Błękitny anioł/Rozdział dziesiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Kieselack otworzył z zewnątrz drzwi sali, przytknął niebieską łapę do ust i wydał stłumiony gwizd. Natychmiast wyszli Erztum i Lohmann.
— O człeku, pędź! — krzyknął Kieselack każdemu i z zachęcającemi gestami potańczył przed nimi zpowrotem, aż do końca bramy w kierunku schodów.
— Więc już tak daleko zaszło!
— Co już tak daleko zaszło? — zapytał Lohmann obojętnie — chociaż wiedział doskonale i fakt ten trzymał go w napięciu.
— Są już nagórze, — szepnął Kieselack ze skrzywionemi ustami. Zdjął buciki i zakradł się po trzeszczących płaskich schodach drewnianych o żółtej poręczy. Zaraz na pierwszym niskim pomoście znajdowały się drzwi; Kieselack znał je. Schylił się do dziurki od klucza. Po chwili kiwnął niemo i gwałtownie, nie odsuwając się od dziurki.
Lohmann wzruszył ramionami i pozostał u stóp schodów obok Erztuma, który z otwartemi ustami wybałuszył oczy.
— No, jak się czujesz? — zapytał Lohmann wyrozumiale.
— Bóg świadkiem, nie wiem już, co się dzieje, — rzekł von Erztum. — Nie sądzisz chyba, że się tam coś dzieje? Ten Kieselack stroi oczywiście figle.
— Oczywiście, — potwierdził Lohmann współczująco.
Kieselack kiwał na nich coraz gwałtowniej.
— Musi ona sobie przecież powiedzieć, — zauważył Erztum, — że mogę zabić tego człowieka.
— Już znowu?... Zresztą, to może czyni jej tę sprawę ponętniejszą.
Von Erztum nie mógł już za nim nadążyć. Jego pojęcie o miłości było raz na zawsze ustalone przez dziewkę od krów, która przed trzema laty w domu rzuciła go na siano, kiedy osiągnął zwycięstwo nad silnym stajennym... Tutaj wchodził w grę tylko wątły słabeusz; a Róża Fröhlich nie sądziła chyba, że Erztum boi się go?
— Nie sądzi chyba, że się go boję? — zapytał Lohmanna.
— Czyż się go nie boisz? — spytał Lohmann.
— Przekonasz się!
I Erztum, podniecony, wykonał dwa skoki przez sześć stopni.
Ale Kieselack, który opuścił dziurkę od klucza, wykonywał w skarpetkach taniec triumfalny. Nagle, zatrzymując się:
— O człeku! — wyszeptał, a oczy jego zaiskrzyły się na serowo bladej twarzy. Erztum był ogniście czerwony i dyszał. Spojrzenia ich zmierzyły się, walczyły. Erztum; żądał wzrokiem: to ma być nieprawdą. Kieselack odpowiadał szyderstwem jednego kącika powieki, która drgała nieco... I nagle Erztum okrył się taką samą bladością, jak jego kolega, pochylił się doprzodu, jakby otrzymał uderzenie w żołądek, i jęknął z bólu. Zataczając się zszedł zpowrotem po sześciu schodach. Lohmann przyjął go ze skrzyżowanemi ramionami, z ustami w namiętnych fałdach.
Erztum padł jak worek na najniższy stopień i ujął głowę w ręce. Po chwili milczenia, głucho, oddołu:
— Lohmann, czy ty to rozumiesz? Kobieta, którą ja stawiałem tak wysoko! Ciągle jeszcze sądzę, że ten plugawy Kieselack stroi kiepskie żarty. Jeżeli tak, to niech się Bóg nad nim ulituje!... Kobieta, która ma tyle, tyle duszy!
— Przy tem, co ona chwilowo robi, nie idzie właściwie o duszę. Postępuje poprostu po kobiecemu.
Lohmann uśmiechnął się okrutnie. Tem słowem ściągał Dorę Breetpoot w błoto wraz z tamtą — Dorę Breetpoot, pierwszą wśród kobiet. Jakże się tem lubował!
— Ale Kieselack jest znowu przy dziurce od klucza...
Lohmann przywoływał Erztuma, który odwracał głowę, do rzeczywistości.
— Kieselack kiwa już znowu gwałtownie... Ten Unrat jest — Erztum, może pójdziemy stąd?
Podniósł przyjaciela z ziemi i pociągnął go do bramy. Na ulicy Erztum nie chciał się dalej ruszyć z miejsca; ciężko i tępo oparł się o dom swoich rozczarowań. Lohmann przemawiał przez pewien czas daremnie. Groził odejściem; wtem zjawił się Kieselack.
— Ale z was to też głupie chłopy. Dlaczego nie wchodzicie? Unrat siedzi tam już ze swoją narzeczoną. Uprzedziłem salę, że nadchodzą, więc przyjęto ich głośnemi wiwatami. Ty, czegoś podobnego jeszcze nie było; siedzą w „kabufie“ i są czuli. Pęknę ze śmiechu! Chodźcie, wkroczymy teraz we trzech mężów do, „kabufu“.
— Jesteś chyba... — zaczął Lohmann.
Ale Kieselack traktował swoją propozycję poważnie.
— Mam nadzieję, że się chyba nie boicie Unrata! — oburzył się. — Unrat zanadto już się przecież w to wpakował, co nam może jeszcze zrobić! Możemy z nim teraz robić największe świństwa.
— Nie nęci mnie to. Unrat jest poniżej wszelkiego świństwa, — oświadczył Lohmann. Kieselack błagał natarczywie:
— Nie bądźże żabą. Boisz się poprostu.
Erztum zadecydował nagle:
— Więc naprzód! Do „kabufu“!
Ogarnęła go dzika ciekawość. Chciał stanąć naprzeciw tej kobiety, która spadła z takiej wyżyny! Chciał z całej swej wysokości rzucić okiem na nią i jej nędznego uwodziciela i przekonać się, czy wytrzyma ona jego spojrzenie.
Lohmann oświadczył:
— Jesteście wyzbyci smaku.
Ale poszedł z nimi.
W garderobie przyjęło ich brząkanie kieliszków. Gospodarz otwierał właśnie drugą butelkę szampana. Małżonkowie Kiepert pochylali się z promieniejącemi twarzami nad Unratem i artystką Fröhlich, którzy stopieni w jedność tronowali za stołem.
Trzej uczniowie przedewszystkiem okrążyli stół. Potem stanęli przed Unratem i jego damą i powiedzieli dobrywieczór. Tylko para Kiepertów odpowiedziała i potrząsnęła im ręce. Potem Erztum sam powtórzył donośnym głosem powitanie. Róża Fröhlich zdumiona podniosła wzrok i rzekła swobodnie, ćwierkającym, gruchającym głosikiem, którego nie znał jeszcze:
— No, jesteście. Patrz, kochanie, są. Siadajcie i prosit.
W ten sposób zakończyła z nimi, a wzrok jej ominął Erztuma tak obojętnie, że ogarnęło go drżenie.
Unrat łaskawie podniósł rękę.
— Owszem więc tedy — siadajcie i wypijcie kieliszeczek. Jesteście dzisiaj moimi gośćmi.
Zerknął na Lohmanna, który usiadł już i skręcał sobie papierosa... Lohmann, najgorszy, którego elegancja była upokorzeniem dla źle opłacanego autorytetu; Lohmann, który był o tyle bezwstydny, aby nie nazywać Unrata jego przezwiskiem; Lohmann, który nie był mysio szarym, podwładnym uczniem ani też głupim chłopakiem, lecz który swemi obojętnemi manierami, swojem zaciekawionem ubolewaniem przy gniewie nauczyciela wątpił w tyrana: do wszystkich spraw pobocznych, któremi się ten Lohmann zajmował, zamierzał on dodać także artystkę Fröhlich. Ale pod tym względem rozbił się o śpiżową wolę Unrata. Nie będzie siedział w „kabufie“ u artystki Fröhlich: Unrat poprzysiągł to sobie. Nie wejdzie w posiadanie artystki Fröhlich: nie wszedł w jej posiadanie. I niedość, że Lohmann nie siedział w „kabufie“ u artystki Fröhlich, siedział tam przeciwnie Unrat... Rezultat ten wykraczał daleko poza pierwotny cel Unrata, Zmieszał się i poczuł nagle gorętsze zadośćuczynienie. Zabrał artystkę Fröhlich Lohmannowi i jego dwóm kolegom, zabrał ją zbiegłym uczniom tam na sali, całemu miastu pięćdziesięciu tysięcy opornych uczniów, i on był jedynowładcą w „kabufie“!
Był poprostu odmłodzony. Z krawatem za uchem, kilkoma guzikami odpiętemi i skłębionemi resztkami fryzury miał w sobie coś wytrąconego z kolei, upadłe zwycięskiego, niezręcznie pijanego.
Róża Fröhlich, przytulona do niego, wisząca nad stołem, miała w sobie coś miękkiego, znużenie-ciepłego, dziecięcego. Wygląd jej był obelgą dla każdego niezainteresowanego mężczyzny, gdyż był aż nazbyt zdecydowanym triumfem Unrata.
Trzej przybysze spostrzegli to doskonale; Kieselack począł nawet obgryzać paznogcie. Kiepert, który mniej zdawał sobie z tego sprawę, uporał się ze swemi niewyraźnemi uczuciami przez to, że hałaśliwie przypijał do wszystkich. Tęga kobieta zachwycała się nieustannie szczęśliwą odmianą Róży i powszechnem świętem pojednania.
— A pańscy uczniowie, panie profesorze, także się z nami cieszą. Ostatecznie widać, że ci młodzi panowie są do pana bardzo przywiązani.
— Wszelako więc owszem, — rzekł Unrat. — Wydaje się istotnie, że niezupełnie pozbawieni jesteście zmysłu piękna i dobroci.
I uśmiechnął się szyderczo.
— No, Kieselack — zawsze raz poraz — jesteś znowu? Zdumiony jestem tylko, że za sprawą czujności swojej babki nie utraciłeś możności opuszczenia domu... Uczeń ten posiada mianowicie babkę, która nie wzdraga się udzielać mu chłosty, — rzekł do artystki Fröhlich, w zamiarze poniżenia Kieselacka w jego godności męskiej.
Kieselack był jednak pewien, że innemi zupełnie środkami niżeli godność męska osiągnął u artystki Fröhlich w swoim czasie cel klasy. Potarł pośladek i zaczął trajkotać, zezując silnie na koniec swego nosa:
— Babka zbije mnie, jeżeli nie odnajdę swego zeszytu do ćwiczeń. Musiał mi napewno tu w „kabufie“ spaść pod stół.
I nagle schylił się, chwycił artystkę Fröhlich za nogę i we wrzawie, jaką sprawiali Kiepertowie, szepnął jej z pod stołu swoje żądania. W przeciwnym razie zdradzi wszystko przed Unratem.
— Smarkacz, — rzekła tylko Róża wdół i odepchnęła go nogą.
Unrat zagadnął równocześnie drugiego ucznia.
— No więc, von Erztum — ciągle raz poraz. Dzięki wyrazowi swej twarzy wywołujesz wrażenie, jakoby twój dar orjentacyjny służył ci tutaj równie niedostatecznie jak w klasie. Czy to nie ty właśnie — baczność więc tedy! — poważyłeś się uczynić artystce Fröhlich propozycję małżeńską?... Z twego prostackiego wybałuszenia oczu wyczytuję odpowiedź. Więc tedy, von Erztum, artystka Fröhlich pouczyła cię co do obowiązujących ucznia granic. Nie mam potrzeby dodawać do tego nic. Wstańno...
Erztum wstał posłusznie. Gdyż Róża śmiała się; a śmiech jej pozbawiał go ostatniej zdolności oburzania się i resztki jego samopoczucia; obezwładniał go.
— ...i pokaż nam, czy stałe bywanie w Błękitnym Aniele nie doprowadziło ciebie, który jak wiadomo należysz do najgorszych, do tego, że nietylko nie spełniasz stawianych przez szkołę wymagań, lecz lekkiem sercem takowe puszczasz mimo ucha. Powiedz mi zadaną na jutro kantyczkę!
Oczy Erztuma błąkały się rozwarte po pokoju. Czoło jego było mokre. Czuł się w jarzmie, schylił głowę, zaczął:

— Czyliż nie mam sławić Pana?
Czyliż pień nie wznosić doń?
Gdy na każdym widzę kroku,
Jak mnie wspiera Jego dłoń.

W tej chwili Róża zaczęła piszczeć. I pani Kiepert gulgotała dobrodusznie. Ale Róża piszczała, z zamiarem obrażenia Erztuma; a piszczała miękko, z czułości wobec Unrata, którego ramię przyciskała, i aby mu schlebić, nagrodzić go za jego panowanie nad tym niemrawym, czerwonym człowiekiem, który niezdarnym i poddańczym tonem wygłaszał swoje pobożne rymy.
Von Erztum rzekł jeszcze:

— Wszak to sama miłość tylko,
Która w sercu jego jest...

W tej chwili zachowanie artysty wydało mu się już zbyt szalone. Kiepert teraz dopiero począł smakować sytuację. Ale też teraz zawył Erztumowi w twarz, uderzając się przytem w kolano:
— Nie panie, ależ panie! Co też pan mówi? Niedobrze się panu chyba zrobiło?
Mrugnął do Unrata, dając mu do zrozumienia, że potrafi ocenić hrabiego Erztuma, wygłaszającego kantyczki w tylnym pokoju Błękitnego Anioła, i że z przekonaniem przyłącza się do tej drwiny z arystokracji i religji. Otworzył drzwi, jakby chciał zamówić u pianisty chorał. Wreszcie zanucił sam... Ale Erztum zamilkł.
Coprawda nie umiałby wcale dalej. Ale niezależnie od tego uczuł nagle, jak go dławi bezgraniczna wściekłość na tego grubego, śmiejącego się, śpiewającego człowieka. Zdało mu się, że nie będzie mógł żyć dłużej inaczej, jak z obydwiema pięściami na tym człowieku, z obydwoma kolanami na piersi Kieperta. Drgnął kilka razy; podniósł zaciśnięte dłonie powyżej ramion... rzucił się naprzód.
Atleta tracił oddech ze śmiechu i nie był przygotowany na napaść: dało to przewagę poważnemu Erztumowi, który nareszcie mógł zaspokoić głód swoich mięśni. Zataczali się z kąta w kąt. Pośród tej bójki usłyszał Erztum cichy krzyk Róży. Wiedział, że patrzała na niego; i dlatego odetchnął mocniej: ścisnął członki przeciwnika między swemi; czuł się szczęśnie wybawiony i na swojem właściwem miejscu, gdyż mógł walczyć przed jej oczyma, jak wówczas z parobkiem stajennym przed dziewką od krów.
Tymczasem Unrat, nie poświęcając mniej lub bardziej przelotnego zainteresowania zapasom, zwrócił się do Lohmanna.
— Ale cóż to jest z tobą, Lohmann? Siedzisz tu i palisz — zawsze raz poraz — papierosa; a dzisiaj rano nie było cię w szkole.
— Byłem niedysponowany, panie profesorze.
— Ale na wizytę w Błękitnym Aniele jesteś — istotnie zaprawdę — stale dysponowany.
— To co innego, panie profesorze. Miałem dzisiaj rano migrenę. Lekarz zabronił mi wysiłku myślowego i zalecił rozrywki.
— Tak. Niechaj więc będzie jak chce...
Unrat parsknął pierw kilka razy. Potem wiedział już.
— Więc siedzisz tu i palisz, — powtórzył. — Czy to przystoi uczniowi w obecności nauczyciela?
A że Lohmann przypatrywał mu się tylko ze znużonem zaciekawieniem z pod wpółprzymkniętych powiek, Unrat wybuchnął.
— Rzuć papierosa! — krzyknął głucho.
Lohmann przeczekał chwilę. Tymczasem Kiepert i Erztum zatoczyli się na stół; Unrat musiał zabezpieczyć siebie, artystkę Fröhlich, kieliszki i butelki. Gdy się to stało:
— Więc co! Naprzód więc tedy!
— Papieros, — odparł Lohmann, — należy do sytuacji. Sytuacja jest niezwykła — dla nas obu, panie profesorze.
Unrat przerażony oporem, z podziemnem drżeniem:
— Rzucić papierosa, powiadam!
— Ubolewam, — rzekł Lohmann.
— Odważ mi się tylko...! Smarkaczu!...
Lohmann wykonał jeszcze tylko wytwornie odpychający ruch wąską dłonią.
Wówczas Unrat, ogarnięty zawrotem głowy zagrożonego tyrana, porwał się z krzesła.
— Rzucisz papierosa, albo powstrzymam cię w twojej karjerze! Zmiażdżę cię! Nie jestem skłonny —!
Lohmann wzruszył ramionami.
— Jakie to przykre, panie profesorze. To wszystko przecież minęło. Że też może pan do tego stopnia nie rozumieć okoliczności.
Unrat parskał. Miał oczy wściekłego kota. Szyja jego z chropowatemi żyłami wysunięta była naprzód; przed dziurami w jego uzębieniu ukazała się piana; palec wskazujący na końcu zgiętego pod kątem ramienia godził żółtym paznogciem w nieprzyjaciela.
Artystka Fröhlich uczepiła się go, wyrwana nagle z przeżuwania przebytych rozkoszy, jeszcze trochę nieprzytomna, ze ślepem złorzeczeniem wpadając na Lohmanna.
— Czegóż pani chce? Niech go pani lepiej uspokoi, — rzekł Lohmann.
W tej chwili Erztum i Kiepert, wywróciwszy się przez dwa łamiące się krzesła, padli ztyłu na trwającą w objęciu parę i rzucili ją nosami na stół. Ze względnie cichego kąta za stolikiem toaletowym Róży Fröhlich rozległ się głośny okrzyk radosny Kieselacka. Pocieszał się on spokojnie panią Kiepert.
Gdy Unrat i jego przyjaciółka podnieśli się znowu, poczęli nadal złorzeczyć.
— Pan będzie u mnie zawsze ostatni, — wołała artystka do Lohmanna.
— Przypominam sobie, szanowna pani, że mi to pani już przyrzekła, a ja chętnie tego oczekuję.
I nagle, widząc ją potarganą, nawpół rozpiętą, z rozlaną szminką, dziką i ochrypłą, szarpiącą się przed nim, poczuł niepohamowaną żądzę tej kobiety: znowu ową żądzę, aby upokorzyć swoją okrutną miłość przez ponure pieszczoty występku!
Ale przeszło to zaraz. Gdyż Unrat, w spaźmie trwogi, wmieszał się znowu i zagroził:
— Jeżeli natychmiast nie rzucisz papierosa, odprowadzę cię jak stoję do twego ojca!
Otóż dom Lohmannów gościł tego wieczora kilka osób, między innemi także konsula Breetpoota z żoną. Lohmann wyobraził sobie, jak Unrat wedrze się do salonu... Tem bardziej nie mógł narazić Dory Breetpoot na tą scenę, iż wiedział od wczoraj, że jest ona w odmiennym stanie. Matka jego dowiedziała się o tem... I to też było powodem, że Lohmann nie przyszedł dzisiaj do szkoły. Z głową wspartą na pięściach, w przyjmujących postać wierszy mękach na myśl o tem dziecku, które miała może od asesora Knusta, może od podporucznika von Gierschke, a może nawet od konsula Breetpoota, siedział Lohmann przez cały dzień w swoim zamkniętym pokoju...
— Chodź ze mną! — wołał Unrat. — Uczniu niższej sekundy Lohmannie, rozkazuję ci iść ze mną!
Lohmann niecierpliwie rzucił papierosa. Poczem Unrat zadowolony opadł na krzesło.
— Widzisz! Owszem, więc tedy. Tak się godzi uczniowi, który chce się zasłużyć wobec swego nauczyciela... Tobie, Lohmannie, nauczyciel przebacza, gdyż jesteś — zawsze raz poraz — tem, co się nazywa mente captus. Żywisz przecież właściwie nieszczęśliwą miłość.
Lohmann opuścił ramiona. Był upiornie blady, a oczy jego płonęły tak czarno, że artystka Fröhlich wpatrywała się w niego z podziwem.
— Czy może nie tak? — zapytał Unrat, z jadowitym triumfem. — Piszesz wiersze — nie osiągając przez to wprawdzie...
— ...celu klasy? — uzupełniła lękliwie artystka Fröhlich, gdyż znała ten zwrot przez Kieselacka.
Lohmann powiedział sobie:
„Ten nędznik wie wszystko. Teraz odwrócę się, pójdę do domu, wejdę na strych, skieruję lufę fuzji w swoje serce. A nadole przy fortepianie siedzi Dora. Piosenka, którą śpiewa Dora, wzięci wgórę, a skrzydełka jej świecić mi będą aż do śmierci...“
Artystka Fröhlich rzekła:
— Czy pan jeszcze pamięta, jaki wiersz napisał pan o mnie?
Zapytała bardzo łagodnie, z westchnieniem. Pragnęła od niego czegoś więcej. Zawsze właściwie pragnęła od niego więcej, teraz to sobie przypomniała; i uważała go za okrutnego; i za dość głupiego także.
— „Jeśli cię chwycą kiedy ciąży mdłości...“ No, kto jest teraz w ciąży?
I to także. Wiedziała i to. Lohmann odwrócił się i skierował do drzwi, skazany. Gdy trzymał już klamkę w ręku, usłyszał, jak Unrat rzekł:
— Owszem, więc tedy. Żywisz nieszczęśliwą miłość do artystki Fröhlich, która zdecydowała się jednakże wymknąć ci się i dlatego też nie spełniła owego wyrażonego w twoim bezwstydnym wierszu życzenia. Nie siedzisz teraz w „kabufie“ u artystki Fröhlich, Lohmann. Nie wszedłeś w posiadanie artystki Fröhlich, Lohmann. Możesz teraz powrócić do swoich penatów, Lohmann.
Jednym ruchem Lohmann odwrócił się znowu. Więc nic więcej.
— Owszem, — rzekła Róża, — To prawda, każde słowo jest święte.
Stary głupiec tryskał starczą próżnością. Ta druga istota była tylko nieapetyczną dziewczyną, niczem więcej. Oboje byli zupełnie nieszkodliwi, oboje zupełnie nieświadomi. Tragizm swoich ostatnich minut przeżył Lohmann sam tylko i bez podstawy. Nie poszedł już zastrzelić się. Wydał się sobie rozczarowany, niemal płytki, znowu zbezczeszczony przez komedję rzeczy, ciągle jeszcze przodujący w życiu i w tym „kabufie“.

— Tak, von Erztum, — rzekł Unrat. — Teraz i ty — ciągle znowu raz poraz — zmykaj z pola. A że poważyłeś się rozpocząć w obecności nauczyciela bójkę, przepiszesz sześć razy kantyczkę, której nie umiałeś napamięć.
Erztum stał w miejscu, otrzeźwiony, pod brzemieniem świadomości, że doznana przed chwilą radość mięśni była tylko samozłudzeniem, że zwycięstwo nad atletą nie przyniosło mu żadnej korzyści, że tu jest jeden tylko zwycięzca; Unrat; i z przerażeniem patrzał w obojętną twarz artystki Fröhlich.
— Wynoś się! — zawołał Unrat.
Kieselack chciał się wymknąć.
— Dokąd? Nie będąc zwolnionym przez nauczyciela!... Nauczysz mi się napamięć czterdziestu wierszy Wergiljusza!
— Dlaczego? — zapytał Kieselack buntowniczo.
— Bo nauczyciel tak chce!
Kieselack rzucił na niego ukośne spojrzenie; odeszła go ochota do zadzierania z nim. Cicho wysunął się z garderoby.
Dwaj koledzy wyprzedzili go o kawał.
Erztum, czując potrzebę wzgardzenia Różą i jej galantem, potępienia ich:
— Dziewczynę trzeba więc uważać za straconą. Przyzwyczajam się już do tej myśli. Zapewniam cię, Lohmann, że nie umrę z tego... Ale co powiesz do tego Unrata? Czy widziałeś już kiedy taki bezwstyd?
Lohmann uśmiechnął się gorzko. Zrozumiał: von Erztum był pokonany i ze skargą cofał się do uwarowanej moralności: do wiecznej ucieczki pobitych. Lohmann gardził nią, chociaż i on tak źle wyszedł dzisiaj z walki.
Powiedział:
— Głupio było z naszej strony pójść tam i przypuszczać, że moglibyśmy go wprawić w zmieszanie. Powinniśmy się byli zastanowić, że on jest ponad tem. Wtajemniczonymi jego jesteśmy dawno. Nieraz się już tu z nim spotykaliśmy. Wlókł nas już do domu, abyśmy nie byli dlań niebezpieczni u tej artystki Fröhlich, Czy uważał zresztą za niemożliwe, aby w tym samym czasie kto inny był dlań u niej niebezpieczny?
Erztum jęknął zraniony.
— Gdyż byłoby dla ciebie niezdrowo, Erztum, gdyby ci się co do tego pozostawiło jeszcze złudzenia. Bądź mężczyzną!
Erztum zapewnił źle zahartowanym głosem, że Róża jest mu obojętna, że nie pyta, czy jest czysta Tylko Unrat oburza go w jego świadomości moralnej.
— Mnie nie, — przyznał Lohmann. — Ten Unrat zaczyna mię interesować: jest on właściwie ciekawym wyjątkiem. Zastanów się, w jakich warunkach on działa, co stawia na nogi przeciwko sobie. Do tego trzeba mieć, sądzę, pewność siebie — co do mnie, to nie dokonałbym czegoś podobnego. Musi w człowieku tkwić kawał anarchisty...
Wszystko to sięgało dalej, niżeli sięgał von Erztum. Mruknął coś.
— Co? — zapytał Lohmann. — No tak. Scena w „kabufie“ była ohydna. Ale miała w sobie coś ohydnie wspaniałego. Albo, jeśli wolisz, coś wspaniale ohydnego. Ale wspaniałego przytem.
Erztum nie wytrzymał dłużej.
— Lohmann, czy ona rzeczywiście nie była czysta?
— No, teraz jest w każdym razie pokryta brudem[1]. Możesz więc sobie lepiej wyobrazić i jej poprzednie życie.
— Uważałem ją za czystą. Wogóle czuję się jak we śnie. Będziesz się śmiał, Lohmann, ale gotówbym się zastrzelić.
— Jeżeli sobie tego życzysz, śmieję się.
— Jak mam przejść nad tem do porządku? Czy już ktoś to kiedy przeżył? Była dla mnie taka wzniosła, właściwie, jeśli się nad tem dokładnie zastanowię, nigdy nie miałem nadziei zdobycia jej. Przypominasz sobie, w jakiem podnieceniu znajdowałem się ostatnio, gdy zniszczyłem Grobowiec Olbrzymów. Pycha to nie była; będę zupełnie szczery. Była to wyłącznie trwoga przed rozstrzygnięciem. Bóg świadkiem, dziwiłbym się, gdyby poszła ze mną. Jak mogłem to sobie wyobrazić: ona ma przecież o wiele za dużo duszy dla mnie... A gdy potem kości padły...
Lohmann obserwował go zboku, Erztum musiał być w niesłychanym stanie, aby mówić o kościach; które padły.
— ...byłem oczywiście człowiekiem zrozpaczonym, to mogę przyznać. Ale było to rozkoszą w porównaniu z tem, co czuję dzisiaj. Czy rozumiesz wogóle, Lohmann, jak nisko ona dzisiaj spadła?
— Aż w błoto![2]
— Pomyśl tylko! To przecież nie jej miejsce. Ona jest przecież czysta. Albo byłaby naj ostatniejszą z kobiet.
Lohmann przerwał rozmowę. Erztumowi zależało niezmiernie na tem, aby Róża Fröhlich siedziała na niedostępnym tronie w chmurach. Najwidoczniej było mu to potrzebne. Wmawiał swemu głupszemu ja, że nigdy nie żywił istotnych nadziei co do Róży Fröhlich. Celem tego było, że tem mniej dosięgnąć jej mógł Unrat ze swego bagna. Doświadczenie życiowe, noszące oblicze dziewki od krów, tkwiło poza tem; a egzaltowany marzyciel powstawał z czerwonego junkra wiejskiego: gdyż było to z korzyścią dla miłości własnej Erztuma... Taki był człowiek, myślał Lohmann.
— A gdy pytam teraz siebie, dlaczego, — rzekł jeszcze Erztum, — nie znajduję rzeczywiście wyjaśnienia. Zaofiarowałem jej wszystko, co tylko człowiek może zaofiarować... Że mię pokocha, tego coprawda, szczerze mówiąc, niemal nie mogłem się spodziewać. Nie traktowała mnie przecież lepiej, niż ciebie! I dlaczegóźby właśnie mnie?.., Ale zamiast mnie Unrata? Czy ty w to uwierzysz, człowieku? Unrata?!
— Kobiety są niepojęte, — oświadczył Lohmann i zatonął w myślach.
— Nie mogę w to uwierzyć. Myślę, że czynił jej jakieś oszukańcze obietnice; jeszcze on ją wpędzi w nieszczęście.
I Erztum pomyślał:
„Może... wtedy...“
Potem Kieselack dogonił dwóch przyjaciół. Skradał się już za nimi od niejakiego czasu. Oznajmił hałaśliwie:
— Co się dzieje! Unrat beknął dziesięć marek, sam widziałem przez dziurkę od klucza.
— Kłamiesz — Świnio! — zawył Erztum i rzucił się na malca.
Ale Kieselack przewidział to i w następnej chwili był, gdzie pieprz rośnie.




  1. Bedeckt mit Unrat
  2. Bis zu Unrat — co może też znaczyć: aż do Unrata.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.