Błękitny anioł/Rozdział dziewiąty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitny anioł |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Państwowa w Łodzi |
Miejsce wyd. | Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Każdego ciekawskiego odstraszał Unrat surowo od drzwi garderoby artystów. Obcy marynarze sądzili, że jest on „huerbasem“, który wynajął artystów; kto nie widział w nim dyrektora trupy, uważał go za ojca. Pośród nich siedzieli ci, co go znali, i śmiali się niepewnie.
Podczas pierwszych wieczorów szydzili głośno. Unrat spoglądał wówczas z wyższością i niewzruszony ponad nimi. Posiadał nad nimi zbyt wielką przewagę. Wyczuli to rychło. Rychło wydali się sobie sami upokorzeni, oni, co siedzieli przy tem za swoje miedziaki i gapili się, — Unrat zaś z porozumiewawczą miną otwierał drzwi przed artystką Fröhlich, na którą wszyscy mieli największą chrapkę. Wbrew woli nabierali szacunku dla Unrata, zaś wysiłki ich, aby go uważać za śmiesznego, z każdym dniem stawały się bardziej zakłopotane. Mścili się zato szeptami w tylnych biurach wielkich przedsiębiorstw handlowych, Pierwsze poszepty o nowym trybie życia Unrata znalazły tam otwarte drzwi do miasta. Miasto nieodrazu im uwierzyło. Uczniowie starego Unrata twierdzili to, że zamknął swoją gospodynię do „kabufu“, to znowu nazajutrz coś zupełnie innego. To było tradycyjne, miasto uśmiechało się z tego.
Pewien młody nauczyciel, pod obroną najsędziwszego z profesorów, nawpół głuchego starca, przybył do Błękitnego Anioła, aby się przekonać o prawdzie. Następnego dnia głuchy profesor wygłosił do Unrata w pokoju nauczycielskim kilka zaklinających zdań o godności stanu wychowawców. Młody nauczyciel uśmiechał się sceptycznie. Unrat przeraził się; ujrzał się w obliczu niewiarogodnego wprost ataku na swoją bezwzględną władzę. Podbródek jego drgał; wyjąkał:
— To jest — istotnie zaprawdę — nie pańska sprawa.
Odwrócił się jeszcze raz.
— Moja godność — baczność więc tedy! — należy wyłącznie do mnie!
Parsknął kilka razy i oddalił się drżąc. W połowie ulicy ciągle jeszcze ciągnęło go zpowrotem. Przez szereg dni rozgoryczało go, że ograniczył się do niejasnych słów. Powinien był wyznać, że artystka Fröhlich jest daleko godniejsza, niż wszyscy nauczyciele, piękniejsza, niż głuchy profesor i wyższa od dyrektora. Jest jedyna i stoi u boku Unrata, wysoko ponad ludzkością, która bluźni jednakowo, czy się na nią porywa, czy wątpi w nią.
Ale drogi tych poglądów były jeszcze zbyt mało utorowane, zbyt niejasne i zbyt głębokie, aby Unrat mógł na nie wprowadzić ludzi. Poglądy te podniecały go podziemnie; w ciszy swego pokoju miewał wybuchy, podczas których zgrzytał zębami i wznosił pięści. A w niedzielę poszedł z artystą Kiepertem na wybory polityczne, na Kohlmarkt, do głównej kwatery socjalistycznej. Było to wykonaniem nagłego postanowienia. Potęga kasty, do której należał Lohmann, była — odkrył to — do przełamania. Aż dotąd odpowiadał na wszelkie agitacje artysty szyderczo wyższym uśmiechem: uśmiechem uświadomionego despoty, który popiera kościół, szable, nieświadomość i surowe obyczaje i woli nie zdradzać swoich pobudek. Dzisiaj postanowił nagle porzucić to wszystko, stanąć ramię w ramię z motłochem przeciwko podejrzanym władcom, wezwać motłoch do pałaców i opór nielicznych pogrzebać w powszechnej anarchji. W obłokach wyziewów ludu, wiszących ciężko pod sufitem lokalu wyborczego, uwikłały się poglądy Unrata; i zapłonął suchotniczą żądzą zniszczenia. Walił zaczerwienionemi kostkami między kufle piwa i domagał się:
— Naprzód więc tedy! Nie jestem skłonny znosić tego wszystkiego dłużej!...
Było to oszołomienie; następnego dnia żałował tego. Ponadto dowiedział się, że na wszystkie te godziny, które on spędził nad przewrotem, artystka Fröhlich znikła z miasta. Chwilowo myślał Unrat, znieruchomiały z przerażenia, że do Lohmanna.
Lohmanna nie było dzisiaj w szkole! Jakiej nikczemności dopuścił się w międzyczasie? Każdą chwilę, gdy się Unrat odwracał, spędzał u artystki Fröhlich! Uciekł do niej ostatecznie! Siedział w jej pokoju! Unrat uczuł potrzebę ujrzenia jej pokoju, przeszukania go...
Dni te spędził Unrat drżąc z podejrzliwości. W szkole szalał wściekle na karjerach uczniów „sekundy“. W garderobie artystów oskarżał tęgą kobietę o złowieszczy wpływ na artystkę Fröhlich. Kobieta śmiała się wyrozumiale. Artystka Fröhlich sama odpowiedziała:
— Gdybym miała zrobić z pańskimi trzema sztubakami wycieczkę — wolę się odrazu kazać wypchać trocinami, niż żebym miała się włóczyć z pańskimi sztubakami.
Zmierzył ją wzrokiem, przerażony. Potem, czując potrzebę traktowania jej jako nieodpowiedzialnej, uważania jej za zbyt czystą, rzucił się znowu na tęgą kobietę.
— Niech się pani wytłumaczy! Co pani zrobiła z powierzoną sobie artystką Fröhlich?
Kobieta rzekła bez podniecenia:
— Wogóle staje się pan teraz taki komiczny.
Otworzyła drzwi i odwróciła się jeszcze raz:
— Z pańskiej łaski nikt przecież syt nie będzie.
I odchodząc:
— Ani szczęśliwy także nie.
Unrat zaczerwienił się na te słowa. Artystka Fröhlich roześmiała się.
— On przecież na tę myśl nie wpada, — wyjaśniła, chociaż była z nim sama. Poza tem nic sobie nie zakomunikowali.
Ilekroć jednak zjawiała się tęga para, Unrat tryskał żądzą sporu. Oddawna już traktował ich z surowością. Im ważniejszą stawała się artystka Fröhlich w jego świadomości, im silniej otaczał ją swoją opieką i im samotniej przeciwstawiał ją ludzkości: tem mniej miejsca było na krzesłach w garderobie na suknie tęgiej kobiety i trykoty Kieperta. Brał im za złe oklaski, jakie zbierali, i ich hałaśliwy humor. Po jednej z produkcyj gimnastycznych usunął artystę z garderoby, gdyż pocił się za silnie, co nie przystoi w obecności takiej damy, jak artystka Fröhlich. Kiepiert wyniósł się dobrodusznie, rzuciwszy przypuszczenie:
— Pewnie jest z masła, że w nią zapachy wsiąkają?
Żona jego była nieco urażona, ale śmiała się i pchnęła Unrata. Otarł sobie rękaw. Wtedy obraziła się serjo.
Artystka Fröhlich chichotała na to wszystko. Nie mogło jej to nie schlebiać. Para grubasów złościła ją i tak swoją pieśnią marynarską, zyskując coraz większy poklask. Unrat twierdził nieustannie, że artystką jest tylko ona. Naiwny intrygant podniecał jej zazdrość i coraz bardziej przyciągał ją do siebie tem, że skłaniał ją do okazywania całemu światu lekceważenia; tem że zmuszał ją do wspierania się na nim, jako na jej rycerzu bez zastrzeżeń. Żądał od niej najgłębszej pogardy dla sali pełnej ludzi, dla których poklasku pracowała, i dla każdego poszczególnego widza, któremu się spodobała. Nienawidził grubej kobiety szczególnie zato, że zawsze przynosiła z sali nowinki o wrażeniu, jakie pozostawiła artystka Fröhlich.
— Co? Czyżby to było możliwe? — wołał. — Więc ów człowiek ośmiela się otworzyć usta? Ten sam Meyer, który w dziewiętnastym roku życia nie osiągnął jeszcze celu klasy, a wreszcie zmuszony był odbyć trzyletnią służbę wojskową!
Artystka Fröhlich ukrywała pod uśmiechem swoje zmieszanie z tego, że tak nisko postawiony Meyer wcale jej się podobał. Pragnęła, aby się jej nie podobał. Była z natury pojętna i wrażliwa na to, że człowiek o poziomie duchowym Unrata uznał ją za godną swojej wychowawczej opieki. Zdarzyło się jej to po raz pierwszy. Z podnieceniem przerwała tęgiej kobiecie, która poważyła się jeszcze powiedzieć słowo na korzyść Meyera.
Kiedy indziej łaskotała Unrata kwiatami pod nos.
— Nadgryziona róża jest od tego małego grubasa tuż za fortepianem.
— Dziecko, — zaoponowała tęga kobieta, — to jest przecież handlarz cygar Fritze z rynku. Elegancki człowiek. Kiepert kupuje u niego. Wspaniały sklep.
— Co Unrat na to? — zapytała artystka Fröhlich.
Unrat powiedział, że uczeń ten był jednym, z najgorszych, a jako kupiec nie może być także wiele wart; gdyż nie wystawia mu nigdy rachunku, nie rozpocząwszy pierw jego nazwiska z fałszywej litery. Gruba kobieta odparła, że to niczego nie dowodzi. Unrat skłamał, że człowiek ten uchodzi za niepewnego pod względem handlowym. Artystka Fröhlich, która widziała, jak Unrat zionie ogniem, kołysała się w biodrach i wąchała nadgryzioną różę.
— Każdemu potrafi pan przypiąć jakąś łatkę, — rzekła tęga kobieta. — Do czego pan właściwie zmierza, czy może nam pan to opowiedzieć?
A że Unrat milczał:
— Pan sam nie jest tu przecież niczem.
— Nie, on na nic nie wpadnie, — i artystka Fröhlich stuknęła się w kolano, zaś Unrat zalał się rumieńcem.
— Musi mu więc pani pozwolić tylko gadać mądrze, — odpowiedziała kobieta, — a zadowolnić się głupszymi; i oni są coś warci, a przynajmniej wpadają niekiedy na najprostsze rzeczy. Rozumie pani, Różyczko. Mam przecież powody, prawda, żeby pani dawać takie rady, a wiecznie też nie mogę czekać.
Poczem odeszła, aby zaśpiewać z Kiepertem pieśń marynarską. Artystka Fröhlich popadła w płaczliwe, rozgoryczenie.
— Do licha, ta baba złości człowieka, że się sinych plam dostaje!
Załamała ręce.
— Rzeczywiście, — dodała, opanowując się, — ta osoba okropnie mi działa na nerwy.
Zatrzymując się, z rozpaczą:
— Że też pan nie zna litości!
I Unrat uczuł nagle brzemię narastającego codziennie i prawie niepostrzeżenie długu wobec niej, a nie uczuł sił, aby się tego długu pozbyć.
Póki trwała piosenka marynarska, artystka Fröhlich kręciła się jęcząc po garderobie.
— Zaraz się skończy!... Zawsze przecież mówiłam, że jeszcze to kiedyś tym grubasom obrzydzę. Czy nie mówiłam? A teraz się skończyło.
I zaledwie małżonkowie Kiepert ukończyli pieśń niemieckich bohaterów morza, artystka Fröhlich wyszła wojowniczo i zaskrzeczała na przejętą jeszcze patrjotyzmem salę:
„Mein Mann der is’n Schiffskaptän
Woll auf die deutsche Flott,
Un wenn er duhn nach Hause kommt,
Dann haut er mir die —“[1]
Początkowo wszyscy zdrętwieli; potem oburzyli się hałaśliwie; wreszcie uświadomili sobie komizm kontrastu. Artystka Fröhlich zwyciężyła w swojem ryzykownem posunięciu, powróciła do garderoby triumfująca.
Tęga kobieta tym razem była poważnie oburzona.
— My dwoje na głowach stajemy, żeby ci ludzie nabrali pojęcia o czemś wyższem. A potem pani przychodzi i wykpiwa nam najświętsze sprawy. Jeżeli to nie jest ordynarne!
Unrat zaprzeczył temu, w przymierzu z artystką Fröhlich. Twierdził, że w sztuce każdy kierunek jest uprawniony; sztuką jest to, co robią wielcy artyści; a najświętszą sprawą jest talent artystki Fröhlich. Uzupełniła ona jego wywody kilkoma słowami do tęgiej kobiety.
— Może mię pani wogóle...
W tej chwili wszedł do garderoby Kiepert, pchając przed sobą przysadzistego mężczyznę o czerwonawej wstędze włosów dokoła mięsistoczerwonej twarzy. Uniósł on brwi wgórę i rzekł:
— Do pieruna, panienko, z pani przecież szalona dziewka, z pani przecież. Huhu! „Denn haut er mich auf’n“„. Ja jestem mianowicie także kapitanem, a jeżeli pani chce wypić coś ze mną...
Unrat już się wmieszał.
— Artystka Fröhlich nie pije — istotnie zaprawdę — z nikim. Myli się pan, człowieku. Poza tem nie zdaje pan sobie najwidoczniej sprawy z prywatnego charakteru kab — tej garderoby.
— Panie, żartuje pan chyba, — i kapitan uniósł wyżej brwi.
— Bynajmniej, — oświadczył Unrat. — Raczej pouczam pana, że musi pan wyjść.
Małżonkom Kiepert było już tego za wiele.
— Panie profesorze, — rzekł artysta, urażony i grzmiący, — jeżeli sprowadzani sobie przyjaciela, z którym przed chwilą piłem na braterstwo, to to chyba moja sprawa.
Żona jego wybuchła wreszcie:
— Żeby sobie tylko pani nie kupił! Nikomu nie da je tu nic zarobić, smrodu tylko narabia i odstrasza nam ludzi. Różo, niech pani idzie z kapitanem!
Unrat był ziemisto blady, drżał.
— Artystka Fröhlich, — zawołał głosem idącym z głębiny i jadowicie zerknął ku niej w trwodze, — nie jest taką, aby się jej godziło pić wasze piwo, człowieku!
Spojrzenie jego ukłuło ją; westchnęła.
— Niech pan odejdzie, — rzekła, — nic się tu nie da zrobić.
Unrat zaś, w triumfie, z zaczerwienionemi nagle kośćmi policzkowemi i z gwałtownym skokiem:
— Słyszycie, człowieku? Sama wam przecież mówi. Artystka Fröhlich skazuje was na banicję. Usłuchajcie! Więc tedy naprzód!
Chwycił już kapitana, wpił się w niego, szarpał go do wyjścia. Silny mężczyzna bez oporu zniósł hektyczny atak. Otrząsnął się tylko, gdy go Unrat wypuścił. Ale było to już poza progiem i drzwi zamknęły się gwałtownie przed jego zdumionemi brwiami.
Artysta wyrżnął z siłą w stół.
— Człowieku, pan pewnie...
— A pan, człowieku...
Unrat podszedł do niego, dysząc. Kiepert uląkł się.
— ...niech pan sobie zapamięta — więc tedy — że artystka Fröhlich znajduje się pod moją opieką i że nie jestem skłonny pozwolić jej obrażać ani też wydrzeć sobie cugli. Niech pan to sobie częściej powtarza! Niech pan to sobie zapisze!
Artysta mruknął coś, ale miał wygląd poskromiony. Po chwili wyniósł się z garderoby. Artystka Fröhlich spojrzała na Unrata i roześmiała się głośno; potem nastąpił śmiech daleko cichszy, drwiący i czuły, taki, jakby się zastanawiała nad nim i nad sobą samą: dlaczego czuje się dumna z niego, który się jej wydaje śmieszny.
Tęga kobieta pohamowała niechęć i położyła Unratowi rękę na ramieniu.
— No, niechże pan posłucha, — rzekła.
Unrat otarł czoło, nawpół odwrócony i zupełnie ułagodzony. Po panice tyrana, który nierozumną wściekłością odpowiada na opór, ogarnęło go teraz znużenie.
— Więc tam przez drzwi odchodzi Kiepert, a tu jest Róża, a tu jest pan, a tu jestem ja...
Wnikliwym głosem ukazywała mu rzeczywistość.
— A poza tem był tu jeszcze kapitan okrętu, którego pan wysadził. Przybywa on mianowicie z Finlandji i zrobił świetny interes, bo mianowicie okręt jego utonął, a on był asekurowany... Pan pewnie nie asekurował okrętu? No, to przecież niekonieczne. Ma pan zato inne dary duchowe. Musi je pan tylko kiedyś pokazać, to wszystko, co powiadam... Więc oto jest Róża. Rozumie pan? Kapitan ma pieniądze, jest przystojnym człowiekiem i podoba się dziewczynie.
Unrat spojrzał zmieszany na artystkę Fröhlich.
— To wcale nieprawda, — rzekła Róża.
— Sama pani przecież powiedziała.
— Boże, jak ona umie kłamać.
— Więc niech pani jeszcze zaprzeczy, że jeden z uczniów pana profesora, ten z czarnym lokiem na oczach, że on się pani zupełnie poważnie oświadczył.
Unrat poderwał się dziko. Artystka Fröhlich uspokoiła go:
— To złośliwa omyłka. Żenić się ze mną chce tylko ten czerwony, który wygląda jak pijany księżyc. Hrabią jest, ale co mi z tego, mnie się on przecież nie podoba...
Uśmiechnęła się do Unrata, jak dziecko.
— No, niech będzie, że skłamałam, — rzekła gruba kobieta. — Ale prawdą jest chyba, że jest mi pani winna dwieście marek, co, Różyczko? Widzi pan, panie profesorze, nie jest się takim, a jabym sobie wołała palec odgryźć, niż mówić o tem w pańskiej obecności. Ale ostatecznie bliższa ciału koszula, to przecież prawda. A zato, że, pan tu wszystkich innych wyrzuca, panie profesorze, niech pan się nie gniewa, zato nie daje pan dość. O pieniądzach nie chcę mówić; ale takie młode stworzenie pragnie też miłości i może jej żądać. A u pana nic się nie widzi, poprostu nie wpada pan na tę myśl. Nie wiem już, czyj mam to uważać za przykre, czy za śmieszne.
Artystka Fröhlich zawołała:
— Jeżeli ja sama tego nie mówię, to niech się pani nie wtrąca, pani Kiepert.
Ale tęga kobieta nie poddawała się; miała świadomość, że wypowiedziała rozumne słowo w obronie moralności i obyczajów; i wyszła z podniesioną głową.
Artystka Fröhlich wzruszyła ramionami.
— Ona jest przecież nieokrzesana, ale poczciwa. No, niech ją. Żeby pan tylko nie myślał, że ja z nią jestem w zmowie[2] i chcę pana złapać.
Unrat podniósł wzrok od ziemi. Nie, to podejrzenie było od niego dalekie.
— Wogóle z nikim nie jestem w zmowie...
Uśmiechnęła się od dołu, drwiąco i lękliwie.
— Nawet z panem...
Po pauzie:
— To przecież prawda?
Musiała pytać kilka razy. Unrat nie dostrzegał mostu, jaki budowały mu jej słowa. Czuł się tylko ogarnięty powstałym nastrojem, aż mu się zrobiło duszno.
— Niechaj więc tedy będzie... — odparł i wyciągnął drżące ręce do artystki Fröhlich. Podała mu swoje. Jej małe palce, nieco przybrudzone i tłuste, wślizgnęły się miękko między jego kostki. Włosy jej, jej kwiaty z jedwabiu, jej kolorowa twarz wirowały przed nim niby barwne koło. Przedzierał się przez nie.
— Nie będzie pani winna tej kobiecie pieniędzy. Jestem zdecydowany...
Przełknął. Uświadomił sobie ze zgrozą, że uczeń Lohmann mógł go uprzedzić w tem postanowieniu: uczeń Lohmann, którego nie było w szkole i który ukrywał się może w pokoju artystki Fröhlich.
— Będę pani — istotnie zaprawdę — opłacał mieszkanie.
— O tem przecież wcale nie mówimy, — odpowiedziała cicho. — To u nas sprawa poboczna... Zresztą mój pokój kosztuje niewiele...
Z przerwami:
— Jest tu nagórze w domu... Bardzo jest ładny... Chce go pan zobaczyć?
Powieki miała spuszczone i wyglądała zmieszana, jak powinno się wyglądać przy oświadczynach poważnego mężczyzny. I dziwiła się, że nie czuje zupełnie ochoty do śmiechu i że małe uroczyste podniecenie wznosiło jej serce.
Uniosła niezwykle ciemny wzrok i rzekła:
— Więc niech pan idzie naprzód. Te małpy na sali nic nie zauważą.