Błękitny anioł/Rozdział jedenasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ JEDENASTY

Kieselack kłamał. Unrat daleki był od proponowania artystce Fröhlich pieniędzy: nie z delikatności; także nie ze skąpstwa; ale — przejrzała to — ponieważ nie wpadł na tę myśl. Kosztowało ją wiele napomknień, aż przypomniała mu znowu o mieszkaniu, które jej chciał wynająć. Gdy począł potem mówić o ulokowaniu jej w umeblowanym pokoju, straciła cierpliwość i krótko zażądała własnego urządzenia. Unrat był niezmiernie zdumiony.
— Ponieważ jednak zwykłaś mieszkać razem z małżonkami Kiepert...
Duch jego był usposobienia konserwatywnego; z tak radykalną zmianą musiał się dopiero oswoić. Pracował z wysiłkiem.
— A gdyby — baczność więc tedy! — małżeństwo Kiepert opuściło miasto?
— I gdybym ja nie chciała zabrać się z nimi? — uzupełniła Róża. — Co zrobię wtedy?
Był bezradny.
— No? Unratku? No?
Skakała dokoła niego; i triumfalnie:
— Wtedy zostanę tutaj!
Blask wykwitnął na jego twarzy. Takie rozwiązanie nigdyby mu nie przyszło na myśl.
— Wtedy zostaniesz — tutaj, — powtarzał wielokrotnie, aby się do tego przyzwyczaić.
— To owszem bardzo dzielnie, — dodał z uznaniem, Był uszczęśliwiony; a mimo to w kilka dni później potrzebowała całej swojej sztuki podszeptywania, aby się domyślił, że nie powinien jej dłużej pozwolić jadać w Błękitnym Aniele, lecz opłacać jej posiłki w dobrym hotelu.
Gdy wpadł już na tę myśl, chciał nawet jadać razem z nią. Odmówiła jednak, a Unrat był rozczarowany. Pozwoliła mu natomiast opłacać za nią w Zajeździe Szwedzkim nietylko jedzenie, ale i pokój, aż własne jej mieszkanie nie zostanie urządzone.
Z chłopięcym zapałem rzucał się Unrat na wszelką sposobność usunięcia jej jeszcze dalej od jej otoczenia i przyciągnięcia do siebie, na wszelką sposobność zabrania światu artystki Fröhlich. Musiał tylko wpaść na taką możliwość. Popędzał tapicera, gdyż szło przecież o artystkę Fröhlich. Groził handlarzowi mebli niezadowoleniem artystki Fröhlich. W składach porcelany i bielizny przypominał o kapryśnym guście artystki Fröhlich. Miasto należało do artystki Fröhlich; wszędzie, nie przejmując się zgorszonemi spojrzeniami, powtarzał jej imię. Stale znajdował się, obładowany paczkami, w drodze do niej. Zawsze zatopiony był w sprawach o niezmiernej wadze, które równie ważne były dla artystki Fröhlich i które należało wspólnie z nią obmyślić i omówić. Na szarych jego policzkach uszczęśliwiająca zabiegliwość malowała teraz przeważnie czerwone plamy. Sypiał po nocach dobrze i przeżywał wypełnione dni.
Jedyną jego troską było, że nigdy nie wychodziła z nim. Chciałby ją oprowadzać po mieście, zapoznać ją z jej królestwem, przedstawić ją poddanym, bronić jej przed rokoszanami: gdyż w owym czasie Unrat nie lękał się żadnego buntu, rzucał mu raczej wyzwanie. Ale ona miała właśnie próbę, albo była zmęczona, albo czuła się źle, albo tęga kobieta rozzłościła ją. Po takiem oświadczeniu urządził kiedyś pani Kiepert scenę, przyczem okazało się, że przez cały dzień nie widziała ona jeszcze artystki Fröhlich. Unrat nie rozumiał tego. Kobieta uśmiechnęła się wieloznacznie. Bezradny powrócił do artystki Fröhlich, która musiała go znowu pohamować.
Prawdziwą jej pobudką było poprostu, że uważała za przedwczesne pokazywać się z nim. Gdyby ujrzano ją publicznie u jego boku, wówczas, przewidywała to, usiłowanoby podburzyć go przeciwko niej. Nie przypisywała sobie jeszcze tak wielkiego wpływu na niego, aby się przeciwstawić wszelkim historyjkom, które mógł o niej usłyszeć. W istocie nie uważała siebie za osobę nieprzyzwoitą; ale ostatecznie każdy miał przecież rozmaite rzeczy za sobą. Nie były one właściwie warte gadania, ale mężczyzna, który ma poważne zamiary, nie powinien o nich wiedzieć. Gdyby mężczyźni byli rozsądniejsi, o ileż łatwiej byłoby żyć. Ujęłoby się swego małego Unrata pod podbródek i poprostu opowiedziało mu: tak a tak. A tymczasem trzeba było kręcić. Najgorsze zaś było, że mógł przytem wpaść na głupie myśli i wyobrazić sobie, że stara się ona pozostać sama w domu, aby się bez niego bawić. A Bóg świadkiem, że tak nie było. Tego miała przecież dość i rada była, że ma trochę spokoju, razem ze swoim śmiesznym starym Unratem, który tak gorliwie zajmował się nią, jak nikt jeszcze w życiu, i którzy rzeczywiście — obserwowała go niekiedy długo i z zadumą — był porządnym chłopem.
Podejrzenie, którego się obawiała, dalekie było od Unrata; nie wpadł na to.
Z drugiej strony mogłaby się spokojnie oprzeć u jego boku gadaninie ludzi. Był silniejszy, niż przypuszczała. Spotykał się z atakami, które przezwyciężał, nie wspominając jej nawet o nich. Przeważnie działo się to w szkole.

Tutaj dzięki Kieselackowi wszyscy wiedzieli o pozaurzędowym trybie życia Unrata. Niektórzy z młodszych nauczycieli, niepewni jeszcze, jakie usposobienie korzystniejsze będzie dla ich karjery, unikali go, aby nie musieć mu się kłaniać. Młody nauczyciel Richter, który podniósł oczy ku pannie z bogatej, niedostępnej zazwyczaj dla nauczycieli rodziny, witał go ze złośliwym uśmiechem. Inni wyraźnie zaprzeczali jakiejkolwiek wspólnocie. Jeden mówił wobec własnej klasy Unrata o „moralnem plu —, a raczej błocie“, przez które się uczniowie nie powinni dać ogarnąć. Był to ten sam nauczyciel Hiibbenett, który w swoim czasie wyrażał się ujemnie o synu Unrata i jego wykroczeniach moralnych: i wówczas wobec klasy ojca.
Gdy Unrat wychodził teraz na dziedziniec szkolny, rozlegały się dokoła krzyki (dyżurujący nauczyciel przekornie odwracał się w inną stronę):
— Oho! Czuć tułaj plugastwem moralnem!
Stary profesor zbliżał się, wrzawa cichła zwolna pod zjadliwemi spojrzeniami zukosa Unrata; potem na drodze jego stawał Kieselack i mówił wolno i dobitnie:
— A raczej błotem.
I Unrat wzdrygnąwszy się umykał dalej; nie mógł tego Kieselackowi dowieść.
Nie mógł mu już niczego dowieść, nigdy już, czuł to, złapać go: podobnież jak von Erztuma lub Lohmanna. On i jego trzej uczniowie żyli tutaj na podstawie wzajemnej tolerancji. Nie posiadał więc Unrat żadnej mocy przeciwko temu, że Lohmann wogóle nie brał już udziału w nauce, a gdy go wywoływał, odpowiadał swoim aktorskim tonem, że jest zajęty. Nie mógł nic wskórać przeciwko Erztumowi, który rozgoryczony długiem i bezowocnem mozoleniem się, wyrywał koledze extemporale z rąk, żeby je przepisać. Musiał się przyglądać, jak Kieselack przy wszelkich pytaniach zbijał kolegów z tropu wtrącanemi bezsensownemi odpowiedziami; jak rozmawiał głośno, bez zezwolenia spacerował po klasie, ba, pośrodku lekcji rozpoczynał bójki.
Gdy Unrat dał się raz unieść panice zagrożonego tyrana i wsadził buntowników do „kabufu“, stała się rzecz znacznie gorsza. Klasa usłyszała strzelanie i bulgotanie otwieranych butelek, głośne okrzyki prosit, podejrzane chichoty, dźwięk pocałunków... Na łeb i szyję rzucił się Unrat do drzwi i wpuścił Kieselacka zpowrotem. Dwaj pozostali wyszli wraz z nim, nieproszeni, z groźnemi, pogardliwemi minami...
Chwilowo przeżywał Unrat bezwątpienia wiele przykrości. Ale co im to mogło pomóc. Ostatecznie oni przecież byli zwyciężonymi, tymi, którzy nie weszli w posiadanie artystki Fröhlich, Nie Lohmann, siedział w „kabufie“ u artystki Fróhlich... Zaledwie przekroczywszy bramę szkoły, Unrat otrząsał się ze złego nastroju i kierował myśli ku szarej sukience artystki Fröhlich, którą miał odebrać z pralni, i ku cukierkom, któremi zamierzał sprawić artystce niespodziankę.
Dyrektor gimnazjum nie mógł czekać dłużej z interwencją w stosunki „niższej sekundy“. Zaprosił Unrata do swego gabinetu i odmalował mu rozpasanie obyczajów, jakie najwidoczniej grozi klasie. Nie chce badać, skąd pochodzą bakterje zarazy. Gdyby szło o młodszego nauczyciela, zbadałby to niewątpliwie. Ale pan kolega posiwiał w zaszczytach, niechaj więc z jednej strony pomyśli o sobie samym, z drugiej nie zapomina także o przykładzie, jaki winien jest klasie.
Unrat rzekł nato:
— Panie dyrektorze: Ateńczyk Perykles miał — istotnie zaprawdę — za kochankę Aspazję.
To chyba tutaj nie jest odpowiednie, stwierdził dyrektor. A Unrat:
— Miałbym swe życie — zawsze raz poraz — za nic, gdybym opowiadał tylko uczniom o ideałach klasycznych, jak o pustych bajkach. Człowiek o humanistycznem wykształceniu nie ma potrzeby poddawać się moralnym przesądom niższych stanów.
Dyrektor, który nie wiedział, co odpowiedzieć, zwolnił Unrata i zastanawiał się jeszcze długo. Wreszcie zdecydował się zachować to, co usłyszał, dla siebie, z obawy, że profan mógłby tłumaczyć to w sensie niekorzystnym dla szkoły i stanu nauczycielskiego.
Gospodynię swoją — gorszyła się ona odwiedzinami artystki Fröhlich — zmusił Unrat z triumfującym spokojem, o który rozbijała się bezsilnie jej wściekłość, do opuszczenia domu. Zamiast niej wprowadziła się służąca z Błękitnego Anioła. Wyglądała jak ścierka i przyjmowała w swoim pokoju chłopaka od rzeźnika, kominiarza, robotnika z gazowni i całą ulicę.
Pewna krawcowa, o żółtawej twarzy, której Unrat z polecenia artystki Fröhlich często składał wizyty, zachowywała się zawsze chłodno i odpychająco. Pewnego razu, gdy Unrat uiścił właśnie rachunek za większe zamówienie, otworzyła usta. Niechaj że pan profesor jednak posłucha, co ludzie mówią. Czyż to nie hańba. W jego wieku — i wogóle. Unrat bez odpowiedzi schował resztę do portmonetki i wyszedł. W półprzymkniętych drzwiach uśmiechnął się jeszcze raz do pokoju i rzekł wyrozumiale:
— Z chwili, jaką pani wybrała dla swoich słów, poczciwa kobieto, wnoszę, iż piastowała pani obawę, że zbytnia szczerość mogłaby panią narazić na straty pieniężne. Atoli niech się pani niczego nie obawia! Wolno pani będzie i nadal pracować dla artystki Fröhlich.
I odszedł.
Wreszcie pewnego poranku niedzielnego, gdy Unrat pokrywał odwrotną stronę kartki ze swoich „Partykuł u Homera“ bruljonem listu do artystki Fröhlich, zapukano, i w czarnym, fałdzistym surducie i wysokim kapeluszu wszedł majster szewcki Rindfleisch. Szurgnął nogami i rzekł zmieszany, ponad swoim śpiczastym brzuchem:
— Panie profesorze, dzieńdobry, panie profesorze, chciałbym tylko poprosić, aby mi wolno było zadać panu profesorowi jedno pytanie.
— Tylko śmiało, majstrze, — rzekł Unrat.
— Długo się nad tem zastanawiałem i łatwo mi też nie będzie. Ale że Bóg chce tego!
— Więc tedy naprzód, człowieku!
— Zwłaszcza, że przecież czegoś podobnego wcale o panu profesorze nie mogę uwierzyć. Ludzie gadają wiele o panu profesorze, to pewnie pan profesor sam wie najlepiej. Ale rzetelny chrześcijanin nie powinien w to wierzyć. Nie. Rzeczywiście nie.
— Jeżeli tak, — wtrącił Unrat i skinął na zakończenie, — to niechaj tak będzie.
Rindfleisch obracał cylinder w ręku i spoglądał w ziemię.
— Tak. Ale Bóg chce, żebym panu profesorowi przypomniał, że On tego nie chce.
— Czego nie chce? — zapytał Unrat i uśmiechnął się oddołu. — Może artystki Fröhlich?
Szewc oddychał ciężko pod brzemieniem swego posłannictwa. Jego długie, zwisające policzki opadały na klinowatą brodę.
— Wtajemniczyłem pana w to niegdyś, panie profesorze, — i głos jego zamroczył się wobec tajemnicy, — że Bóg dlatego tylko na to pozwala, żeby...
— Miał więcej aniołków. Słusznie, majstrze. Więc przeto zobaczę, co się da zrobić.
I nie ukrywając swego podstępnego uśmiechu, wypchnął Unrat herrnhutczyka za drzwi.

Gdy tak Unrat żył nie troszcząc się o nic na swoich wyżynach — wybuchły nagle straszliwe wypadki.
Jakiś połowy zameldował, że Grobowiec Olbrzymów w lesie został złośliwie uszkodzony.
Owej niedzieli, która jego zdaniem była dniem spełnienia przestępstwa, spotkał na szosie towarzystwo młodych ludzi. Prokuratorja przez długi czas prowadziła bezskuteczne dochodzenia, wreszcie połowy zjawił się pewnego dnia u boku dyrektora w auli gimnazjum. Przez cały czas trwania nabożeństwa — czy to gdy dyrektor odczytywał rozdział z biblji, czy gdy szkoła śpiewała chorał — człowiek z ludu z wysokości podjum dyrektorskiego mierzył okiem zebranie. Często ocierał przytem czoło grzbietem dłoni, i czuł się widocznie niedobrze. Wreszcie musiał jeszcze zejść i prowadzony przez dyrektora przejść przez szeregi uczniów. Zachowywał się przytem jak człowiek, który dostał się do zbyt wysokiego towarzystwa, nie widział nikogo i ukłonił się Erztumowi, który nastąpił mu na nogę.
Gdy wszelka nadzieja odkrycia przestępcy w murach gimnazjum wydawała się stracona, dyrektor uczynił ostateczną próbę. Najpierw przeczytał jeszcze jeden nadliczbowy rozdział z biblji; potem wyraził przekonanie, że przynajmniej wzruszyło to winnego i zmiękczyło, skłaniając go do skruchy, i że teraz sumienie zmusi go do udania się do gabinetu dyrektora, do wymienienia swoich współwinowajców i wydania ich w ręce sprawiedliwości. W zamian za to szczere wyznanie jemu samemu nietylko odpuszczona będzie kara, ale otrzyma jeszcze nagrodę pieniężną... Na tem skończyło się nabożeństwo.
Już w trzy dni później zdarzyło się, że Unrat podczas lekcji Tytusa Liwjusza, którą zaniedbana klasa wypełniała wrzawą i sprawami pobocznemi, zerwał się nagle z katedry i zawołał:
— Lohmann, swoją lekturę prywatną będziesz mógł teraz uprawiać w innem miejscu. Kieselack, gwizdałeś tutaj przez dłuższy czas na kluczu. A ty będziesz mógł niedługo w domu — zawsze raz poraz — zwozić swój gnój, von Erztum. Daleki bardzo od zamykania tych trzech nikczemników do „kabufu“, który byłby zbyt szlachetnem miejscem pobytu dla ich niecności, uczynię raczej wszystko, aby karjera ich zakończyła się w zasłużonem towarzystwie zwyczajnych złodziejów i włamywaczów. Niedługo już będą oni członkami społeczeństwa uczciwych ludzi, oddechy ich pośród nas są policzone!
Wprawdzie Lohmann wstał i zmarszczywszy czoło poprosił o wyjaśnienie; ale zdławiony głos Unrata był tak pełen sycącej się nienawiści, twarz jego tak przeraźliwie triumfowała, że wszyscy czuli się pobici. Lohmann siadł zpowrotem, wzruszywszy z ubolewaniem ramionami.
Na najbliższej pauzie został wraz z Kieselackiem i von Erztumem zawezwany do dyrektora. Po powrocie oznajmili z pozornem lekceważeniem, że to z powodu tego głupiego Grobowca Olbrzymów. Ale natychmiast powstał wokół nich pusty krąg. Kieselack szepnął:
— O człeku, ale kto nas mógł zadenuncjować?
Dwaj pozostali spojrzeli po sobie z odrazą i odwrócili się tyłem do Kieselacka.
Pewnego przedpołudnia wszyscy trzej, zwolnieni od lekcyj, pojechali w towarzystwie komisji śledczej do lasu i stawieni zostali przed Grobowcem Olbrzymów, przedmiotem ich występku. Tutaj poznał ich połowy. Dalsze śledztwo dało im jeszcze wiele dni wolnych od szkoły. Wreszcie wkroczyli jako oskarżeni na salę posiedzeń sądu powiatowego. Z ławy świadków powitał ich jadowity uśmiech Unrata.
Na sali znajdowali się także konsul Breetpoot i konsul Lohmann, zaś zastępca prokuratora nie mógł się powstrzymać od złożenia tym dwóm wpływowym jpanom głębokiego ukłonu. W duchu załamywał ręce nad głupotą młodego Lohmanna i jego przyjaciela, że nie zgłosili się dawno. Władze oskarżycielskie wystrzegałyby się bicia w wielki dzwon. Oczywiście przypuszczano, że idzie tu wyłącznie o chłopców z gatunku Kieselacka.
Po otwarciu rozprawy przewodniczący zapytał trzech oskarżonych, czy przyznają się do winy. Kieselack począł natychmiast zaprzeczać. Ale sam przecież przyznał się do tego dyrektorowi, zaś w czasie śledztwa wyznał wszystko. Dyrektor wystąpił i potwierdził to szczegółowo. Był zaprzysiężony.
— Pan dyrektor skłamał, — oświadczył na to Kieselack.
— Ale pan dyrektor poprzysiągł to.
— Ojej, — zawołał Kieselack, — w takim razie napewno już skłamał.
Wyzbył się wszelkich skrupułów. Wyrzucony ze szkoły i tak przecież został. A przytem został gorzko zawiedziony w swojej wierze w ludzi, gdyż zamiast otrzymać przyrzeczoną nagrodę, stawiony został przed sąd.
Lohmann i hrabia Erztum przyznali się do czynu.
— Ja tego nie zrobiłem, — seplenił Kieselack.
— Ale my! — zadecydował Lohmann, niemile dotknięty tem koleżeństwem.
— Pardon, — wtrącił Erztum. — Ja to sam zrobiłem.
— Przepraszam, — i Lohmann zrobił minę znużonej surowości. — Z całą stanowczością muszę bronić swego udziału w tem uszkodzeniu mienia publicznego, czy jak się to nazywa.
Von Erztum powtórzył:
— Zniszczyłem grobowiec zupełnie sam. To prawda.
— Mój drogi, nie bujaj, — poprosił Lohmann.
A Erztum:
— Powtarzam. Ty przecież byłeś o spory kawał stamtąd. Siedziałeś przecież z...
— Z kim? — zapytał przewodniczący.
— Z nikim... zdaje się; — i von Erztum zaczerwienił się silnie.
— Z Kieselackiem prawdopodobnie, — rzekł Lohmann.
Zastępca prokuratora uznał za wskazane rozłożyć winę na możliwie wiele głów, aby tem mniej przypadło na syna konsula Lohmanna i wychowanka konsula Breetpoota. Zwrócił von Erztumowi uwagę na niemożliwość jego rzekomego czynu.
— Tyle szkody, ile pan miał niby sam dokonać, nie dokonałby najsilniejszy mężczyzna.
— A jednak, — odparł Erztum, dumnie i skromnie.
Przewodniczący zażądał od niego i Lohmanna wymienienia wspólników.
— Musieliście się przecież znajdować w większem, rozbawionem towarzystwie, — podpowiadał im życzliwie. — Wymieńcie wszystkich obecnych, a wyświadczycie nam przez to przysługę.
Oskrażeni milczeli. Obrona dała do zrozumienia, jak szlachetne usposobienie przemawia przez to. Już w czasie całego śledztwa pierwiastkowego dwaj młodzieńcy wytrwale obstawali przy tem, by nikogo nie skompromitować.
I Kieselack pozostał wytrwały; ale jemu tego nie zaliczono. Zresztą zachował sobie tylko swój atut na później.
— Więc nikogo więcej przy tem nie było? — powtórzył przewodniczący.
— Nie, — rzekł Erztum.
— Nie, — rzekł Lohmann.
— Owszem! — zawołał Kieselack sepleniącym dyszkantem gorliwego ucznia, który wie „swoje“. — Artystka Fröhlich także przy tem była!
Wszyscy nadstawili uszu.
— Ona to właśnie chciała koniecznie, żebyśmy rozwalili Grobowiec Olbrzymów.
— On kłamie, — rzekł Erztum i zazgrzytał zębami.
— Kłamie w każdem słowie, — poparł go Lohmann.
— To jest niewątpliwa prawda! — zapewniał Kieselack. — Niech pan zapyta pana profesora! On ją zna najlepiej.
Wyszczerzył zęby w kierunku ławy świadków.
— Czy nieprawda może, że artystka Fröhlich wymknęła się panu owej niedzieli, panie profesorze? Zjadła z nami wtedy śniadanie koło Grobowca Olbrzymów.
Wszyscy spojrzeli na Unrata, który miał wygląd zakłopotany i szczękał zębami.
— Czy dama ta była przytem? — zapytał jeden z sędziów zdumiony i tonem zwykłej ciekawości ludzkiej dwóch pozostałych oskarżonych. Wzruszyli ramionami, ale Unrat wybuchnął, dusząc się niemal:
— To wasz koniec, nędznicy! Uważajcie się — zawsze raz porzź — za trupy!
— Kimże jest ta dama? — zapytał dla formy zastępca prokuratora. Gdyż każdy z obecnych wiedział o niej i o Unracie.
— Pan profesor Raat będzie nam mógł udzielić informacji, — domyślił się przewodniczący. Unrat oznajmił tylko, że jest ona artystką. Wówczas zastępca prokuratora zażądał niezwłocznego zawezwania tej osoby, gdyż zachodzi potrzeba zbadania, jak dalece, jako moralna sprawczyni inkrymowanego przestępstwa, może ona być za nie uczyniona współodpowiedzialną. Sąd powziął odpowiednią uchwałę i niezwłocznie wysłano woźnego sądowego.
Tymczasem młody adwokat, który bronił Lohmanna i von Erztuma, w milczeniu oceniał stan duchowy Unrata. Doszedł do wniosku, że jest to właściwa chwila, aby mu się dać wypowiedzieć; i zażądał przesłuchania profesora Raata co do ogólnego, duchowego i moralnego stanu trzech oskarżonych, jego uczniów. Zastępca prokuratora, który obawiał się zeznania niekorzystnego dla wychowanka konsula Breetpoota i syna konsula Lohmanna, daremnie próbował przeszkodzić temu.
Gdy Unrat stanął przed kratkami, poczęto się śmiać. Profesor znajdował się w stanie trwożnego podniecenia, bolesna wściekłość trawiła go, wyglądał spocony.
— Niedopuszczalna jest wątpliwość, — zaczął natychmiast, — co do faktu, że artystka Fröhlich ani w owym występnym czynie bluźnierczym, ani w całej tej niegodziwej wycieczce nie brała udziału.
Musiał pierw złożyć przysięgę. Potem chciał jeszcze raz powtórzyć to swoje oświadczenie. Ale przewodniczący przerwał mu znowu; żąda się od niego świadectwa o trzech jego uczniach. Unrat począł więc natychmiast krzyczeć, podnosząc ramiona, z największą udręką w grobowym głosie, jakby został przyciśnięty do muru i nie znajdował już wyjścia.
— Te chłopaki są ostatnimi w społeczeństwie ludzkiem! Przypatrzcie się im; tak wygląda pomiot więzienia! Oddawna mieli taką naturę, że przekornie tylko znosząc panowanie nauczyciela, nietylko bunt przeciw temuż uprawiali, ale nawet wieścili. Dzięki ich agitacji klasa w przeważnej części składa się z nędzników. Uczynili oni wszystko, aby — czy to przez knowania rewolucyjne, czy przez usiłowane oszustwo i wszelkie inne potwierdzenie najnikczemniejszego charakteru — okazać się godnymi przyszłości, która się przed nimi tutaj — istotnie zaprawdę — rozwiera. To jest miejsce, w którem oczekiwałem ich zawczasu!...
I z krzykiem zemsty straszliwie ugodzonego zwrócił się do trzech uwodzicieli artystki Fröhlich.
— Idźmy pokolei, Lohmann —
Począł obnażać każdego z trzech uczniów przed zebranym sądem i publicznością. Poezje miłosne Lohmanna, nocne wyprawy von Erztuma z balkonu domu pastora Thelandera, zuchwałe wystąpienia Kieselacka w niedozwolonym dla uczniów lokalu; wszystko wybuchało, drżąc z gwałtowności. Wyplwano nieudanego stryja Erztumowego, obok wyzbytych z ideałów ambicyj pieniężnych patrycj uszów miejskich i opilstwa podupadłych urzędników portowych, jakim był ojciec Kieselacka.
Sąd był niemile dotknięty tem fantastycznem wrzeniem. Zastępca prokuratora zwracał się z przepraszającemi spojrzeniami do konsula Lohmanna i konsula Breetpoota. Młody obrońca drwiąco i z zadowoleniem obserwował nastrój na sali. Unrat bawił i oburzał.
Wreszcie przewodniczący dał mu do zrozumienia, że sąd powziął dostatecznie jasny pogląd na stosunek profesora do jego uczniów. Unrat miotał słowa, nie słuchając:
— Jak długo jeszcze te katylinarne egzystencje brzemieniem swojej występności obrażać będą ziemię, którą depczą? Twierdzą oni, jakoby artystka Fröhlich brała udział w ich zbrodniczych orgjach. Zaiste: niczego więcej już im nie brakowało, jeno, żeby się porwali na cześć artystki Fröhlich!
Wśród wesołości, jaką słowa jego wywołały, Unrat załamał się nagle. Gdyż to, co powiedział, nie odpowiadało jego najgłębszemu przekonaniu. W duchu był przeświadczony, że artystka Fröhlich, którą owej niedzieli wyborczej stracił z oczu, była przy Grobowcu Olbrzymów. Więcej jeszcze. Przelotny rzut oka na niedość jeszcze dotąd uwzględnione okoliczności odebrał mu dech. Artystka Fröhlich wzbraniała się zawsze wychodzić z nim. Wszystkie jej preteksty, aby pozostać samej w domu — cóż one kryły?... Lohmanna...?
Na nowo rzucił się na Lohmanna i krzyknął mu, że potęga jego kasty jest do przełamania! Ale przewodniczący wezwał go, aby powrócił na swoje miejsce, i rozkazał wprowadzić świadkinię Fröhlich.
Zjawienie się jej wywołało pomruki; przewodniczący zagroził, że każę opróżnić salę. Uspokojono się; gdyż podobała się. W szarym kostjumie sukiennym odznaczała się sympatycznie spokojną elegancją, uczesana była skromnie, nosiła kapelusz o umiarkowanych rozmiarach i z jednem tylko strusiem piórem, a na twarzy miała tylko bardzo mało różu. Jakaś młoda panienka głośno wyraziła się do matki, że artystka jest ładna.
Swobodnie stanęła przed sędziami; przewodniczący powitał ją lekkim ukłonem. Na wniosek zastępcy prokuratora została przesłuchana bez zaprzysiężenia i oznajmiła wspaniałomyślnie, z rosnącym uśmiechem, że oczywiście brała udział w owej wycieczce. Obrońca Kieselacka sądził nareszcie, że może wydać westchnienie triumfu.
— Zwracam uwagę na okoliczność, że z pośród trzech oskarżonych jedynie mój klient oddał cześć prawdzie.
Ale nikt nie interesował się Kieselackiem.
Zastępca prokuratora był zdania, że teraz wpływ został udowodniony, a za przestępstwo, której dwaj młodzieńcy jedynie ze zrozumiałej galanterji usiłowali wziąć na siebie, spada wina duchowa zupełnie i całkowicie na świadkinię Fröhlich. Obrońca Kieselacka skorzystał ze sposobności, aby zwrócić uwagę, jak uzasadnionem jest owo wystąpienie jego klienta — wystąpienie, musi przyznać, niesympatyczne — wobec korupcji, jaką łatwo sprowadzić może u tak młodych ludzi obcowanie z osobami, należącemi do klasy świadkini.
— Co oni tam robili z tym starym Grobowcem Olbrzymów, — rzekła potem świadkini Fröhlich swobodnie, — tego nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Wiem tylko — mianowicie co dotyczy korupcji, o której ten pan przed chwilą mówił —, że owego popołudnia niedzielnego jeden z tych młodych panów oświadczył się formalnie o moją rękę, ja zaś z ubolewaniem musiałam mu odmówić.
Śmiano się i potrząsano głowami. Świadkini Fröhlich wzruszyła ramionami, nie spojrzała jednak na żadnego z oskarżonych. Nagle Ertztum rzekł, zalany rumieńcem:
— Dama ta powiedziała prawdę.
— Oczywiście, — dodała świadkini, — stosunki między mną i tymi trzema uczniami były zawsze bezwzględnie przyzwoite, a wszystko ograniczało się, jeśli mi wolno tak powiedzieć, do lizania cukru przez szybę.
Wyjaśnienie to przeznaczyła dla Unrata, na którego rzuciła szybkie spojrzenie zboku. Ale profesor miał głowę spuszczoną.
— Czy świadkini, — zapytał zastępca prokuratora, — chce przez to powiedzieć, że stosunki jej z oskarżonymi pod żadnym względem nie przekroczyły granic tego, co dopuszcza moralność?
— Pod żadnym to za wiele powiedziane... — i powzięła decyzję, aby tą drogą okrężną poprzez sąd wyznać swemu staremu Unratowi prawdę. Za wiele wykrętów prowadziło ją na coraz gorsze bezdroża. — Pod żadnym niezupełnie. Ale w każdym razie pod bardzo podrzędnym.
— Co świadkini nazywa podrzędnem? — zapytał przewodniczący.
— Tego tam, — odpowiedziała artystka Fröhlich i wskazała na Kieselacka, który pod uwagą całej sali począł zezować na własny nos. Wzbudzał coraz większą niechęć: teraz także przez szczęście, jakie miał. Po fakcie usiłował wprawdzie twierdzić:
— Ona przecież kłamie.
Ale przewodniczący odwrócił się od niego. Jak wszyscy obecni, był w nastroju podnieconym i wyrozumiale ludzkim. Lohmann, którego zraniło gorzko wyznanie Róży o nieszczęśliwych oświadczynach jego przyjaciela von Erztuma, skorzystał z chwili, aby dodać tonem światowej anegdoty:
— Czegóż można chcieć? Dama ta ma swój smak. Kieselacka wysłuchuje — dowiaduję się o tem zresztą dopiero teraz. Co do innego przedmiotu jej względów jesteśmy lepiej poinformowani... Natomiast wzbrania się uporczywie zostać hrabiną. A mnie, który nigdy nie rościłem sobie do niej żadnych pretensyj, oświadcza nieustannie, że będę u niej zawsze ostatnim.
— Racja, — rzekła świadkini Fróhlich, i spodziewała się, że Unrat usłyszy to i będzie pochwalał. Śmiano się. Przewodniczący trząsł się tym razem mocniej, jeden z sędziów trąbił przez nos i trzymał się za brzuch. Przedstawiciel prokuratury złośliwie wydął wargi, obrońca ściągnął je sceptycznie. Erztum szepnął do Lohmanna:
— I z Kieselackiem jeszcze — to koniec. Dla mnie ona jest załatwiona.
— No nareszcie... Zresztą wydostaliśmy się elegancko. Wpada jedynie Unrat.
— Nie przerywaj mi tylko, — szepnął jeszcze Erztum szybko, — gdy biorę Grobowiec Olbrzymów na siebie samego. I tak muszę się przecież wynieść ze szkoły i iść do „prasy“.
Przewodniczący, wypocząwszy nieco, ojcowskim głosem zagroził jeszcze raz opróżnieniem sali. Potem oświadczył, że przesłuchanie świadkini Fröhlich jest ukończone; może ona odejść. Artystka udała się jednak do sali widzów, nie pojmowała, gdzie się podział Unrat.

Unrat wysunął się podczas ogólnej wesołości wielkiemi krokami z sali. Uciekał po usuwających się z pod nóg groblach, pod obrywającemi się chmurami, obok plwających wulkanów. Wszystko dokoła niego waliło się i pociągało go w przepaść; — gdyż artystka Fröhlich zajmowała się sprawami pobocznemi! Lohmann i tamci dwaj, których Unrat uważał za pokonanych na zawsze i powalonych, wynurzali się ze swojej nicości, gdy tylko się odwracał. Artystka Fröhlich nie sprzeciwiała się, aby weszli oni W jej posiadanie. O Kieselacku wyznała to już, o Lohmannie przeczyła jeszcze. Ale Unrat już jej nie wierzył! I był tem bezradnie zdumiony: że artystka Fröhlich okazała się osobą, nie zasługującą na wiarę. Aż do dzisiejszego dnia, aż do tej straszliwej chwili, była ona cząstką jego samego; i niespodzianie oderwała się odeń, Unrat przyglądał się, jak rana ta krwawiła, i nie rozumiał tego. Ponieważ nigdy nie żył we wspólnocie z ludźmi, nigdy nie był zdradzony. Cierpiał teraz jak chłopczyk — jak jego uczeń Erztum cierpiał z powodu tej samej kobiety. Cierpiał niezdarnie, nieporęcznie i ze zdumieniem.
Poszedł do domu. Przy pierwszem słowie, jakie służąca jego skierowała doń, oburzył się i wypędził ją na ulicę. Potem uciekł do swego pokoju, zaniknął się, wcisnął się w kąt kanapy i kwilił. Ogarnięty wstydem zerwał się i ujął manuskrypt o partykułach u Homera. Oparł się znowu o pulpit, który od trzydziestu lat unosił jego prawe ramię wgórę. Ale ta i owa tylna strona pokryta była słowami, pisanemi do artystki Fröhlich, niekiedy tylko notatką, która jej dotyczyła. Brakło nawet kartek: przez roztargnienie wysłał je do niej. Nagle ujrzał, że energja jego jest od niej zupełnie uzależniona, że jego wola oddawna skierowana jest już tylko na nią, a wszystkie cele jego życia zatonęły w niej. Po tem odkryciu powrócił w róg swej kanapy.
Nastała noc, a na tle ciemności ukazała mu się jej lekka, kapryśna, kolorowa twarz; i spoglądał w nią z lękiem. Gdyż zrozumiał, że jest w niej ostoja dla wszelkiego podejrzenia, dla wszelkiego. Artystka Fröhlich należała do każdego. Unrat przycisnął ręce do swej smaganej krwią twarzy. Jego późna zmysłowość — owa zmysłowość, wydarta z wysuszonego ciała mocą powolnego, podziemnego uwiedzenia, owa zmysłowość, która zapłonąwszy gwałtownie i nienaturalnie, zmieniła jego życie, pchnęła ducha jego do krańcowości, owa zmysłowość dręczyła go teraz obrazami. Widział artystkę Fröhlich w jej małym pokoju w Błękitnym Aniele, widział jej objawiające gesty, pierwsze gesty z owego dnia, i jej łaskoczące spojrzenie, Teraz kierowała spojrzenie i gesty obok Unrata, na innego — na Lohmanna... Unrat widział tę scenę do końca, a tańczyła ona przed jego oczyma, gdyż łkał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.