Błękitny anioł/Rozdział dwunasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Heinrich Mann
Tytuł Błękitny anioł
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Państwowa w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUNASTY

Chodził jeszcze do pracy, mocą resztki państwo-zachowawczego nawyknienia i aczkolwiek przewidywał, że jeden z tych dni szkolnych będzie jego ostatnim,. Nauczyciele zdecydowali się teraz bez wyjątku nie dostrzegać go. W pokoju nauczycielskim, gdy tylko Unrat siadał ze swemi zeszytami do poprawiania, wszyscy kryli się za gazetami, unikali stołu, spluwali po kątach. W klasie brakowało Lohmanna, von Erztuma i Kieselacka, wszystkich trzech. Resztą uczniów Unrat gardził i nie zwracał na nich uwagi. Niekiedy syknąwszy skazywał którego na półdniowy karcer. Potem zapominał jednak poruczyć pedlowi wykonanie wyroku.
Poza szkołą przemykał się po ulicach, nie widząc nikogo, nie słyszał ani obelg, ani objawów sławy, nie spostrzegał też, że dorożkarze zatrzymywali konie, aby zwrócić uwagę cudzoziemców na Unrata, jako na osobliwość miasta. Gdzie tylko przechodził, mówiono o jego procesie. Dla ludzi Unrat był właściwie oskarżonym, zaś wystąpienie jego przed sądem budziło ubolewanie i gniew. Starsi panowie, uczniowie z pierwszych roczników, dla których Unrat stanowił wesołe, subtelnie ozłocone przez czas wspomnienia młodości, na widok profesora zatrzymywali się i potrząsali głowami.
— Co się zrobiło z naszym starym Unratem? To przecież litość bierze, zgroza, co on ostatnio urządza za historje.
— Tak przecież nauczyciel nie powinien występować przeciwko takim chłopcom. Czy to ma być wychowawca młodzieży? A potem jego ataki na kupiectwo i na pierwsze rodziny. Przed sądem, proszę pana.
— I jeżeli kto nadomiar w tym wieku ma sobie jeszcze sam do wyrzucenia pikantne wybryki i wpada z tem publicznie. Siedzi on przecież wogóle w szklanym domu. Podobno w magistracie poruszano tę sprawę, a że nie chcą go widzieć dłużej w gimnazjum, o tem słyszałem od Breetpoota. Może się wynosić ze swoją przyjaciółką.
— Ale ładna dziewka to to jest.
— To prawda.
I panowie uśmiechali się do siebie, każdy z małą iskierką we wzroku.
— Ale jak ten Unrat na to wpadł.
— Ba, czy nie mówiłem panu dawno? Przeciwko takiemu przezwisku nikt nie zdoła przez dłuższy czas walczyć: teraz to już z niego prawdziwe stare ścierwo[1].
Inni przypominali syna Unrata, który niegdyś pokazał się na publicznym rynku z osławioną dziewczyną. Powoływali się na jabłko, które pada niedaleko od jabłoni, i za przykładem nauczyciela Hübbenetta twierdzili, że upadek moralny ojca można było z całą pewnością przepowiedzieć. Uważano też, że oddawna dostrzegano w Unracie coś z odludka, coś niesamowitego, zasadniczo podejrzanego, i oświadczano, że jego przemówienie przed sądem, skierowane przeciwko najbardziej poważanym osobom w mieście, ani na chwilę nikogo nie dziwiło.
— Takiego starego świntucha dawno się już powinno było zabić, — twierdził za zbliżaniem się Unrata oparty o drzwi swego sklepu handlarz cygar Meyer, którego rachunki dla profesora Raata zaczynały się zawsze od przekreślonego U.
Dzierżawca Cafe Central mawiał rano, gdy Unrat przemykał się wzdłuż frontu domu, do sprzątających lokal kelnerów:
Śmiecie moralne też trzeba wyrzucić.
Z drugiej strony byli niezadowoleni mieszczanie, którzy z radością powitali emancypację Unrata, pragnęli w nim widzieć sprzymierzeńca dla swoich wrogich istniejącemu porządkowi rzeczy poczynań i zwoływali zebrania, gdzie debatowano o jego odważnem wystąpieniu przeciwko uprzywilejowanym miasta i gdzie i on miał przemawiać. Publiczne ich okrzyki brzmiały:
— Czołem przed takim człowiekiem!
Unrat nie odpowiadał na ich pisemne zaproszenia. Delegacje ich odprawiał przez zamknięte drzwi. Siedział w domu i z nienawiścią, tęsknotą, okrucieństwem myślał o artystce Fröhlich i o tem, jak mógłby ją zmusić, aby opuściła miasto i odeszła szybkiemi marszami. Przyszło mu na myśl, że przy pierwszem ich spotkaniu domagał się tego od niej surowo. Gdyby wówczas nie sprzeciwiła się nauczycielowi! Teraz nabroiła sporo złego, zgotowała sporo nieszczęścia, a Unrat w swej niepohamowanej, męczeńskiej żądzy zemsty nie mógł sobie wyobrazić nic bardziej upragnionego, jak aby artystka Fröhlich zakończyła życie w głębokim i ciemnym „kabufie“.
Podczas dnia unikał najstaranniej ulic, na których mógłby ją spotkać. W nocy tylko zdarzało się, że skradał się w ową okolicę miasta, w godzinie, gdy za zawieszoną szybą żadnego lokalu nie widać już było tułowiów nauczycieli, ruszających szczękami. Wówczas Unrat, lękliwy, wrogi i pełen gorzkiego pożądania, szerokiem kołem okrążał hotel zwany Zajazdem Szwedzkim.
Raz wystąpił mu przytem naprzeciw z ciemności jakiś człowiek, który mu się ukłonił: był to Lohmann. Unrat odskoczył początkowo wtył, z trudnością łapiąc powietrze. Potem rozpostarł ręce i obydwiema naraz sięgnął po Lohmanna, który wymknął się uprzejmie. Gdy Unrat stanął znowu mocno na nogach, począł parskać:
— Więc przeto jednakże ważysz się, nędzniku, pokazywać mi się jeszcze na oczy! Tuż koło mieszkania artystki Fröhlich muszę cię złapać! Znowu zajmowałeś się sprawami pobocznemi!
— Zapewniam pana profesora, — odparł Lohmann łagodnie, — że się pan myli. Myli się pan od początku do końca.
— A cóż ty tu innego robiłeś, nikczemny smyku!
— Ubolewam, że nie mogę mówić o tem. Niechaj wystarczy, że to pana, panie profesorze, w najmniejszej mierze nie dotyczy.
— Z druzgoczę cię zupełnie! — obiecał Unrat, z oczyma wściekającego się kota. — Spodziewaj się, że ze wstydem i hańbą wypędzony zostaniesz ze szkoły...
— Cieszyłbym się, gdyby pan doznał tego zadośćuczynienia, panie profesorze, — rzekł Lohmann, bez zamiaru szydzenia, raczej boleśnie, i odszedł wolno, ścigany groźbami Unrata, Nie był już usposobiony do dokuczania Unratowi. Dzisiaj, gdy wszystko waliło się na niego, Lohmann wstydziłby się tego. Czuł litość nad starcem, który mówił o wypędzeniu jego ze szkoły w chwili, gdy własne zwolnienie Unrata było już zadecydowane; — litość, a także rodzaj powściągliwej sympatji dla tego samotnego wroga całego świata, który nieopatrznie oburzał przeciwko sobie tak wielu; dla tego ciekawego anarchisty, który wybuchał właśnie...
Jego wieczne podejrzenie wobec Lohmanna w związku z tą Fröhlich było żałosne i wzruszające; było nawet pełne tragicznej ironji, gdyby je zestawić z tem, co w rzeczywistości wyciągnęło Lohmanna tej nocy do miasta. Powracał z Kaiserstrasse. Pani Dora Breetpoot zległa dzisiejszego wieczora. A nieznana czułość Lohmanna chyliła się nad jej łożem boleści. Serce jego, bezowocnie i pokornie drgający płomyk, pochyliło się, aby ogrzać małe, drżące ciałko dziecięce, którego powstanie spowodował może asesor Knust, może podporucznik Gierschke, a może nawet konsul Breetpoot... Lohmann poszedł dzisiejszej nocy przed dom Breetpootów i całował zamknięte drzwi.

W kilka dni później losy, zawisłe w powietrzu, spadły na ofiary. Lohmann, któremu na tem nie zależało, miał zezwolone pozostać w szkole, zanim nie wyjedzie do Anglji; krewni jego byli zbyt potężni, aby można było wogóle pomyśleć o wydaleniu go. Kieselack zawdzięczał usunięcie ze szkoły nie wypadkowi z Grobowcem Olbrzymów; raczej swemu nieprzystojnemu zachowaniu się wobec sądu; przedewszystkiem jednak utrzymywanym z artystką Fröhlich i ujawnionym przez nią stosunkom, które wydały się niedopuszczalne dla ucznia „sekundy“. Von Erztum wystąpił dobrowolnie i powierzył się „prasie“. Unrat został zwolniony.
Przysługiwało mu prawo kontynuowania swojej działalności nauczycielskiej aż do jesieni. Jednakże w porozumieniu z władzami przełożonemi przerwał ją niezwłocznie. Jednego z pierwszych wolnych od szkoły dni Unrata, gdy bez zajęcia i bez planu na zawsze siedział na kanapie, zjawił się pastor Quittjens. Przyglądał się on, jak ktoś tutaj coraz bardziej zagłębiał się w grzech i zamęt. Teraz, gdy człowiek ten leżał na ziemi, doszedł do przeświadczenia, że jest tu coś do zrobienia dla chrześcijaństwa.
Paląc cygaro, jak każdy inny człowiek, począł natychmiast litować się nad smutnem położeniem Unrata, nad jego osamotnieniem, nad nieprzyjaźnią, na jaką naraził się właśnie ze strony lepszych ludzi. Takim rzeczom nikt przecież nie jest rad, trzeba przeciw temu coś zaradzić. Gdyby Unrat posiadał jeszcze przynajmniej swoje zajęcie, do którego przywykł. Zwolnienie jego dopełnia miary nieszczęścia, wydając go bez ratunku na łup złych myśli... No, bez ratunku to za wiele powiedziane. Pastor Quittjens ofiarowuje się zabiegać o przyjęcie Unrata zpowrotem do sfery lepszych ludzi, przeforsować go do związku politycznego, do klubu kręglarskiego. Warunkiem jest coprawda — pastor zdawał się ubolewać nad tem i uważać to za zło konieczne —, aby Unrat przed Bogiem i ludźmi pożałował swoich błędów i skończył z niemi.
Unrat odpowiedział na to tyleż co nic. Propozycja nie interesowała go. Jeżeli już utracił artystkę Fröhlich, uważał za bezcelowe zamieniać ją na towarzystwo kręglarskie.
Wówczas pastor Quittjens sięgnął do wyższych punktów widzenia. Ubolewał nad uczniami, którym człowiek, przeznaczony do ich pieczy, takim przykładem zatruwa próg ich wieku młodzieńczego. I nietylko nad uczniami niższej sekundy, nie, podobnież nad wszystkimi innymi; i nietylko nad wszystkimi innymi w obrębie gimnazjum, ale — poza murami szkoły — nad wszystkimi byłymi uczniami — więc nad całem miastem. Wszyscy oni, i pastor Quittjens pozwolił swemu cygaru zgasnąć, musieli zwątpić w nauczyciela młodości i zachwiać się w swojej skromnej wierze. Czy też Unrat chce wziąć tak ciężkie rzeczy na swoje sumienie. Już chłopiec Kieselack popadł w nieszczęście, a Unrat nie będzie się łudził co do tego, że w sprawie tego dziecka on sam ponosi współodpowiedzialność. Nie jest to jednak z pewnością jedyna szkoda, jaką spowodować musi odstępstwo takiego człowieka jak Unrat od wiary i moralności.
Unrat stropił się. O zagładzie Kieselacka dowiedział się dopiero teraz; i zapłonął nagłą radością, że to on ją sprawił. Że przykład jego może się stać niebezpieczny, że może posiać w mieście zniszczenie, na to jeszcze nie wpadł. Otwierały się tutaj widoki zemsty, które go podniecały. Twarz jego pokryła się czerwonemi plamami, bez tchu zatopiony w sobie, skubał swój skąpy zarost.
Pastor Quittjens zrozumiał go fałszywie i rzekł, iż wiedział odrazu, że Unrat przejmie się tem. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod rozwagę ową istotę, dla której wystawiał siebie i innych na największe utrapienia, wówczas faux pas stanie się zupełnie jasne.
Unrat zapytał, czy pastor Quittjens mówi o artystce Fröhlich.
Naturalnie. Teraz, po jej zeznaniach, złożonych na publicznej rozprawie sądowej, otworzyły się chyba Unratowi oczy. Miłość czyni człowieka ślepym, to należy — i pastor Quittjens zapalił znowu swoje cygaro — przyznać. Z drugiej strony niechaj tylko Unrat wspomni swoje lata studenckie i rozmaite rzeczy, jakich się wówczas w Berlinie dowiedziano. Nie było się przecież żabą, huhu, i o takich damulkach ma się doskonałe pojęcie. Nie są one wszak warte, aby narażać dla nich egzystencję własną i innych ludzi. Tak, gdy pomyśli o Berlinie —
Pastor Quittjens uśmiechnął się błogo i gotował się do poufałości. Unrat zachowywał się coraz niespokojniej i nagle przerwał mu. Czy to wszystko ma się odnosić do artystki Fröhlich. Pastor był zdumiony i potwierdził. Nato zerwał się Unrat z kanapy, dysząc ciężko, i pryskając śliną w twarz pastora Quittjensa, wyrzucił z siebie głucho i groźnie słowa:
— Obraził pan artystkę Fröhlich, Dama ta znajduje się pod moją opieką. Niech pan opuści — na przód więc tedy! — mój dom!
Pastor przerażony odsunął się daleko ze swojem krzesłem. Unrat pobiegł do drzwi i otworzył je. Gdy potem jeszcze raz, drżąc z gniewu, skierował się do pastora Quittjensa, duchowny tchórzliwym łukiem wysunął się razem z krzesłem za drzwi. Unrat zamknął je.
Długo jeszcze dyszał, biegając po pokoju. Musiał sobie wyznać, że niedawno jeszcze życzył artystce Fröhlich wszystkiego najgorszego. Obdarzał ją najgorszemi myślami. Ale co było prawem Unrata, tego bynajmniej jeszcze nie wolno było pastorowi Quittjensowi. Stała ona ponad wszystkimi — sama i święta w obliczu ludzkości. Dobrze było, że w ten sposób Unrat osiągnął znowu prawdziwą świadomość rzeczy. Artystka Fröhlich była przecież jego sprawą! Wykraczano przeciwko niemu samemu, gdy się ważono nie uznawać jej! Gnana lękiem wściekłość tyrana ogarnęła go i musiał się oprzeć: jak wówczas, gdy publiczność Błękitnego Anioła wyśmiała ją. Wyśmiać ją, którą on własnoręcznie uszminkował! Zakwestjonować jej produkcje, które on niejako sam wykonywał! Nie były — owszem więc oczywiście — budujące owe jej produkcje przy Grobowcu Olbrzymów i kosztowały one Unrata wiele bólu. Ale to była sprawa tylko między nimi dwojgiem, Unratem i artystką Fröhlich. Pójdzie do niej, nie jest skłonny zaniedbywać tego dłużej!
Chwycił kapelusz, ale odwiesił go znowu.
Zdradziła go — wszelako bądź co bądź. Z drugiej strony stała się w ten sposób drogą, która doprowadziła do zguby ucznia Kieselacka. Czy nie była przez to usprawiedliwiona? Jeszcze nie? Ale gdyby i dla innych jeszcze uczniów — stała się zgubą?
Unrat zatrzymał się z pochyloną głową, którą okryła czerwona chmura. Mściwość jego i jego zazdrość walczyły, a on się nie poruszał. Wreszcie mściwość zwyciężyła. Artystka Fröhlich była usprawiedliwiona.
I Unrat począł marzyć o uczniach, dla których powinnaby się ona stać zgubą. Jaka szkoda, że handlarz cygar z rynku nie był już w szkole; i ów praktykant, który mu się nie ukłonił, lecz śmiał się; i wszyscy inni w mieście. Dla nich wszystkich powinnaby się artystka Fröhlich stać zgubą. Wszyscy oni powinniby być za jej sprawą ze sromem i hańbą wypędzeni ze szkoły. Innej zguby nie potrafił sobie Unrat wyobrazić. Upadek, który nie polegałby na tem, że ktoś został wypędzony ze szkoły, nie przyszedł mu na myśl...
Gdy zapukał do artystki Fröhlich, podeszła ona właśnie sama do drzwi, gotowa do odejścia.
— Huh! Jest! A ja właśnie chciałam iść do ciebie! Nie wierzysz naturalnie, ale niech trupem padnę, jeżeli to nieprawda.
— Więc niechaj tak będzie, — rzekł Unrat.
I była to prawda.
Gdy Unrat uporczywie nie pokazywał się, artystka Fröhlich powiedziała początkowo poprostu: „No, to nie“, i postanowiła nie wprowadzać się więcej do swego własnego mieszkania, lecz pasorzytować jeszcze przez niejaki czas z pieniędzy, uzyskanych za podarowane meble, potem zaś — ponieważ para Kiepertów przeniosła się gdzie indziej i już wyjechała, postarać się o inne engagement. Bóg świadkiem, że okazywała swemu staremu Unratowi jak najprzyjaźniejsze uczucia; ale nie można ich przecież prezentować człowiekowi na koźle gimnastycznym, a jeżeli nie chciał w nie wierzyć, to trudno. Posiadała swoją filozofję. Daleko łatwiej było okpić kogo, gdy się coś nabroiło, niżeli dowieść człowiekowi prawdy, gdy się właśnie istotnie było bez winy. Wogóle z ciuciubabki rzeczami minionemi nie można się wywikłać, gdy człowiek znalazł już przy takich jawnych dzieciństwach, jak ta historja Grobowca Olbrzymów, nitkę i wmawia sobie, że ona i po zawarciu z nim znajomości zadawała się z każdym. W takim razie staruszek poprostu nie był w jej guście. Zdarzało się przecież, że się człowiek mylił. Na ulicy biegł czasem ktoś za człowiekiem przez pół godziny, aż wreszcie zaryzykował, przegonił człowieka i zerknął na niego zboku. A potem odwracał się nagle i udawał, jakby to nie on. Unrat znał ją widocznie dotąd jedynie ztyłu, a gdy tylko ujrzał jej twarz, było po wszystkiem. No, niech go tam.
Ale gdy czas począł upływać, gdy artystka Fröhlich zaczęła doznawać nudy i odczuwać brak gotówki, zastanowiła się, że właściwie głupio jest pozwolić się sprawie tak poprostu rozpaść. Stary ostatecznie wstydził się tylko, dąsał się i czekał, aby mu podała mały paluszek. Da się zrobić. Był przecież starem dzieckiem, trochę komicznie upartem. Pomyślała o tem, jak to wysadził kapitana z garderoby i zadarł przytem nawet z Kiepertem; i roześmiała się. Ale natychmiast oczy jej stały się znowu nieruchome, zadumane, jak widywał je niekiedy Unrat. Był zazdrosny, to musiała być prawda; i napawało ją to szacunkiem. Może siedział teraz sam i truł się i był na nią śmiertelnie zły i żółć nie dawała mu jeść obiadu. To przecież było okropne. Jej poczciwe serce wzruszyło się. I nietylko ze względu na swoją korzyść, nie, także z litości i także z szacunku wybrała się w drogę.
— Długośmy się przecież nie widzieli, — rzekła lękliwie i drwiąco.
— Ma to też swoje powody, — odparł Unrat. — Byłem — zawsze znowu raz poraz — zajęty.
— Ach tak. A czemże to?
— Swojem zwolnieniem z grona nauczycielskiego tutejszego gimnazjum.
— Rozumiem. Mam to uważać za wyrzut.
— Jesteś usprawiedliwiona. Wszak i uczeń Kieselack został wydalony i utracił na zawsze możność wkroczenia na drogi, stojące otworem dla człowieka wykształconego.
— Dobrze mu tak, świntuchowi.
— Co do tego losu, to można więc owszem pragnąć, aby dosięgnął on wielu innych uczniów.
— Tak, ale jak to mamy urządzić? — i uśmiechnęła się oddołu. Unrat zaczerwienił się. Powstała pauza, podczas której wprowadziła go do pokoju i posadziła. Siadła mu na kolanach, ukryła twarz na jego ramieniu i zapytała z pokorną żartobliwością:
— Czy Unratek napewno nie gniewa się już na swoją małą artystkę Fröhlich? Wiesz, to, co opowiedziałam przed sądem, to było też rzeczywiście wszystko. Bóg mi świadkiem, powiedziałabym niemal — chociaż i to człowiekowi nie pomoże. Ale możesz mi wierzyć.
— Niechaj tak będzie, — powtórzył Unrat. I czując potrzebę zbliżenia się do niej przez wyjaśnienie i usystematyzowanie wydarzeń:
— Jest mi — istotnie zaprawdę — doskonale wiadomo, że tak zwana moralność w przeważnej ilości wypadków najściślej związana jest z głupotą. W to może wątpić co najwyżej człowiek niewykształcony humanistycznie. W każdym jednak razie moralność jest korzystna dla tego, kto nie posiadając jej, łatwo osiąga panowanie nad tymi, co nie mogą się jej wyrzec. Możnaby nawet twierdzić i udowodnić, że od duszy poddanego należy tak zwanej moralności najsurowiej wymagać. Ta konieczność nigdy mnie jednak — baczność więc tedy! — nie zwiodła do tego, by uznać, że mogą istnieć inne sfery życiowe z nakazami moralnemi, które się zasadniczo różnią od moralności zwykłego filistra.
Słuchała z wysiłkiem i zdumieniem.
— Ach nie. Gdzież one są? Czy to nie oszustwo?
— Ja sam, — ciągnął Unrat, — osobiście trzymałem się zawsze zwyczajów moralnych filistra: nie dlatego, abym im przypisywał wartość lub czuł się z niemi związany, ale że — naprzód więc raz poraz! — nie napotkałem okazji do rozejścia się z niemi.
Musiał się sam zagrzewać przy mówieniu, z takiem jąkaniem, tak ogarnięty czerwienią i bezsilnością najgwałtowniejszego uczucia wstydu wygłaszał ten śmiały pogląd na życie.
Podziwiała jego mowę i schlebiało jej, że wygłaszał ją dla niej, tylko dla niej. Gdy dodał jeszcze:
— Natomiast po tobie — nie mogę nie stwierdzić tego — nigdy nie spodziewałem się trybu życia, pokrewnego mojemu —
Wówczas ze zdumienia i wzruszenia skrzywiła się przed nim i ucałowała go. Zaledwie puściła jego usta, wyjaśniał już:
— Co jednak nie przeszkodziło...
— No, co znowu? Czemu to nie przeszkodziło, Unratku?
— ...że skłonność, jaką dla ciebie powziąłem, niezmiernie utrudniła mi zniesienie w tym konkretnym wypadku rzeczy, które w myśl zasady należałoby pochwalać, ba, że te rzeczy sprawiły mi ból.
Odgadła w przybliżeniu i przebiegle skrzywiła główkę.
— Gdyż uważam cię za kobietę, na posiadanie której nie tak łatwo człowiek może zasłużyć.
Stała się poważna i zadumana.
Unrat zdecydował się:
— Więc niechaj tak będzie.
Ale potem, wybuchając, pod naporem straszliwego wspomnienia:
— Jeden jest tylko, któregobym ci nie przebaczył nigdy, od którego musisz się — istotnie zaprawdę — powstrzymać, którego nie wolno ci nigdy więcej zobaczyć. To Lohmann!
Ujrzała go wyczerpanego, zlanego potem, i nie pojmowała tego, gdyż nie wiedziała nic o dręczącej wizji, która go raz opanowała — o wizji Lohmanna i jej.
— Ach, tak, — rzekła. — Na tego zawsze byłeś taki zajadły. Chciałeś go przecież posiekać na kiełbasę, I słusznie, mój Unratku. Dla mnie, dzięki Bogu, taki głupi chłopak jest niczem. Gdybym ci to tylko mogła wyjaśnić. Ale tu nic nie pomoże. Chciałoby się płakać.
I istotnie miała na to ochotę: ponieważ absolutnie nie znajdowała wiary co do swego chłodu wobec Lohmanna; i ponieważ w samej głębi swego serca przeczuwała coś dotyczącego Lohmanna, co właściwie pozbawiłoby ją wiarogodności; i ponieważ Unrat, to głupie, stare dziecko, tak często i tak niezręcznie tego dotykał; i że najwidoczniej nie było w życiu spokoju, którego tak tęsknie pragnęła.
Ale że Unrat nie zrozumiałby pochodzenia jej łez i że nie chciała zbytecznie wikłać sytuacji, odmówiła sobie płaczu.
Zresztą nastąpił teraz piękny okres. Wychodzili razem i uzupełniali urządzenie i wyprawę artystki Fröhlich, Prawie co wieczór siedziała w toaletach z Hamburga w loży teatru miejskiego, a Unrat, u jej boku, z podstępnem zadośćuczynieniem przyjmował wszystkie zazdrośnie-oburzone i nieżyczliwie-pożądliwe spojrzenia, jakie na nich padały. Teatr letni był teraz także otwarty i można było usiąść w ogrodzie wśród zamożnego i poważanego towarzystwa, jeść kanapki z łososiem i cieszyć się, że komuś nie było to danem.
Artystka Fröhlich nie lękała się już wystawiania Unrata na cudze podszepty. Niebezpieczeństwo było zażegnane, przyjął na siebie gwoli niej zwolnienie ze szkoły wraz z powszechnem napiętnowaniem.
Początkowo czuła się przytem trochę niesamowicie. Skąd ona właściwie do tego, myślała w duchu, aby ktoś ze względu na nią brał tyle na kark. Potem wzruszała ramionami:
„Mężczyźni już tacy są“.
Zwolna poczęła uznawać, że miał rację, i że jest ona warta tyle, a nawet więcej. Unrat tak uporczywie powtarzał jej, jak jest dostojna i jak mało ludzkość zasługuje na jej spojrzenia, że wreszcie poczęła traktować się sama bardzo poważnie. Nikt jej jeszcze tak poważnie nie traktował i dlatego ona sama siebie także nie. Była wdzięczna temu, kto ją tego uczył. Czuła, że musi ze swej strony dokładać starań, aby należycie ocenić mężczyznę, który wskazywał jej takie stanowisko. Czyniła więcej: wysilała się, aby go kochać.
Nagle oświadczyła mu, że chce się uczyć łaciny. Zgodził się natychmiast. Pozwalała mu potem mówić, odpowiadała źle lub nie pojmowała pytania i ciągle tylko przypatrywała mu się, pełna innych pytań, skierowanych do siebie samej. Podczas trzeciej lekcji zapytała:
— Powiedzno, Unratku, co jest właściwie trudniej skapować, łacinę czy grekę?
— Przeważnie grekę, — zadecydował Unrat, na co ona:
— W takim razie chcę się uczyć greki.
Unrat był zachwycony; zapytał:
— Ale dlaczego?
— Dlatego, mój Unratku.
Pocałowała go, wyglądało to, jak parodja czułości. A jednak było to szczerze pomyślaną czułością. Uczynił ją ambitną; i na jego cześć pragnęła nauki greckiego zamiast łaciny, gdyż było to trudniejsze. Pragnienie jej było wyznaniem miłości — antycypowanem wyznaniem miłości, do której się chciała zmusić.
Bardzo trudnem wydawało się jej przecież kochać swego starego Unratka. Greka nie była trudniejsza. Jakby chciała wziąć go w posiadanie, muskała stale palcami zarys jego drewnianej maski, ruchliwe szczęki, kanciaste jamy, z których kącików zerkały jego oczy, jadowicie ku wszystkim innym, a ku niej z dziecięcą usłużnością. Napawało ją to współczuciem i niejaką czułością. Ruchy jego i jego słowa, bezradny komizm jednych i rozwlekła głębia drugich: wszystko wzruszało ją. Także o szacunku, na jaki zasługiwał, przypominała sobie często. Ale dalej nie zaszła.
Aby naprawić niepowodzenie swego uczucia, kilka razy skupiła umysł przy lekcji greckiego. Unrat czerwienił się i drżąc z rozkoszy zmierzał ku partykułom. Gdy otworzył Homera i po raz pierwszy usłyszał, jak przeczytała μςν... δς νυν — gdy te ukochane dźwięki rzeczywiście padły oto z kolorowej twarzy artystki Fröhlich i jej wdzięcznie umalowanych warg: serce jego zabiło. Musiał odłożyć książkę i skupić się. Oddech jego był jeszcze w wielkim niepokoju; ujął na stole małą, miękką i zawsze nieco dłoń artystki Fröhlich i rzekł, że nie jest skłonny rozstawać się z nią na jedną choćby godzinę pozostałego mu jeszcze życia. Pragnie ją poślubić.
Początkowo przeciągnęła usta do płaczu. Potem uśmiechnęła się wzruszona i oparła policzek na jego ramieniu, kołysząc się na niem. Kołysanie to stało się drganiem; radość jej wybuchła, porwała Unrata z krzesła, ciągnęła go dokoła.
— Więc będę panią Unratową! Pęknę przecież ze śmiechu! Pani profesorowa Unrat — nie, Raat, proszę państwa.
I natychmiast poczęła grać pełną godności damę, która siada na fotelu. Przez chwilę mówiła rozsądnie; teraz nie wprowadzi się wcale do swego nowego mieszkania; przeważna ilość rzeczy jest już przecież sprzedana. Przeniesie się do willi Unrata za bramą i urządzi ją zupełnie na nowo! Potem wybuchnęła znowu. Wreszcie uspokoiła się, stała się zadumana i rzekła jeszcze:
— Co się to z człowiekiem może stać.
Gdy zapytał, czy się cieszy, i że sprawy potoczą się teraz szybko, uśmiechała się już tylko z roztargnieniem.
Podczas następnych dni ciągle wydawała mu się nieprzytomna. Niekiedy wyglądała wprost zatroskana, uporczywie jednak temu zaprzeczała. Wychodziła często i niecierpliwiła się, gdy chciał z nią pójść. Był stropiony i doznawał wrażenia przykrej zagadki. Pewnego dnia nadszedł, gdy wychodziła z taniego zajazdu. Przez chwilę szli w milczeniu obok siebie, potem rzekła tajemniczo:
— Nie zawsze wszystko jest tak, jak człowiek myśli.
Zaniepokoiło go to jeszcze bardziej, ale ona nie chciała nic wyjaśnić.
Jednego z następnych dni, gdy Unrat szedł sam i zasępiony po opustoszałej w południe Siebenbergstrasse, podbiegła do niego mała, biało ubrana dziewczynka i rzekła naiwnym głosikiem dziecięcym:
— Chodź do domu, tatusiu.
Unrat zatrzymał się zdumiony i spojrzał na małą dłoń w białej rękawiczce, którą wyciągnęło do niego dziecko.
— Chodź do domu, tatusiu, — powtórzyła dziewczynka.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Unrat. — Gdzież mieszkasz?
— Tam, — i wskazała za siebie.
Unrat podniósł głowę i ujrzał na najbliższym rogu artystkę Fröhlich, z pochlebczo przechyloną główką i z półruchem dłoni, która lękliwie poruszała się w pewnem oddaleniu od biodra, jakby przepraszała i jakby prosiła.
Unrat bezradnie zwarł szczęki. Nagle zrozumiał; rączka w białej rękawiczce ciągle jeszcze była do niego wyciągnięta; poprostu ujął ją.




  1. Unrat.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Heinrich Mann i tłumacza: Marceli Tarnowski.