Dostarczono ich wreszcie. Matuzalem wlał zawartość czterech butelek do swego kufla, podniósł go ku kapitanowi i rzekł:
— Piję tę kropelkę do pana!
— Jak? Co? — zapytał Turnerstick. — Jak? Kropelkę? Pan to nazywa kropelką?
Zanim skończył, kufel Matuzalema był już pusty. Student znów wlał weń cztery flaszki, wręczył go kapitanowi i rzekł:
— Naturalnie, że to tylko kropelka. Teraz na pana kolej. Mam nadzieję, że nie skompromituje się pan, jak wobec tych gapiów kulisów!
— Skompromitować? Ba! Czy tkwił już pan kiedyś w gardle marynarza? Na pewno nie utkwiłbyś w niem na długo. Pański kieliszeczek wcale mnie nie przeraża. Prosit, mój drogi przyjacielu de Bouillon!
Fidusit! — skinął imiennik zdobywcy Jerozolimy.
Turnerstick dowiódł w istocie, że jego słowa nie były pustą przechwałką. Wychylił do dna cały kufel. Godfryd wyjął mu szklanicę z ręki, napełnił — i nie wylał zawartości za kołnierz.
Gospodarz i kelner przyglądali się zdaleka w niemym podziwie. Nie widzieli jeszcze takich pijaków. Gruby Holender, mimo pracy nad mięsem, zauważył tę scenę. Był z rodu wspaniałych żarłoków. Ujrzał przed sobą ludzi, którzy umieli równie dobrze pić, jak on jeść. Przypadło mu to do serca i zatarło niedawne urazy. Pragnął wyrazić im swoje uznanie. Dlatego podniósł się, podszedł do nich i, wytarłszy sobie usta, przemówił:
Mijne freeren, gij zijt braave en dappere makkers. Gij drinkt tamelijk goed. Ik been uw vriend en uw broeder; gij wordt het begrijpen. Ik bedd, gevt mij uwe handen! — Moi panowie, jesteście dzielnymi i mężnymi kompanami. Pijecie wcale dobrze. Jestem waszym druhem i bratem; chyba mnie zrozumiecie. Proszę, dajcie mi ręce!
Uścisnąwszy każdemu ręce, wrócił do przerwanej uczty.
Co się tyczy Ryszarda Steina, ten nie odważył się wychylić pełnego kufla. Kazał sobie przynieść znacznie mniejszy i zadowolił się jedną flaszką. Godfryd zabrał się zmiejsca do trzech pozostałych i wypił, zawoławszy:
Prosit, żołądku! Nie jest to wprawdzie oberwanie się chmury, ale wcale miły deszczyk majowy.
Następnie zdjął z głowy swoją białą, nieprzemakalną czapkę, odwrócił ją i położył na stole tuż przed newfundlandczykiem, poczem wlał do niej cztery pozostałe flaszki. Pies z wielką przyjemnością wypił piwo, wylizał starannie czapkę, którą następnie Godfryd znów osadził na głowie, mówiąc:
— Tak, owszem, spróbowaliśmy. Ale, co teraz? Czy nie pozwolimy sobie po tak długiej prywacji na jeszcze jedną lojalną porcyjkę?
— Co ci do głowy strzeliło? — odpowiedział Matuzalem. — Toż tutaj nie „Pocztyljon pieniędzy z Niniwy“, gdzie trzeba było tylko za róg skręcić, aby się znaleźć w domu. Ja przedewszystkiem muszę iść do konsula. Muszę także spieniężyć czek. Poczekajcie tu na mnie! Jeśli macie ochotę, wypijcie, ale nie więcej, niż raz jeden. Zapłacę!
— Stój! — odezwał się kapitan. — Zapłata do mnie należy. W mieście portowem ja was pedejmuję u siebie.
— Nic nie mam przeciwko temu — uśmiechnął się Matuzalem. — Czy jednak rachunek nie będzie za duży dla pana?
— Co pan sobie myśli! Widzi pan przecież moje sznury! Starczą jeszcze na całe tygodnie.
Stutent nie wyprowadził go z tego błędu i oddalił się, zostawiając fajkę i psa. Turnerstick zamówił jeszcze sześć butelek, aby razem było trzydzieści. Godfryd wprawdzie pomrukiwał niechętnie, ale nie ośmielił się sprzeciwiać, albowiem kapitan miał płacić. Poza tem Turnerstick kazał przynieść dwa małe kufle, aby zabezpieczyć się przed zbyt wielkiemi kosztami.
Tymczasem Holender zakończył ucztę. Zdjął serwetkę, wytarł spoconą wysiłkiem twarz i odwrócił się na swoich dwóch krzesłach twarzą ku trzem pijakom. Widać było po nim, że uważa pogawędkę za korzystną dla procesu trawienia. Ponieważ słyszał rozmowę niedawnych wrogów, a obecnych przyjaciół, więc rzekł kiepską niemczyzną:
Ik verzoek, przepraszam, mijne Herren, czy nie jesteście Niemcami?
— Tak — odpowiedział Godfryd.
— Tak też sobie pomyślałem. Ja także byłem kiedyś w Niemczech. Pracowałem jako pomocnik w Kolonji nad Renem. Wówczas byłem młodszy, niż teraz.
— Prawdopodobnie.
— Nie, doprawdy. Wówczas miałem dwadzieścia lat, a teraz mam prawie czterdziestkę. Wówczas byłem nędznym hipopotamem, a teraz jestem korpulentnym człowiekiem z bogatem doświadczeniem. Wówczas właśnie nauczyłem się po niemiecku, co mnie bardzo cieszy, gdyż mogę się z panami porozumieć.
— Radość jest obopólna, mijnheer.
— Bardzo pięknie! Czy podobam się panom?
— Nadzwyczajnie!
— Panowie mnie także. Jestem mianowicie mijnheer Willem van Aardappelenborsch i przybywam z Jawy, gdzie miałem plantacje ryżu i tytoniu. Sprzedałem je i teraz chcę się obejrzeć, czy nie znajdę czegoś podobnego w Chinach.
— Czegoś podobnego? Dlaczego więc sprzedał pan tamte?
— Z powodu klimatu, który był dla mnie szkodliwy. Nie mogłem jeść, ani pić. Schudłem tak, że teraz jestem tylko marą dawnego Willema.
Halloo! W takim razie szkoda, że nie widziałem pana dawniej, panie Erdapfelbursch!
— Tak! — westchnął grubas, głaszcząc z tkliwością ogromny brzuch. — Wówczas jadłem za dwunastu, a teraz nie jadam nawet za pół człowieka.
— Straszne!
— Nieprawdaż! Jestem prawie umierający. Co mi po srebrze, po złocie, po bogactwie, skoro ani jeść, ani pić nie mogę? Tylko ten, który umie rzetelnie zjeść i wypić, tylko ten może być szczęśliwy i zadowolony. Dlatego pożegnałem się z tamtejszym klimatem i przybyłem do Chin, aby znowu się najeść dosyta — aby utyć.
— No, miejmy nadzieję, że się to uda. Ale pańska skóra, mijnheer, skóra pańska!
— Co moja skóra? Nieprawda, ma wygląd chorowity?
— Nie twierdziłbym tego; ale czy ona wystarczy, czy ona pomieści!
— Pomieści? Wystarczy?
— Tak. Jeśli pan zechce jeszcze bardziej utyć, skóra na pewno pęknie.
— Pęknie? O mijn Hemelsche Vader, o mój Ojcze Niebieski! Powinien pan był widzieć moją skórę dawniej! Błyszczała jak różowo-czerwona szynka! Jeśli nie znajdę środka szybkiego uzdrowienia, umrę bardzo prędko.
— Szuka pan uzdrowienia w Chinach?
— Tak. Mój gemeesheer[1] rzekł mi, że klimat jawajski jest zbyt południowy. Może tu odzyskam zdrowie. Dawniej twarz moja wyglądała jak słońce; teraz jest prawdziwem zaćmieniem księżyca.
— Trawi pana zatem jakaś dolegliwość.
— Bodajby to była jedna — byłbym szczęśliwy! O nie, cierpię na dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści — na sto rozmaitych chorób.
— Co panu dolega? No, i gdzie?
— W całem ciele, na twarzy, w oczach, w muszlach usznych, w szczękach, w krtani i w gardle, w łokciu i w palcach, w żołądku i między żebrami, w kościach, w płucach i w wątrobie, w żółci i w całym tułowiu. Stale chwieję się między życiem a śmiercią tylko jadło i napitek może mnie uratować. Jestem nieszczęsną istotą i dałbym chętnie sto tysięcy guldenów, gdybym znalazł oficera od zdrowia[2], któryby mnie uratował!
Tragicznym tonem wymieniał swoje cierpienia tak sprzeczne z całą jego postacią, że trzeba było niemało wysiłku, by powstrzymać się od śmiechu. Godfryd, strojąc miny współczucia, zapytał:
— Czy wierzy pan, że chińscy lekarze potrafią pana wyleczyć?
— Może. To ostatnia próba. Rozmawiałem z lekarzami z Niemiec, z Niderlandji, z Francji, z Austrji, z Hiszpanji, ze Szwecji, z Indyj Wschodnich, ale żaden nie mógł mnie uzdrowić. Teraz szukam ratunku w Chinach. Istnieją tu pono lekarze, którzy czynią prawdziwe cuda.
— Nie miałbym do nich zaufania. Pana leczyli chyba szarlatani. Czy zalecali panu jakieś lekarstwa?.
— Wszelkie zioła i rośliny, wszelkie drzewa krzewy liście i kwiaty, jakie tylko istnieją.
— Takie środki pogorszyły jedynie pana chorobę.
— Skąd to pan może wiedzieć?
— Ja? Jestem fachowcem.
— Pan? Fachowcem?
— Tak. Studentem.
— Studentem? Cóż pan takiego studjuje?
— Co ja teraz studjuję? Nic, nic więcej, — odpowiedział Godfryd, uderzając się w piersi — I nacóż mi to, skoro już wszystko wystudjowałem. Wszystko, wszystko bez wyjątku. To znaczy, że jestem niezrównanym mistrzem. Umiem sadzić kapustę jak nalepszy agronom; dyrygować najniebezpieczniejszemi pociągami jak najbardziej doświadczony maszynista; robię plany wojenne jak najznakomitsi marszałkowie; mówię wszystkiemi językami świata jak poeci; zabijam świnie i bydło jak najlepszy rzeźnik; wygłaszam przemowy parlamentarne, niczem Bismarck; wygram najbardziej splątane sprawy szybciej, niż zawołani prawnicy; kazanie wypalę, jak biskup; garbuję skórę, buduję mosty nad dolinami i wiadukty nad rzekami; pojadę balonem, gdziekolwiek pan zechce, a nawet o kilka mil dalej; napiszę geognostyczne dzieło o algach i tangach, zoologiczne o wzgórzach Wenery; obuję konie i podkuję jeźdźców; z waty wyrobię najlepsze chronometry; maluję na porcelanie; tańczę na łyżwach; ślizgam się na szczudłach; nagrzeję bez węgla i drzewa; odkryję naftę na biegunie północnym i lód w Arabji; ja... ja... ja... tak, ja umiem wszystko, wszystko, wszystko!
Poczciwy pucybut w toku oracji podniósł się i wyrzucał słowa z ust w tak natchnionym impecie, że grubas zrozumiał ledwo połowę mowy. Mijnheer van Aardappelenborsch rozdziawił usta i wyłupił oczy, jakby ujrzał widmo. Z całej wspaniałej przemowy wyniósł tylko to przeświadczenie, że ma przed sobą głęboko uczonego człowieka. Ale o jednem nie usłyszał, o tem właśnie, co mu najbardziej leżało na sercu. Odezwał się więc:
— Tyle pan szkół przeszedł, aż tyle, mijnheer?
— Tak, oczywiście!
— Ale medycyna, medycyna, tego brak?
— Brak? Ani mi się śni! Medycyna jest właśnie moim najulubieńszym fachem!
— Istotnie? Czy leczył już pan, czy już uzdrawiał pan chorych?
— Jeszcze jak. Dalaj-lamie wypędziłem solitera, tureckiemu wielkiemu wezyrowi wyciąłem baobab. Co pan o tem powie?
— Ba — ba — ba — cóżto jest takiego?
— Drzewo chlebne, znacznie większe, niż dąb. Lekarze uważali tę chorobę za jęczmień na oku, ale kiedy wkrajałem, okazało się, że to baobab.
— Nie — nie rozumiem!
— Niekonieczne. Może to tylko zainteresować oftalmologów.
— Ale takie wielkie drzewo!
— Nie szkodzi! W lekkich przejawach nazywają to jęczmieniem, więc w cięższych — baobabem. To są wyrażenia naukowe.
— Ależ, mój panie, a więc zna pan i leczy wielkie choroby?
— Owszem, o ile pacjent nie jest za tęgi.
Mijn hemel! — Niebiosa! Czemu ten wyjątek?
— Zupełnie zrozumiały — niepodobna zbyt grubemu pacjentowi zajrzeć do wnętrza. Pan, naprzykład, jesteś za tłusty.
— O Boże! Byłem o wiele tłustszy, niż teraz! A więc nie może mnie pan wyleczyć?
— Z trudem! Ale mój komiliton, który poprzednio odszedł, może pana uleczy.
— Ten, co łyka cztery flaszki piwa w trzy minuty?
— Tak, ten sam. Ja uzdrawiam wszystko, lecz w stosunku do tak korpulentnych osób ma on nade mną przewagę. Zwróć się pan do niego!
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Matuzalem. Holender zmiejsca podbiegł doń, uchwycił za ramię i zapytał niecierpliwie:
Mijnheer, wat leert het woordenboek van mijn maag en van mijne zenuwen?
Fryc Degenfeld obejrzał go od stóp do głów i odparł:
— Co leksykon mówi o żołądku i nerwach pana? Aby odpowiedzieć, nie trzeba się wcale radzić leksykonu.
— Widzi pan, mijnheer! Czy nie mówiłem? — zawołał Godfryd. — On zna wszystko; nawet nie zagląda do książek.
— Ty! — upominał Matuzalem, grożąc mu palcem. — Widzę, żeś sobie znowu pofolgował.
— Ani śladu! Biedny człowiek choruje na wszystkie wewnętrzne i zewnętrzne dolegliwości. Z zewnętrznemi chciałem już sam się uporać, ale co się tyczy wewnętrznych, to pozwoliłem sobie skierować mijnheera do pana, ponieważ spojrzenie pana przenika przez to mięso i kości. Pozwol mi pan jednak przedewszystkiem przedstawić mijnheera Willema van Ardappelenborsch z Jawy. Klimat tamtejszy przyprawił go o taką stratę na wadze, że przybył tutaj, aby się znowu wypaść. Tak mu poradził oficer zdrowia.
— Istotnie? — zapytał Degenfeld, zwracając się Holendra.
— Tak, mijnheer. Od pewnego czasu chudnę przeraźliwie.
— Czy był pan dawniej tęższy?
Ik waz een reus! — Byłem olbrzymem! Teraz nie można na mnie spoglądać bez politowania.
I znowu zaczął wyliczać swoje cierpienia. Degenfeld wysłuchał go, poczem zapytał Godfryda:
— Czy przedstawiłeś się mijnheerowi?
— Właściwie Jeszcze nie — odpowiedział pucybut. — Ale zdążył poznać, żem nie byle jaki luminarz.
— Więc ja naprawię to zaniedbanie. Mijnheer, tu widzi pan przedewszystkiem młodego pana Ryszarda Steina z niemieckiego gimnazjum. Obok niego zajmuje miejsce nasz przyjaciel Tur-ning-sti-king kuo-ngan ta-fu-tsiang — —
— A zatem Chińczyk! Wszak mówił poprzednio po niemiecku!
— Z domu jest stanowczo Niemcem. Ale teraz musi go pan uważać Chińczyka. Następnie widzi pan tutaj mego spiritus familiaris Godfryda de Bouillon.
— Zdaje się, jest to dzielny rycerz?
— Tak. Przed ośmiuset laty przedsięwziął wyprawę krzyżową na niewiernych. Co mnie dotyczy, to jestem poprostu znany powszechnie Matuzalem.
— O którym opowiada Biblja?
— Tak, o którym opowiada Biblja. Syn Enocha i ojciec Lamecha. Ale ponieważ ani Enocha, ani Lamecha nie widziałem na oczy, więc chwilami wątpię o swojem istnieniu. W takich ponurych chwilach zwątpienia nazywam się Degenfeld i uważam nawet, że po raz pierwszy powitałem jutrzenkę w pewnym niemieckim browarze.
Mijnheer van Aardappelenborsch wiódł okiem dookoła, nie wiedząc, co o tem wszystkiem myśleć. Degenfeld nie omieszkał mu jednak przyjść z pomocą:
— Nieprawdaż, nie może pan sobie zdać sprawy, kogo masz przed sobą? Zaraz pan zrozumie. Gdzie pan mieszka?
— Tu, w hotelu, mijnheer.
— A więc zajmij pan koło nas miejsce, gdyż i my tu zamieszkamy.
Rzekłszy to, podsunął dwa krzesła, na które mijnheer opadł ciężko!
— Tu zamieszkać? — zapytał Turnerstick. — Ani mi się śni! Musimy jechać do Kantonu. Pojedziemy zaraz parowcem.
— Który idzie dwa razy na tydzień. Dowiadywałem się w konsulacie. Najbliższy odejdzie dopiero za trzy dni.
— Co? Jak? I tak długo mamy tu marudzić?
— Tak, jeśli nie zechcemy przejechać się chińską dżonką.
— Przejedziemy się, nie bacząc na powolność dżonek.
— Nie, dżonka jedzie dosyć szybko, jeśli ma dobry wiatr. Ale czy odważyłby się pan powierzyć takiej łodzi?
— Czemu nie? A pan się lęka?
— Nie, aczkolwiek czytałem, że trzeba się mieć na baczności, gdyż wiele dżonek jest naprawdę niebezpiecznych. — Atoli mam na myśli brud, który da się nam porządnie we znaki.
— Ba! Zmuszę tych łotrów do czystości, jako mandaryn, — w tem odzieniu, z właściwą sobie godnością, z głęboką znajomością języka i z wyśmienitymi końcówkami. Rzecz najważniejsza — jak najprędzej znaleźć dżonkę.
— Dowiedziałem się, że z jutrzejszym przypływem jedna rusza w drogę. Nosi nazwę „Szui-hau“, inaczej mówiąc — „Królowa wód.“
— Piękna nazwa, która wiele obiecuje. Królowa musi być czysta; nie mamy się więc czego lękać. Jaki ładunek wiezie?
— Rozmaity. Nie mogłem się dowiedzieć bliższych szczegółów. Widziałem ją.
— Czy ładna?
— Znośna.
— A czy rozmawiał pan z kapitanem? To rzecz najważniejsza.
— Mylisz się pan, aczkolwiek sam jesteś kapitanem. Właściwy kapitan, czy pilot, tu zwany ho-tszang, nie ma nic wspólnego z ładunkiem, zarówno towarowym, jak i ludzkim. Jego funkcje ograniczają się do kierowania okrętem. Kto chce nadawać fracht, lub sam pojechać, musi się zwrócić do właściciela dżonki, superkargo. To właśnie uczyniłem.
— Omówił pan z nim cenę?
— Nie, nie wiedziałem, czy wy się zgodzicie. Poza tem człowiek ten niebardzo mi się spodobał. Twarz jego nie budziła zaufania; zbyt przesadna grzeczność jeszcze bardziej odstręczała.
— Bzdury! Twarz! kto na to zwraca uwagę. Niejeden obwieś ma ujmującą twarz, a wielu szpetnych ludzi jest uczciwych. A grzeczność — to zaleta. Nie radziłbym żadnemu Synowi Niebios traktować nas niegrzecznie. Rzecz załatwiona! Jutro jedziemy. Czy wie pan, ile podróż kosztuje?
— Zapłata nosi tu zabawną, ale pełną treści nazwę szui-kio, to znaczy „wodne nogi“ Pieniądze, które się płaci, są niejako nogami, któremi się przeprawia przez wodę. Chińczyk żąda tylko dolara od osoby do Kantonu. Parowiec kosztowałby nas cztery razy tyle.
— A więc jedziemy. Czy wlicza wikt?
— Nie. Musimy się sami o wszystko postarać nawet o łóżka.
— Obejdzie się. Sypiam, jak popadnie. A zatem załatwione! Nieprawdaż, Godfrydzie?
— I owszem — odpowiedział zapytany. — W jakim celu będziemy zwłóczyli? Im prędzej odpłyniemy, tem prędzej dobijemy, a przecież i to jest swego rodzaju przyjemnością.
— Tak, stryju Matuzalemie, — dodał Ryszard. — Nie traćmy czasu. Chciałbym jak najprędzej znaleźć się u celu.
— Dobrze, pójdę ubić interes i zakupię żywności. Przedtem ureguluję tutaj rachunek.
— To moja rzecz! — wtrącił Turnerstick. — Dopókiśmy tutaj, jesteście moimi gośćmi, a ja mam jeszcze siedemnaście set li!
Stukając w stół i zwracając się w stronę gospodarza, dodał:
— Heda, kelnering, chceng zapłacing. Co kosztujeng trzydzieścing flaszeng?
Gospodarz powoli się zbliżył. Nie zrozumiał kapitana, ukłonił się nisko i zapytał:
What bid you, sir? — Co pan rozkaże?
— Chceng płacing!
I can not understand.
— Cong, nie możeng mieng panong zrozumieć? Nie pojmujęng! Wyrażamg się chybang dosycing jasnong. Słuchajng paneng uważnieng! Chceng płacing!
Gospodarz w zakłopotaniu potrząsnął głową. Wówczas kapitan zerwał się z krzesła i krzyknął ze złością:
— Nieng mang pang uszung? Chcęng, chcęng chcęng, chcęng, chcęng płacing!
Gospodarz cofnął się przerażony. Mina jego wyrażała zupełną bezradność. Matuzalem podszepnął mu:
He will to pay.
— Tak, to pay, to payeng chcęng, payeng, zrozumianong? — wołał Turnerstick. — Aleng chcęng dać li, tylkong li.
Mówiąc to, wskazał na sznury, wiszące na szyi. Twarz Matuzalema wyrażała wesołe oczekiwanie. Gospodarz zrozumiał teraz kapitana. Z trudem powstrzymał się od uśmiechu i odpowiedział nader grzecznie:
Thirty bottles, sir? I beg, ten thousand li.
Turnerstick cofnął się, jakgdyby rażony piorunem.
— Co — o — oo? zapytał. — Dziesięć tysięcy li?
— Tak, dziesięć tysięcy li! — potwierdził Matuzalem.
— Niewiarygodne! Zastanów się pan, dziesięć tysięcy li, to prawie sześćdziesiąt marek niemieckich. Dwie marki za flaszkę, która w Niemczech kosztuje piętnaście fenigów!
— Nie jesteśmy w Niemczech. Piliśmy niemieckie piwo, które dwukrotnie musiało przewędrować przez równik. Czyż nigdy pan nie pił piwa w tak odległych miejscowościach?
— Nie.
— No, to nic dziwnego, że się pan nie zainteresował cenami.
— Zna je pan?
— Tak.
— I zażądał pan dwudziestu czterech flaszek! Czterdzieści osiem marek, które w pięć minut spłynęły gardłem! Sam pies wypił za osiem marek. Co za rozrzutność!
Poczciwiec był człowiekiem oszczędnym. Sześćdziesiąt marek, czyli dziesięć tysięcy li za piwo — to dla niego było ponad stan; dlatego wpadł w prawidłowy gniew. Matuzalem odpowiedział spokojnie:
— Moje środki pozwalają mi na rozrzutność. Zresztą, był to jednorazowy wydatek, którego ani myślę ponawiać. Czyż mogłem przewidzieć, ze pan chce przejąć na siebie ten rachunek? Teraz, przypuszczam, zrzeka się, pan zamiaru płacenia?
Mijbheer van Aardeppelenborsch z największą uwagą śledził tę scenę. Znajomość niemieckiego pozwoliła mu zrozumieć każde słowo. Aby dać nauczkę kapitanowi, który poprzednio pysznił się, a teraz zwlekał z płaceniem, rzekł do kelnera.
Oppasser, ik zull mijn gelag betalen, maar tu li! — Kelnerze, chcę zapłacić rachunek, ale w li!
Drie duizen den vijf houndert li — odpowiedział kelner.
Zijnvigf dollarstwintig mark en achtig feningen. — Więc pięć dolarów — dwadzieścia marek i osiemdziesiąt fenigów.
Sięgnął do kieszeni, wyjął pięć dolarów oraz napiwek i wręczył kelnerowi.
Turnerstick zrozumiał to wszystko, ponieważ holenderskie liczby podobne są do niemieckich i angielskich.
— Prawie dwadzieścia i jedna marka! — rzekł. — To się nazywają ceny!
Ik heb goed ontbeten en goed gedronken; ik heb mij goed vermaakt en will dus ook gaarne goed betalen. — Dobrze jadłem, dobrze wypiłem; dobrze gawędziłem, chcę więc dobrze zapłacić, — odparł grubas.
Turnerstick zrozumiał przytyk. Tu już chodziło honor. Wyciągnął sakiewkę i rzekł:
— Ja też chcę, aczkolwiek wcale nie jadłem, a wypiłem jedynie kilka łyków piwa. Oto piętnaście dolarów! Więcej, niż wynosi rachunek. Reszty nie biorę. Chiński mandaryn nie pozwoli się zakasować.
— Słusznie! — roześmiał się Matuzalem. — Jak długo mamy się jeszcze uważać za gości pana?
— Aż do tej chwili; teraz się kończy. Prócz tego mam swoje kłopoty. Przemawiałem najczystszą chińszczyzną, a jednak gospodarz wcale mnie nie zrozumiał. To było karygodne uchybienie wobec mojej czci mandaryńskiej!
Tymczasem mijnheer szepnął parę słów gospodarzowi. W następstwie tego kelnerzy przynieśli trzydzieści butelek piwa i ustawili je szeregami na stole.
— Cóżto takiego? — zapytał zachwycony Godfryd. — Taki garde du corps wcale przypada mi do smaku. Jakiż to świetny strategik wysłał tych bohaterów na awangardę?
— Ja jestem tym strategikiem — odpowiedział grubas. — Hier is het slagveld en de belegering; en vij zijn dappere krijgslieden; jagen wij alzoo o ze wyanden buiten vela! — Tu jest pole bitwy i oblężenie; jesteśmy mężnymi wojownikami; wygonimy więc wroga w pole!
Jego tłusta twarz tak radośnie błyszczała, że można mu było brać za złe gościnności. Kapitan wszakże nie wybaczył mu jeszcze poprzedniego przytyku i rzekł:
— Jak. mijnheer, chce pan nas ugościć? To uchodzi jedynie wśród dobrych przyjaciół. Pan zaś jesteś nam zupełnie obcy.
Właśnie dlatego was prosiłem, że nie chcę wam być obcy, — odpowiedział grubas. — Chętnie zostałbym waszym przyjacielem i pojechałbym z wami do Kantonu, gdyż niełatwo znajdę tak dobre towarzystwo. Czy pozwolicie?
— Naturalnie, naturalnie, drogi przyjacielu! — odparł Matuzalem. — Wprawdzie niechętnie pijam z cudzej kieszeni, ale tak sympatycznej propozycji nie mogę odrzucić. Pozwólmyż tym razem. Nie zawsze można dostać niemieckiego piwa w tej krainie warkoczy. Oto moja ręka; bądźmy dobrymi kamratami!
Uścisnął rękę Holendra. Również Godfryd uchwycił ją, potrząsnął z entuzjazmem i zawołał:
— Oto i moich pięć palców; później może nawet przycisnę pana miłe oblicze do mego bijącego serca. Stań się pan jednym z nas i to najgrubszym! Witam pana jako godne oczko w naszej pończosze. Oby pański dobrobyt nigdy się nie skończył i pańska szczodrość nigdy nie zawiodła. A teraz podajcie nam szklanice, gdyż szermierka ma się zacząć!
— Nie, nie, — odezwał się Holender — nie małe szklanice! Ja też chcę raz wypić z tego wielkiego kufla — pokazać, że nietylko jeść, ale i pić potrafię!
Propozycję przyjęto z radością. Kufel wędrował od jednego bibosza do drugiego. Omijał jedynie Ryszarda Steina; i newfundlandczyk musiał się obyć smakiem. Mijnheer nie ustępował nikomu w piciu. Dziwnemi słowy opisał swą radość z powodu znalezienia tak dobrego towarzystwa.
— Tak Gaweł stał się Pawłem — strzelił Godfryd. — Z początku nazwał się pan naszym wrogiem, a teraz wylewasz przed nami całe serce. Cóż właściwie zmieniło pana usposobienie?
— Umiejętnością picia zaskarbiliście sobie moją przyjaźń. Poza tem mam nadzieję, że mijnheer Matuzalem uzdrowi mnie.
— Zobaczymy! Pierwej muszę bliżej pana poznać. Muszę pana obserwować, aby znaleźć siedlisko choroby. Dopiero wówczas potrafię ją wypędzić.
— Tak, jak mijnheer Godfryd solitra, — dodał gruby.
— Kogo? Co? Solitra? Godfrydzie, Godfrydzie, zdaje się, żeś podczas mej nieobecności popuścił cugli! Muszę je zpowrotem ściągnąć! A zatem zamierza pan zostać w Chinach, mijnheer Aardappelenborsch? Osiąść tam?
— Tak, tak właśnie zamierzam przez wzgląd na zdrowie. Chcę kupić plantacje, albo nawet założyć nowe.
— Ale gdzie?
— Nie wiem; poszukam.
— Czy włada pan chińskim?
— Mniej, niż nie.
— To odwaga zapuszczać się w głąb Chin!
— O, ja się nie lękam. Biorę ze sobą tłumacza. Nasz konsul postara mi się o dobrego. Zbyty kłopot. Kogóż mam się lękać? Pieniędzy nie noszę przy sobie, a na plecach mam dwie strzelby; prochu i kul również nie brak.
— Czy obrał pan jakąś dalszą drogę z Kantonu?
— Nie. Poradzę się konsula.
— Mam wrażenie, że lekarz pana okpił. Czy mogło mu zależeć na pańskim wyjeździe?
— Właściwie nie, aczkolwiek jego teść odkupił ode mnie plantację.
— W tem sęk! Jesteś pan zbyt łatwowiernym człowiekiem. Czy masz rodzinę?
— Nie mam ani żony, ani dzieci. Ale mój dziadek żyje jeszcze w Niderlandji. Mieszka u mojej siostry i dobrze mu się dzieje.
— Czy nie woli pan wrócić do swoich, do ojczyzny?
— Nie. Niderlandja nie odpowiada memu zdrowiu. Kocham ojczyznę, ale nie odpowiada mi chłodny klimat. Nie mogę tam ani jeść, ani pić. Cierpienia obsiadły mnie jak pijawki od stóp do głów. Co mi po mięsie, skoro nie zdołam go zjeść, co po winie skoro nie mogę go wypić? Już jestem cienki, jak zapałka, i słaby, jak drut. Widzę śmierć przed oczami. Nie, stałbym się nędznym hipopotamem, gdybym wrócił do Niderlandji! Zostaję tutaj, albowiem nie chcę umierać.
— Czy jest pan gotów do podróży?
— Mam paszport i wszędzie kredyt. Nic więcej mi nie trzeba.
— I my nie jesteśmy gorzej zaopatrzeni. Spróbujemy razem. Wyruszamy dopiero jutro, więc proponuję zwiedzić Hong-Kong. Przy tej okazji pokażę wam dżonkę, Godfrydzie, napełnij fajkę i nalej wody do balonu!
— Mógłby to właściwie równie dobrze zrobić kelner. Tu jestem czcigodnym podróżnikiem, któremu godność osobista nie pozwala czyścić cudzych fajek.
— Ach taki Chcesz odgrywać pana? Nie mam nic przeciwko temu. Spróbuj. Ale ja pojadę z innym pucybutem. Rachunków wielkich nie mamy. Zachowaj sobie zaliczkę, którą ci dałem.
— Co? Wymawia mi pan miejsce? Tego mi jeszcze brakowało! Wolę już raczej z zapałem zabrać się do fajki! Pozostaję, pański wierny Godfryd de Bouillon, w głębokim szacunku, jak dotychczas!
Odkorkował jedną z pozostałych flaszek, wypróżnił ją I zabrał się do fajki. Niedługo potem całe towarzystwo udało się w drogę.
Jak zwykle — na przodzie pies, potem pan z ustnikiem fajki w wargach, a za nim Godfryd de Bouillon z fajką i obojem. Za nimi szedł Ryszard, a nakońcu Turnerstick z mijnheer van Aardappelenborsch.
Kapitan zapomniał o urazie. Zresztą, nie mógłby gniewać na jowialnego Holendra.
Właściwie nie należy chyba dodawać, że ich ukazanie się budziło żywą sensację. Zwłaszcza komicznie wyglądał Holender obok talmi-mandaryna. Nie mógł się zdecydować na zostawienie broni i tornistra hotelu; dźwigał je w opisany powyżej sposób; w dodatku rozwinął parasol.
Tak kroczyli powoli i poważnie ku bulwarom, aby obejrzeć dżonkę. Oddalili się więc od miejsca, gdzie europejskie okręty zarzuciły kotwice. — — —






  1. Lekarz.
  2. Lekarza wojskowego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.