<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Bajka o Żelaznym Wilku
Podtytuł z 14 rycinami i winietą okładkowa Jana Rembowskiego
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Ilustrator Jan Rembowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Lud szemrał.
Odkładano z roku na rok ogłoszenie nowych praw. Ulepszano je, zmieniano bez końca. Rycerze powoli przywrócili dawne daniny. Ale i oni sarkali, gdyż wskutek nieurodzaju i moru, jaki nawiedził państwo po wojnie, dochody ich zmalały znacznie. Musieli zmniejszyć swoje dwory, rozpuścić pachołków, uszczuplić najemnikom żołdu. Żołdacy i dworzanie, straciwszy zajęcie, utworzyli szajki rabusiów, które napadały na kmiece zagrody, zatrzymywały na drogach kupców, ba, brały szturmem pomniejsze miasteczka i zmuszały mieszczan do płacenia okupu. Podupadł handel i rękodzieła, cierpiało rolnictwo... Ale Król nie chciał o niczym słyszeć, patrzał jeno codzień w teleskop. — A zresztą mało do niego dochodziło wieści nieszczęsnych. Rycerz Tatura pilnie strzegł bramy zamkowej, zaco... Królowa była mu niezmiernie wdzięczną...
— Oho, niech Wasza Królewska Mość będzie spokojna: tu ptak bez mego pozwolenia nie przeleci!... — chwalił się surowy rycerz, podkręcając wąsy i całując podaną sobie łaskawie rękę królewską.
Istotnie, żywa dusza nie przedostawała się do zamku. Wszyscy przyjmowani byli przed zwodzonym mostem, gdzie gruby mieszczuch Boczań wybudował obszerną gospodę dla przyjezdnych gości. — Wiele w tej gospodzie wypito wina i niemało potoczyło się tam pieniędzy z chłopskich i rycerskich kieszeni do trzosa pana Tatury. Kto chciał coś uzyskać: czy sprawiedliwość, czy przywilej królewski, musiał się tutaj opłacić. Wielu marzyło o tym, żeby miejsce Tatury zająć, ale Tatura pilnie... spełniał swoje obowiązki i nikogo do zamku nie puszczał. Raz jednak zdarzyło się, że jakiś nędzarz przedostał się za mury. Schwyciły go zaraz straże, zaczęły trząść, szarpać, wymyślać i zarąbałyby niebawem, gdyby na szczęście nie nadarzyła się w tę porę w pobliżu królewna i nie wzięła nieszczęśnika w obronę:
— Co wy chcecie z tym dziadkiem zrobić?!... Dajcie mu pokój! puśćcie biedaka!...Widzicie, jaki on obdarty i chudy!... Puśćcie dziadka, puśćcie!... Ja nie chcę, żebyście go bili! — wołała, tupiąc nóżką.
— To nie dziadek, Królewno, to młody urwis, który niewiadomo poco tu przyszedł... Nawet nie chce powiedzieć, jak się dostał!... No, ruszaj, nicponiu, do strażnicy... Jak dostaniesz ze sto kijów, to ci się gęba rozwiąże! — Znowu pachołcy schwycili nieszczęśnika za kołnierz, ale ten wyrwał się im z niezwykłą siłą, upadł na kolana przed królewną i ręce błagalnie wyciągnął. Nic nie mówił, jeno mruczał i ręką na usta wskazywał.
— Widzicie: on głodny!... Chodź, dziadku, ja cię zaprowadzę lepiej do kuchni. Tam ochmistrzyni może ci da co do jedzenia!... Jasiu, Jasiu!... Dopomóż mi! Tutaj żołnierze chcą dziadka zarąbać za to, że przyszedł z tamtego świata!... — przyzywała królewna brata.
Królewicz Jasio rzucił natychmiast swego drewnianego konika i przybieżał do siostry. Ale do dziadka nie zbliżył się, stanął o kilka kroków i, szeroko otwarszy szafirowe oczęta, przyglądał mu się ze zdziwieniem i wstrętem:
— Jaki on brzydki! Jaką brudną czapę włochatą ma na głowie... Jedno oko doprawdy ma zaklejone strasznym, czarnym plastrem... Może tam niema oka, a tylko jest dziura?... I taki pokrzywiony, garbaty!... Ciało czarne jak ziemia wygląda z pod łachmanów!... Jeżeli tam tacy ludzie mieszkają, to ja nie chcę za mury... Tutaj lepiej!
— Ależ, Jasiu, on jest dziadek, on jest biedny, a przecież stamtąd przyjeżdżają i rycerze!... — dowodziła królewna, idąc przodem. Straż prowadziła za nią nieszczęśliwego jeńca. Na ten widok wyskoczyły zaraz z kuchni kuchciki i sam gruby kucharz wyjrzał przez okno. Wszyscy byli ciekawi przybysza z tamtego świata.
— Ale jaki pokraka, niech go też!... I w jaki sposób mógł się tutaj przedostać?!...
— Nie chce mówić, ale my go pociągniemy za język!... — wygrażali się żołnierze.
— Nie chce mówić, bo głodny. Ja sama nie lubię mówić przed śniadaniem! Dajcie mu jeść, a zaraz ożyje — rozkazywała królewna.
Kuchciki, śmiejąc się, przynieśli jakieś korytko, pełne odpadków i obrzynków. Nędzarz chciwie łykał je, chwytając brudnemi palcami, ku wielkiej uciesze czeladzi.
— Zwierz, zwierz!... — wołali wesoło. — Zaszczuć go psami!...
— O, nie!... On ma ładne oko!... Patrzcie, on ma jedno ładne oko!... — broniła nieszczęśnika królewna.
Ale nieznajomy już opuścił powiekę i więcej jej nie podnosił.
Straż znowu zaczęła go tarmosić i ciągnąć do strażnicy. Wtym przybłęda zaryczał, wyrwał się im, skoczył w bok i zaczął uciekać, zamiatając koszlawemi nogami.
— Łapaj!... Trzymaj!... A to ci hultaj! — krzyczeli żołnierze, ścigając go z obnażonemi mieczami.
Królewna zalewała się łzami. Królewicz Jaś zbladł i szeptał w przerażeniu:
— Nie chcę!... Nie chcę!... Niech go nie zabijają!
Nikt jednak rozkazu nie słyszał. Zagłuszył go wrzask czeladzi, gdyż cała służba wyległa na kuchenne schodki, pokładała się ze śmiechu, a pośrodku nich trząsł się jak galareta ogromny brzuch kucharza w białym fartuchu i gruby głos jego huczał jak beczka.
— A to uciecha!... Patrzcie go, jak to kluczy, niby zając!... Jakie to wyprawia koziołki!... Oho!... ho!... Nie złapią go nasze niedźwiedzie, nie złapią!...
Istotnie żołnierze rady sobie dać nie mogli z nieznajomym, uchodził im coraz dalej w ogród, więc wezwali towarzyszy na pomoc od bramy zamkowej. Wtedy zbieg zwrócił się napowrót pędem do kuchni. Był straszny w rozwiewających się łachmanach, z okiem groźnie błyskającym z pod kudeł baraniej czapy. Służba rzuciła się w popłochu do drzwi, sparła się w nich, skłębiła, wielu upadło na ziemię. Zmartwiały z przerażenia kucharz zakrył jedną dłonią twarz, a drugą żołądek. Zbieg nie miał wszakże zamiaru na nich napadać. Jednym skokiem wdrapał się na sąg drzewa, wyrwał stamtąd jakiś sęk i zaczął nim odbijać ciosy żołnierzy, którzy już go dopadli i próbowali dosięgnąć mieczami. Robił to szybko, zręcznie, postawa mu się wyprostowała, członki nabrały wężowej giętkości. Oprzytomniała ze strachu czeladź piała z radości.
— A to zuch!... Nie daj się!... Pokaż, że i biedni ludzie mają rozum! Oho!... ho!...
Królewna za każdym odbitym ciosem klaskała radośnie w ręce.
Od szczęku oręża, od śmiechu i wrzasku ludzi zrobił się taki gwar, tumult, że na balkonie ukazały się z początku służebne Królowej, a następnie sama Królowa, a za nią wysoka ciemna postać rycerza Tatury. Wszystko ucichło, słychać było jeno szczęk mieczów, uderzających o drzewo, chrzęst zbroi, ciężkie oddechy walczących i dzikie okrzyki nieznajomego. Czas jakiś dwór niewieści przyglądał się ciekawie zapasom, wreszcie królewna krzyknęła z dołu, podnosząc modlitewnie ręce do matki:
— Mamo! Nie daj go zabić!!!
— Stać!... — krzyknął Tatura. — Co to jest?... Co to za człowiek!...
Żołnierze opuścili miecze.
— Nie wiemy, Wielmożny Panie, zjawił się skądciś!... — odpowiedział starszy.
— Ach, tak!... A przecie... ptak tu nie miał przelecieć!... — zauważyła półgłosem Królowa.
Tatura poczerwieniał.
— Zaraz się dowiem, Miłościwa Pani, co to znaczy!... Wasza Królewska Mość pozwoli, że odejdę!...
— Owszem, udam się z panem, panie Strażniku Koronny, gdyż mię to również zaciekawia.
Niedługo cały dwór znalazł się przed sągiem, na którym stał nieszczęśliwy zdyszany jeniec z sękiem w dłoniach. Ale już spokorniał, zgarbił się, nogi wygięły mu się w pałąk, ręce obwisły bezsilnie jak powrósła, a barania czapa przykryła zupełnie czoło i oczy.
Królowa przyglądała mu się ze zdumieniem:
— Taki nędzarz!... Taki brzydal... I... i... wasi dzielni żołnierze, rycerzu, nie mogli mu dać rady!?
— Obronna pozycja, niezwykle szczęśliwie wybrana... — usprawiedliwiał się Tatura. — Zresztą, jeżeli sobie Wasza Królewska Mość życzy, oni go natychmiast sprzątną!... Hej, chłopcy!... Bierzcie go!...
— Nie trzeba, nie trzeba!... — skinęła Królowa.
— O tak, mamo, nie trzeba!... — prosiła królewna, a królewicz tulił się do matki i ściskał ją błagalnie za rękę.
Tatura ruszył gniewnie wąsami, ale się wstrzymał.
— Złaź, hultaju!... Łaska królewska nad tobą!... Złaź i gadaj, pocoś tu przyszedł i jaką drogą!...
Przybłęda zlazł niezgrabnie z sąga i padł plackiem przed Królową.
— Już dosyć!... Wstawaj, wstawaj i gadaj!... — mruknął Tatura, trącając nędzarza butem. — Nie jedenby chciał pozostać w tej pozycji życie całe u stópek Waszej Królewskiej Mości, ale... muszę się dowiedzieć, jaką przedostał się drogą, aby ją zamknąć i straż umyślną tam postawić!... — usprawiedliwiał się Strażnik Koronny, zwracając z uśmiechem do nadąsanej Królowej.
Przybłęda podniósł głowę z ziemi, lecz z kolan nie wstawał.
— On, mamo, niemowa!... — tłumaczyła go królewna.
— Aha, jesteś niemowa!... Zawołajcie ogrodnika, on umie rozmawiać na migi!... — rozkazał Tatura.
Przyszedł ogrodnik, skłonił się nizko, poczym z wielką dumą i powagą począł wyrabiać przed nosem przybłędy rozmaite sztuki rękami. Ten zamruczał i też zamachał rękami, pokazując na głowę, na żołądek, usta szeroko otwierał, kładł głowę na dłoni, chylił się ku ziemi i sztywniał, poczym znowu ożywał i prędko przebierał palcami, nawet pokazywał z palców... figę...
Wielką miały uciechę panny dworskie, śmiała się czeladź w odległości, uśmiechała się nawet Królowa.
— Najjaśniejsza Pani i Matko nasza!... On, ten obdartus, powiada, że miał dawniej dobre ubranie i był, za przeproszeniem... ładny — tłumaczył uroczyście ogrodnik. — Ale że mu, za przeproszeniem, odumarli rodzice, więc głodował... więc pasał, za przeproszeniem... świnie... ale że mu, za przeproszeniem, i świnie odumarły... więc nie miał co jeść!... Więc chodził po świecie... — tu ogrodnik roztworzył szeroko ręce, a przybłęda przytaknął mu głową. — Więc chodził po szerokim święcie, za przeproszeniem, po prośbie... Ale ludzie mówili mu: Idź do Króla, niech on ci, za przeproszeniem, da... Więc on chodził dookoła zamku, aż znalazł, za przeproszeniem, dziurę!...
— Ooo!... — zaszemrali żołnierze.
— I w tę, za przeproszeniem, dziurę... wlazł!...
Królowa dusiła się ze śmiechu i gryzła purpurowe usta, wszystkie panny podniosły fartuszki wyżej oczu, aby zakryć roześmiane buzie.
— Gdzież ta dziura jest?... — spytał Tatura posępnie.
— Ja wiem, mamo, gdzie ta dziura, ja wiem! — wyrwał się niespodzianie królewicz. — Ta dziura jest w kanale, któremi płyną z pałacu pomyje i inne rzeczy!...
Przybłęda kiwnął potakująco głową.
— Ach, co za obrzydliwość!!!
Wszyscy mimowoli zatkali nosy i odwrócili się od przybłędy.
— Cóż mam z nim zrobić!?... — szepnął wtedy do Królowej Tatura. — Według prawa, kto raz wszedł do tego zamku, już wyjść zeń nie może bez osobliwego rozkazu Jego Królewskiej Mości. W dodatku on napewno opowie całemu światu o odkrytym przez siebie przejściu i choć zaraz każę otwór kratami zamknąć i straż tam osobną postawię, ale... niedobrze, gdy zaczną mówić, że do zamku jednak można się pomimo straży dostać!...
Królowa kiwała głową, lecz widać było, że jest znudzona całą tą historją.
— Rób, Strażniku Koronny, jak uważasz....Tylko Króla nie odrywaj od jego gwiazd!
— Strażniku, Wielki Strażniku, niech go Wielki Strażnik puści, on będzie grzeczny!... — prosiła miluchno królewna.
Tatura spojrzał złagodniałemi oczami na dziewczynkę i pogładził wąsa.
Wybawił wszystkich z kłopotu ogrodnik, który, stojąc na uboczu, słuchał rozmowy z wielką godnością:
— Mógłbym ja, Wielmożny Panie, wziąć go, za przeproszeniem... na ogrodniczka, bo już sobie sam rady dać, za przeproszeniem, nie mogę od czasu, jak mi kazano i pieców w zamku doglądać z powodu choroby starszego stróża...
— Dobrze!... Niech będzie ogrodniczkiem!... Zakuć go w łańcuchy i oddać ogrodnikowi!... — rozkazał Tatura i odszedł za Królową do pałacu.
Przybłęda nie bronił się, gdy mu nakładali pęta, i odszedł za swym zwierzchnikiem, brzęcząc żelazem i niezgrabnie stawiając koszlawe nogi.
Dzieci królewskie patrzały za nim żałośnie, aż znikł na zakręcie za klombem cudnego kwiecia.
A Król tymczasem na wysokiej wieży naradzał się z astrologiem Dydką:
— Jakże odgadnąć planetę wroga, skoro się nie wie ani imienia jego matki, ani jego własnego imienia...
— Zaczniemy od znaków ogólnych, aby przejść do poszczególnych... Napiszemy »Żelazny Wilk« i zobaczymy, co nam pokaże... A więc Z według tablicy — księżyc — siedem kresek. E — niedźwiadek — trzy kreski...
Pisał, rachował, mazał; wreszcie oko przymrużył, wydął usta i rzekł:
— Płaneta Saturnus... dzień sobota... męzkiego przyrodzenia... większego nieszczęścia... łacny, łagodny, zimny, suchy... Występnie nie przemijając... zimna płaneta... że jaki początek, takie dokończenie... którego roku panuje, daje głód, mór, złe przygody... Ma moc w prawym uchu i w śledzionie, a rządzi oraczy i garbarzy i ludzi wszystkich osobliwie gniewliwych... A ci wszyscy są tegoż przyrodzenia... A jest bardzo czarne i zielone, smaku gorzkiego... Suchy, niezupełnego oka, wielkiego oblicza, a wejrzenia ku ziemi, szkaradny i krzywych zębów...
— On — szepnął Król — on!...
— Poszukamy go na niebie!... — gadał Dydko, uwijając się dokoła rury oszklonej.
Zajrzał i cofnął się pobladły:
— Jest blizko!... — głucho zaszeptał.
Król nachylił się, aby zajrzeć, lecz po chwili namysłu zaniechał tego i... wyprostował się.
— Cóż uczynimy? — spytał posępnie, a gdy astrolog nie odpowiadał, dodał z mocą:
— Każę straże podwoić!... Śledź pilnie, co będzie dalej, i donoś mi niezwłocznie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.