Niepomny jutra, płochy i swawolny,
Przez cało lato śpiewał Konik polny.
Lecz przyszła zima, śniegi, zawieruchy, Gorzko zapłakał biedaczek. «Gdybyż choć jaki robaczek, Gdyby choć skrzydełko muchy
Wpadło mi w łapki... miałbym bal nielada!»
To myśląc, głodny, zbiera sił ostatki, Idzie do Mrówki sąsiadki I tak powiada:
«Pożycz mi, proszę, kilka ziarn żyta;
Da Bóg doczekać przyszłego zbioru,
Oddam z procentem: słowo honoru!»
Lecz Mrówka skąpa i nieużyta (Jest to najmniejsza jej wada) Pyta sąsiada: «Cóżeś porabiał przez lato, Gdy żebrzesz w zimowej porze? — Śpiewałem sobie. — Więc za to, Tańcujże teraz, nieboże!»
Bywa często zwiedzionym, Kto lubi być chwalonym.
Kruk miał w pysku ser ogromny: Lis niby skromny
Przyszedł do niego i rzekł: «Miły bracie,
Nie mogę się nacieszyć, kiedy patrzę na cię. Cóż to za oczy! Ich blask aż mroczy!
Czyż można dostać Takową postać? A pióra jakie! Lśniące, jednakie; A jeśli nie jestem w błędzie, Pewnie i głos śliczny będzie.»
Więc Kruk w kantaty: skoro pysk rozdziawił,
Ser wypadł, Lis go porwał i Kruka zostawił.
Powtórzę wam, co Ezop powiedział dla Greków,
Bo świat zawsze jednaki, mimo zmiany wieków.
Widząc rosłego Wołu jedna Żabka mała,
Koniecznie zrównać wielkością mu chciała.
Więc się jak mogła nadęła, podniosła,
I pyta swoich, czy już go dorosła? «A! gdzież tam, jeszcze daleko!» Wszyscy jej rzeką.
Drogą wśród lasu, ociężałym krokiem, Szły objuczone dwa Muły. Jeden niósł wory z obrokiem, Drugi z pieniędzmi szkatuły.
Dumny, że złoto dźwiga na swym grzbiecie, Chociaż się srodze umęczył, Nie przystałby za nic w świecie By go kolega wyręczył.
Wtem, z głębi lasu, zbójców gromada Na Muła wpada
I do pieniędzy! Muł wierzga i bryka,
Lecz wkrótce, mimo walecznej obrony,
Upadł, śmiertelnym ciosem ugodzony.
«Dla czegoż — jęknął — los ten mnie spotyka?
Takąż mych zasług nagrodę odbieram?
Ten, z worem owsa, swobodnie umyka, A ja umieram!
— Braciszku, rzekł kolega, nieraz tak się zdarza
Tym, co wysokie piastują godności:
Gdybyś był służył, jak ja, u młynarza,
I ty dotychczas miałbyś całe kości.»
Jeden bardzo mizerny Wilk, skóra i kości,
Myszkując po zamrozkach, kiedy w łapy dmucha, Zdybie przypadkiem Brysia jegomości,
Bernardyńskiego karku, sędziowskiego brzucha; Szerść na nim błyszczy gdyby szmelcowana, Podgardle tłuste, zwisłe do kolana.
«A! witaj, panie kumie! witaj, panie Brychu!
Już od lat kopy o was ni widu, ni słychu.
Wtedyś mały był kundlik: ale kto nie z postem,
Prędko zmienia figurę! Jakże służy zdrowie? — Niczego, «Brysio odpowie I za grzeczność kiwnął chwostem.
«Oj! oj!... niczego! widać ze wzrostu i tuszy!
Co to za łeb, mój Boże! choć walić obuchem! A kark jaki! a brzuch jaki! Brzuch! niech mnie porwą sobaki Jeżeli, uczciwszy uszy,
Wieprza widziałem kiedy z takim brzuchem!
— Żartuj zdrów, kumie Wilku; lecz, mówiąc bez żartu,
Jeśli chcesz, możesz sobie równie wypchać boki...
— A to jak, kiedyś łaskaw? — Ot tak: bez odwłoki, Bory i nory oddawszy czartu,
I łajdackich po polu wyrzekłszy się świstań,
Idź między ludzi — i na służbę przystań!
— Lecz w tej służbie co robić? Wilk znowu zapyta.
— Co robić?... dziecko jesteś! Służba wyśmienita: Ot, jedno z drugiem, nic a nic! Dziedzińca pilnować granic, Przybycie gości szczekaniem ogłosić, Na dziada warknąć, żyda potarmosić, Panom pochlebiać ukłonem, Sługom wachlować ogonem; A za toż, bracie, niczego nie braknie: Od panów, paniątek, dziewek, Okruszyn, kostek, polewek, Słowem, czego dusza łaknie.»
Pies mówił, a Wilk słuchał uchem, gębą, nosem,
Nie stracił słówka; połknął dyskurs cały,
I nad smacznej przyszłości medytując losem, Już obiecane wietrzył specyały.
Wtem patrzy... «A to co? — Gdzież? — Ot tu, na karku?
— Eh, błazeństwo!... — Cóż przecie? — Oto, widzisz, troszkę
Przyczesano... bo na noc kładą mi obróżkę,
Ażebym lepiej pilnował folwarku!
— Czy tak? pięknąś wiadomość schował na ostatku!...
— I cóż, Wilku, nie idziesz? — Co to, to nie, bratku! Lepszy w wolności kąsek ladajaki, Niźli w niewoli przysmaki.»
Rzekł, i drapnąwszy co miał skoku w łapie, Aż dotąd drapie.
Owca, Koza, Jałówka, trzy przemądre głowy,
Zawarły z Lwem sąsiadem kontrakt tej osnowy:
Że odtąd, na rzecz spółki trudniąc się obławą,
Każdy wspólnik do zysków jednakie ma prawo.
Wkrótce potem, w sieć Kozy sarna się złowiła.
Wierna umowie, po swych towarzyszy Koza natychmiast posyła.
Przybyli. Lew jegomość, wśród ogólnej ciszy,
Policzył na pazurach i rzekł: «Jest nas czworo I wszyscy równą część biorą;
A więc się dzielmy.» Rozćwiertował sarnę
I rzecze znowu: «Pierwszą część zagarnę
Jako Lew i wasz prezes; a z równą zasługą,
Prawem najmocniejszego zabieram i drugą.
Część trzecią mi zapewnia męztwo znane w świecie; A czwartą... jeżeli chcecie, Bierzcie; lecz przestrzedz was muszę,
Że kto jej dotknie, wnet wyzionie duszę.»
Niegdyś Jowisz obwieścił taki rozkaz światu: «Niech u podnóża mego majestatu Stanie wszelakie stworzenie: Ktoby z jakowej pobudki
Upośledzonym czuł się na postaci, Niechaj śmiało, bez ogródki
Wyjawi swe żądanie, a błąd wnet odmienię.
Przystąp, Małpo; mów pierwsza: ze zwierzęcej braci
Komu zazdrościsz urody?
— Ja? rzecze Małpa, alboż mam powody Narzekać na swoje losy? Niech raczej Słoń długonosy Albo Osioł długouchy
Rozwodzą skargi; bowiem moją postać
Niejeden człowiek pewnie chciałby dostać.»
Wtem Osioł, ciężkie Słonia przedrwiwając ruchy:
«Cóż to za łapy! rzecze, co za uszy!
A cielsko jakie! nazwałbym się osłem,
Gdybym zapragnął takim być potworem.»
Już myślał Jowisz, że Słoń się obruszy;
Bynajmniej. «Jam jest pięknych kształtów wzorem,
Rzecze; bo choć to niby zanadto wyrosłem,
Jednak przecie Wieloryb większy jest odemnie.»
Przyszła kolej na ludzi. Gdy jęli wzajemnie Bliźnich odkrywać brzydoty, A własne wychwalać cnoty,
Dopieroż śmiał się Jowisz!... «Przestańcie! zawoła,
Bo nikt was już od zwierząt rozróżnić nie zdoła,
Skoro każdy, jak widzę, umie być w potrzebie
Ostrowidzem dla drugich, a Kretem dla siebie.»
Niejeden, co za rozum płacił zagranicą,
Wraca tak, jak wyjechał: z pustą mózgownicą;
Lecz bywają wyjątki. Jaskółeczka mała
W swych dalekich wędrówkach wiele skorzystała:
Lepszym niż Kogut była zwiastunem pogody,
A o dowcip ze Szpakiem mogła iść w zawody.
Otóż, na wiosnę, widząc, że konopne siemię
Rzuca kmieć pełną garścią w pooraną ziemię,
Rzekła do małych ptasząt: «Brzydka rzecz się dzieje;
Czy widzicie? ta ręka zgubę waszą sieje. Z tych ziarnek wyrosną siatki, Matnie, stryczki i wędzidła, Słowem, różne zdradne sidła Na was i na wasze dziatki; Dostaniecie się do klatki Lub, co gorsza, na patelnię! Jeśli chcecie ujść zagłady, Posłuchajcie mojej rady: Do pracy się weźcie dzielnie I te ziarna, źródło złego, Wyjedzcie co do jednego.»
Ale ptaszęta Jaskółkę wyśmiały: «Mamy innych ziarn do syta, Nikt cię o radę nie pyta.» Gdy pola zazieleniały,
Jaskółka rzekła: «Jeżeli żyć chcecie, To bez zwłoki, na wyścigi, Wyrwijcie wszystkie łodygi. — Ot, stara! nie wie co plecie,
Wrzasnęły ptaszki; wyrywać konopie!
Zbrakłoby na to dziobów w całej Europie.»
Nadeszło lato; Jaskółka znów prawi: «Już praca was nie wybawi: Złe ziarno rychły plon dało; Lecz zważcie na mą przestrogę: Przez jesień i zimę całą
Chroniąc się zdrady człowieka, Wsie omijajcie zdaleka, Albo się wybierzcie w drogę Pospołu z innemi ptaki. Ale wam siły nie staje Powietrzne przerzynać szlaki, I wzbiwszy się po nad chmury Podążać w odległe kraje;
Więc ukryjcie się w gniazda, w niedostępne góry,
Gdzie was żadna zasadzka dosięgnąć nie zdoła;
Inaczej, poginiecie.» Gwar powstał dokoła;
Ptaszęta, rozjątrzone Jaskółki radami,
Zaczęły jeżyć piórka, wygrażać dzióbkami:
Ledwie z duszą uciekła. Tak Kassandry głosu
Nie chcieli niegdyś słuchać niebaczni Trojanie:
W nagrodę śmierć zyskali, więzy i wygnanie.
I ptaszki podobnego doświadczyły losu;
Bo niejeden, bezpieczne rzuciwszy ukrycie, Postradał wolność lub życie.
Racya mocniejszego zawsze lepszą bywa; Zaraz wam tego dowiodę. Gdzie bieży krynica żywa,
Poszło Jagniątko chlipać sobie wodę.
Wilk tam naczczo nadszedłszy, szukając napaści, Rzekł do baraniego syna: «A któżto ośmielił waści, Że się tak ważysz mącić mój napitek?
Nie ujdzie ci bezkarnie tak bezecna wina.»
Baranek odpowiada, drżąc z bojaźni wszystek:
«Ach, panie dobrodzieju! racz sądzić w tej sprawie Łaskawie.
Obacz, że niżej ciebie, niżej stojąc zdroju,
Nie mogę mącić pańskiego napoju.
— Co! jeszcze mi zadajesz kłamstwo w żywe oczy? Poczekaj, języku smoczy;
Przed rokiem zelżyłeś mnie paskudnemi słowy.
— Ja zaś? jeszczem i na to poprzysiądz gotowy
Że mnie zeszłego roku nie było na świecie.
— Czy ty, czy twój brat, czy który twój krewny, Dość, że tego jestem pewny, Że wy mi sławę szarpiecie;
Wy, pasterze i z waszą archandryą całą
Szczekacie na mnie, gdzie tylko możecie:
Muszę tedy wziąść zemstę okazałą.» Po tej skończonej perorze,
Capes jak swego i zębami porze.
Człek szpetny, lecz jak Narcyz w sobie zakochany,
Winił zwierciadła, że wskazują krzywo; I żyjąc w ciągłym obłędzie,
Twierdził, że nawet ulubieniec Dyany
Miał postać mniej urodziwą.
By go wyleczyć, los usłużny, wszędzie
Stawiał przed jego oczy, próżnością zamglone,
Niemych doradców kobiecego wdzięku. W którąkolwiek spojrzał stronę, W każdem miejscu, w każdem ręku, Na ścianach, stołach, stolikach, W szczotkach, wachlarzach, grzebykach, Nawet na dnie tabakierek, Pełno luster i lusterek. Więc srodze dotknięty w pysze
I niemiłego pragnąc ujść widoku, Ukrył się w leśne zacisze;
Lecz raz, stanąwszy nad brzegiem potoku,
Znów twarz swą zoczył w przezroczystej fali,
Jeszcze bardziej, niż w lustrach, szpetną i obrzydłą. Dąsa się zatem i żali, Że go czcze zwodzi mamidło,
Ucieka... lecz powraca; bo potok uroczy Więzi mu serce i oczy.
Co to znaczy? spytacie. W dwóch słowach wymienię:
Zwierciadłami są ludzie; nie chcemy dać wiary, Widząc w nich własne przywary,
Dopóki nie przekona nas potok: sumienie.
Nad cesarskich, wynosił Turcyi wojowników
Wysłaniec Padyszacha przy niemieckim dworze.
«Nasz Cesarz, przerwał Niemiec, takich ma lenników,
Że każdy wielką armię utrzymywać może.
— Wiem, liczne wojska wasze i liczni wodzowie, Rozsądny Turek odpowie,
Lecz gdzie większa potęga, wnet tego dowiodę,
Gdy powiem, jak szczególną miałem raz przygodę.
Błądząc samotny w ustroni,
Spojrzę, aliści za mną Smok stugłowy goni;
Krew zastyga mi w żyłach, wylękły uchodzę,
Gdy wtem płotek mizerny wstrzymał Smoka w drodze;
Próżno przejść usiłował: każdy łeb potworu Do osobnego cisnąc się otworu,
Utknął pośród gałęzi. Ledwiem pozbył trwogi,
Alić niebezpieczeństwo zagraża mi nowe.
Przyczołgał się Smok drugi: jednę tylko głowę,
Ale sto miał ogonów; ten nie zmylił drogi:
Przeszła głowa przez otwór, przeszło cielsko całe,
A za cielskiem ogony przemknęły się snadnie.
Dla tego to, nad wasze hufce okazałe
Wojsko Sułtana wolę, bo jeden niem władnie.»
Jest to prawda oczywista,
Że gdzie się dwóch pokłóci, tam trzeci skorzysta. Otóż tej prawdy, jak dawna wieść niesie,
Doświadczyli na sobie dwaj niecni obwiesie. Ukradli Osła. Gratka to nielada; Lecz jak podzielić Osła na dwie części?
Bo ten chciał sprzedać, ten nie chciał; ztąd zwada, I od słów przyszło do pięści.
Na ich wrzask trzeci rabuś z gęstwiny nadchodzi;
Wtem, mignęło mu w oku coś nakształt kopyta. Spojrzy: w zaroślach zwierz samopas brodzi.
Więc zakrada się zcicha, za wędzidło chwyta,
I gdy tamci się czubią, on z Osłem tymczasem Zniknął za lasem.
Jest kędyś, w dziełach pewnego poety, Maksyma nader prawdziwa,
Że człowiek, wielbiąc Bogów i kobiety, Korzyść odnosi. Ja zgadzam się na to:
Umysł niewieści pochwała zjednywa,
I nieraz miłość bywa jej zapłatą.
Jak zaś swym chwalcom wdzięczni są Bogowie,
Simonidesa przykład niech odpowie.
Raz, za sowitą nagrodę, Na cześć Atlety zaczął pisać odę; Lecz o czem pisać? Próżno w mózgu szpera: Bowiem ojcem bohatera
Był kmieć prosty, a on sam, prócz siły ramienia,
Nie posiadał przymiotów, godnych uwielbienia. Więc Simonides, po długim namyśle, Rzecz swą rozpoczął Atlety pochwałą: Opisał wiernie i ściśle Jego zwycięztwa; gdy zaś tych nie stało, A wierszy było zamało, Wezwał na pomoc Polluksa z Kastorem. W długiej, ognistej przemowie Wskazał, że obaj ci bohaterowie Są wiekopomnym dla Szermierzy wzorem, Wyliczył wszystkie ich dzieła, Słowem, pochwała nieśmiertelnych braci Większe pół ody zajęła.
Atleta, przeczytawszy, namarszczył się srodze,
Wreszcie trzecią część kwoty obiecanej płaci. «Tyle ci daję, rzekł, ile znachodzę
W twoich wierszach dla siebie sławy i korzyści;
A resztę niechaj Kastor i Polluks uiści.
Wiem wszakże, iż poetę ugościć należy; Bądź więc u mnie na wieczerzy:
Zaprosiłem wesołych biesiadników grono,
Podochocimy sobie.» Choć z miną skwaszoną, Poeta jednak przyjął zaproszenie,
Bo żal mu było, jak sadzę, Stracić zarazem ucztę i pieniądze. Poszedł więc: krążą puhary, Leją się wina strumienie, Brzmi pieśń wesoła i ochocze gwary, Gdy wtem niewolnik znać daje Iż dwaj podróżni, u biesiadnych progów, Czekają wieszcza w nader pilnej sprawie.
Pospiesza Simonides i w obcych poznaje
Tych, których wierszem swym uczcił, Półbogów.
«Przyjm dziękczynienie, rzekli doń łaskawie,
I uchodź z miejsc tych, bo za małą chwilę
Dom cały runie.» Wieszcz usłuchał rady, I wnet, zachwiane w swej sile, Wstrzęsły się gmachu posady:
Padł filar; za nim pułap, pozbawion podpory, Zwalił się na stół godowy I na strwożonych biesiadników głowy.
Wpośród popłochu, Jowisz, w gniewie skory, Mszcząc się za krzywdę Poety, Zgniótł belką nogi Atlety;
Z gości żaden nie uszedł bez sińców i guzów,
Szczęsny jednak, że życie ocalił z pod gruzów. Sława stugębna całe to zdarzenie Wkrótce po Grecyi rozniosła; Cudem nazwano wieszcza ocalenie, A ztąd dlań korzyść urosła, Albowiem od owej pory
Kochanka Bogów zyskał sobie miano, I wszystkie jego utwory Chwalono i przepłacano.
Umieją swych czcicieli wynagradzać Nieba; Lecz, jak widzimy z powieści, Nietylko Bogów, i wieszczów też trzeba Mieć w poważaniu i cześci;
Bierzmy przykład z Olimpu: ten, każdego czasu Był opiekunem i bratem Parnasu.
«Przybądź, o Smierci, wołał Człek w niedoli; Przybądź, przecudna, niebiańska istoto! Niech mnie twa ręka od cierpień wyzwoli.» Więc Śmierć pospiesza z ochotą,
Staje w progu. «Co widzę? krzyknie Nieszczęśliwy, Jakiż to upiór straszliwy! Nie chcę umierać! przychodzisz daremnie: Precz, blada maro! oddal się odemnie!»
Mecenas mawiał: «Lepiej być kaleką, Chorym i ślepym, niż postradać życie.» Pomnijcie na to, wy, co się skarżycie Na los przeciwny. Kiedy Śmierć daleko,
Chcecie umrzeć; gdy przyjdzie, wnet, wybladli z trwogi:
«Blada maro! wołacie, nie wchodź w nasze progi!»
Obarczony starości i chrustu brzemieniem,
Drwal ubogi stękając wlókł się do swej chaty.
Ustał wreszcie od trudu i z gorzkiem westchnieniem,
Ciężar z ramion zrzuciwszy, narzekać zaczyna:
«Kiedyż za swą niedolę doczekam zapłaty?
Kiedyż biedy ostatnia nadejdzie godzina? Jak długo żyję na świecie, Jeszczem nie zaznał nic, okrom zgryzoty:
Zamało chleba, zawiele roboty; To żona chora, to wierzyciel gniecie, To grad, to pożar, lub oboje razem, Gnębią podatki, czynsze, kwaterunek...»
Zapłakał; i znękany swych nieszczęść obrazem, Śmierci wzywa na ratunek.
Śmierć, posłuszna, nadchodzi. «Czego chcesz, człowiecze?
— Ot... zmęczyłem się troszkę, drwal zmięszany rzecze, I chrustu dźwignąć nie mogę...
Pomóż, jeżeli łaska, bo mi pilno w drogę.»
Człek podżyły, szpakowaty, Lecz bogaty, Z nudów, czyli też z dziwactwa, Chciał zaciągnąć się do bractwa Żałujących po niewczasie; Lub, innemi mówiąc słowy,
Myślał się żenić. Lecz był w ambarasie:
Bo wszystkie panny, rozwódki i wdowy
Chciały dla niego żyć, albo umierać. Co tu począć? jak wybierać? Wiedział on, że Ewy dziatwa Ma serduszka bardzo czułe Na siwiznę i szkatułę; Więc dobrze trafić, rzecz wcale niełatwa. Najwięcej sercem jego zawładnęły Dwie wdówki: jedna, nieco podstarzała, Lecz z wielką sztuką naprawiać umiała To, co lata jej odjęły; Druga, świeża jak jagoda, Piękna i młoda. Codzień obiedwie, niby dla igraszki, Z przypruszonej śniegiem czaszki,
Wśród śmiechów i pustoty, włosy wyrywały:
Młoda skrzętnie chwytała każdy włosek biały,
Stara zaś każdy czarny; tak, że w czas niedługi
Szpak wyłysiał i pojął powód tej przysługi.
«Dzięki wam, rzecze; więcej zyskałem niż tracę; A za naukę, nauką odpłacę:
Chciałybyście mnie widzieć, każda swoim trybem,
Jedna, mężem-młokosem, druga, mężem-grzybem; Więc bądźcie zdrowe, moje piękne panie, Bo łysy umrze w kawalerskim stanie.»
Nie wiem z jakowej przyczyny, Bocian do Lisa przybył w odwiedziny. Lis skąpiec właśnie siedział przy obiedzie. «Oto gość! chytrze powiada, W porę przychodzisz, sąsiedzie;
Możeś głodny? czem chata bogata, tem rada.» To rzekłszy, leje na płaskie talerze
Rzadką polewkę, i gościa częstuje.
Ale Bocian napróżno do jadła się bierze
I w swój talerz, jak dzięcioł, długim dziobem kuje:
Nie wykuł ani kropli. Lis żłopie co siły,
Żałując, że gość luby nie ma apetytu.
«Nie głodnym, rzecze Bocian; lecz, sąsiedzie miły,
Jutro, jeżeli łaska, przyjdź na obiad do mnie.» Lis machnął kitą: «Zbyt wiele zaszczytu (Rzecze, mrużąc oczki skromnie),
Stawię się niezawodnie.» Pościł przez dzień cały, I, obiadowej doczekawszy pory, Nadchodzi, wielce zgłodniały. Bocian stawia dwa gąsiory
Z szyją długą i wązką. «Jedz, Lisie, powiada, Proszę: czem chata bogata, tem rada.» I sam w gąsiorze długim dziobem tonie, Smaczno zajada; Lis ślinkę połyka, Wietrzy jakieś miłe wonie, Sięga łapą, ostrzy zęby, Lecz napróżno mordę wtyka: Szyja długa, ciasne wręby, Ni ugryść, ni zmoczyć gęby; Szkło tylko liże i skrobie, A Bocian dziobie i dziobie. Wydziobał wszystko. «Mój luby sąsiedzie, Rzecze, jak widzę, nie jesz: czyś nie chory?»
Zrozumiał Lis; i naczczo, chociaż po obiedzie, Stropiony i zawstydzony
Mały chłopaczek, bawiąc się nad rzeką,
Wpadł w wodę; szczęściem, wierzba rosła niedaleko: Chwycił za gałąź i ile miał mocy Zaczyna krzyczeć: «Ratunku! pomocy! Gwałtu, utonę!» Przypadek zdarzył, że w tę samą stronę Szedł Nauczyciel; zbliża się powoli,
Staje u brzega I tonącego spostrzega.
«Ach! rzecze, swawolnicy, ileż to niedoli,
Ile zmartwień rodzicom i łez przyczyniacie!
Ten z figlów rękę złamie, ten karku nadkręci,
A biedna matka płacze po dziecka utracie!
Na nic zgoła nie macie względu ni pamięci!
Ciągle was trzeba tylko chronić od przygody, Darmozjady, wartogłowy!»
Wygadawszy się wreszcie, dobył chłopca z wody.
Hojnie Bóg gadułami uposażył ziemię. To szybkojęzyczne plemię, Pojąc się własnemi słowy, Na każdym kroku myśli tylko o tem, Aby swej nudnej wymowy Sążniste składać dowody. Najprzód, mój bracie, wydobądź mię z wody, A kazanie powiesz potem.
Kogut znalazł na śmietnisku
Perłę o cudnym połysku.
Zapiał, zdobycz w dziób zabiera
I niesie do Jubilera.
«Patrz, błyszczy jak ranna rosa:
Lecz, nad tę perłę wspaniałą,
Jedno drobne ziarnko prosa
Bardziejby mi się przydało.»
Człowiek, jakich wiele znacie,
Wziął w spadku po literacie
Rękopism. Długo rozważa,
W końcu idzie do księgarza.
«Patrz, wszak dzieło znakomite:
Lecz, nad mądre te szpargały,
Dwa lub trzy talarki bite
Bardziejby mi się przydały.»
Do miodu w pustym ulu, rościł sobie prawa
Rój Pszczół i rój Szerszeni. Ztąd swary i sprzeczki;
W końcu, na wyrok Osy zgodziły się strony. Lecz jak osądzić? Zawikłana sprawa:
Świadkowie zeznawali, że ul opuszczony
Był lat kilka siedzibą istotek skrzydlatych, Brzęczących, podługowatych,
Słowem, do Pszczół podobnych. Adwokat Szerszeni Dowiódł, że jego klienci W też same cechy są uposażeni Od najdawniejszej pamięci. Osa, w kłopocie, przyzywa do śledztwa Mrówki z sąsiedztwa.
Te rzekły, że rój dawnych ula posiadaczy Cały był czarno-żółtawy;
Lecz adwokat Szerszeni dowiódł, że dla sprawy To zeznanie nic nie znaczy,
Bo klient jego każdy, z dziada i pradziada Tęż samą barwę posiada. «Już od pół roku nasz proces się wlecze, (Mądry Pszczół adwokat rzecze;) Szkoda miodu i słów próżnych, Kosztów i opłat przeróżnych. Na co tyle korowodów? Skoro prześwietny sąd żąda dowodów,
Wnoszę, aby przerwano dalsze dochodzenie: Natomiast, niechaj Pszczoły i Szerszenie
Wezmą się do roboty; wówczas sąd zobaczy, Kto umie plastry budować, Miód z kwiatów zbierać i chować, I przedmiot sporny Pszczołom przyznać raczy.» Na takowe orzeczenie Jęły się burzyć Szerszenie
I nie chciały pracować. Osa, bez zachodu, Pszczołom oddała cały zapas miodu.
Gdybyż zawsze tym trybem sądzono procesa! Lepszy zdrowy rozsądek, niźli rzymskie prawo: Na rozterkach pęcznieje palestrantów kiesa, A wychudli pieniacze kończą gdzieś pod ławą.
«Żal mi ciebie, niebogo, mówił Dąb do Trzciny;
Wszakżećto lada ciężar drobniutkiej ptaszyny,
Lada wietrzyk, co muśnie stawu gładkie wody, Źdźbła twoje chyli ku ziemi.
Mnie, Wiąz i Buk zazdroszczą siły i urody,
Bo prawie chmur dosięgam konary swojemi, I stawiąc wichrom nieugięte czoło, Jako opoka stoję niewzruszony.
Więc też, bezpieczne wśród mojego cienia, Krzewy i kwiaty rosną naokoło;
Nie skąpiłbym i tobie ojcowskiej ochrony,
Lecz sadowisz się zwykle w pobliżu strumienia,
Na stawach, gdzie swą władzę wicher rozpościera A moje nie sięgną dłonie.
— Twa litość, rzecze Trzcina, jak widzę, jest szczera;
Bądź jednak bez obawy. Gdy wicher zawieje,
Równie jak ty, a może lepiej się obronię: Burza mnie zegnie, ale nie połamie. Wiem, że złych losów koleje Zwalczało dotąd twe potężne ramię;
Ale czekajmy końca.» Wtem wicher się zrywa,
Ze stref północnych burza nadciąga straszliwa:
Dąb stoi niezachwiany, Trzcina się kołysze.
Uszła zguby; a olbrzym, co mniemał w swej pysze,
Ze stopą sięga Piekieł, a głową Niebiosów,
Padł wkrótce od zdwojonych uraganu ciosów.