Banita (Kraszewski, 1885)/Tom I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Podtytuł | (Czasy Batorego) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy owego mentora nie stało, zaraz jakby wiatr inny powiał po trzech młodszych, wielki kamień spadł im z piersi.
Samuel, który żegnając w progu kasztelana powieki miał zwilżone, otarł je raźno, bo u niego płacz i śmiech chodziły łacno w parze, i naprzód kubek wychyliwszy głos podniósł.
— Niech zdrów jedzie stary, który się już do tych dzieł nie zdał, gdzie potrzeba żywszego animuszu. Wiek ma prawa swoje, myśmy, chwalić Boga, jeszcze inni, to też swobodnie się teraz naradzić, nic nie zakrywając, możemy.
Nietylko on, ale i pan Andrzej, który wprzód wzrok trzymał spuszczony, a mówił niewiele, spojrzał śmielej. Krzychnik wstał i pasa rozwiązał.
— Na kasztelana — rzekł — ja tyle tylko rachuję, że gdybyśmy popadli w matnię, bronić nas będzie i nie opuści, choć z nami nie był... a do roboty ciemnej on się nie zdał. My zaś teraz innej jak ciemną podejmować nie możemy, bo nam jasną zasieczono.
Złowrogo prorokuje Jan, ale on z innej strony na to patrzy i tego co my nie widzi. Kręci się tam, kędy około króla i hetmana posłuszni sami słudzy, a my widzimy i słyszymy, co się po obszarze tej rzeczypospolitej dzieje. Płacz i zgrzytanie zębów.
Żaden z królów się na to nie ważył, co ten goły pan o wilczych zębach. A no nie byłby on taki, gdyby nie szarak, gdyby nie pan Zamojski. Ja zpełna nie wiem, kto z nich panuje, i czy Zamojski hetmani u Batorego, czy Batory u Zamojskiego!! Bez niego on by kroku nie stąpił. Gdyby dziś się udało Zamojskiego zgładzić, jutroby albo Batory do Siedmiogrodu uchodzić musiał, albo innym być i tak nam skakać, jako my mu zaśpiewamy.
— Święta prawda — potwierdził Andrzej — ale na hetmana się porwać trudno, bo wszędzie swoich ma i szczęście mu sprzyja, a na męztwie i chytrości nie zbywa.
— Choć trudno, przecie się ich pozbyć musimy, periculum in mora — zawołał Krzysztof — a no, to nas w chłopy obrócą. Co tu szeroko wykładać, widzicie sami. Te pułki chłopskie i cudzoziemskie, niech co chcą gadają, że im piechota potrzebna, a szlachcic z konia zsiadłszy do niczego... te pułki na nas są wymierzone... nimi gdy wskażą, mogą i sejm rozpędzić.
— Nie ważą się! — zamruczał Andrzej.
— Odwaga im rośnie z naszą głupią pokorą — ciągnął dalej Krzychnik. — Dziś się nie ważą może, a za jutro ja nie ręczę.
Zważcież co czynili po moskiewskich wyprawach, aby despekt starej szlachcie wyrządzili. Posłuchajcie pana Bartosza Paprockiego, gdy liczyć zacznie, ile oni tam na poczekaniu nowej szlachty nakreowali z lada drukarzy i puszkarzy, mieszczaństwa i gminu. W zawody król swoim herbem, Zamojski połowicą swego obdarzał, a to wszystko dlatego, aby z tych łyków sobie wiernych sług pomnożyli. Mają oni prawo do tego czy nie, nie pytają, tak jak i w innych sprawach, król i hetman, okrom swej woli, mało kogo do rady przypuszczą.
Czem to pachnie, to my wiemy, ale nie my też jedni, mamy takich dość, co z nami trzymają.
— Po całym kraju malkontentów siła — dodał Andrzej — temu zaprzeczyć nie można, ale trwogę taką rzucili Ościkiem na ludzi, a hetman tak głośno zapowiedział, że nikogo szczędzić nie myślą, iż teraz ci, co najwięcej ich nienawidzą, najpodlej milczą.
— Bo się nie mają do kogo przyłączyć, a sami słabymi się czują — odezwał się Samuel. — Ja na Niż, bo to już u mnie postanowione, a Krzychnikowi przypada w domu motać i gotować.
— Jakby było z kim — westchnął podczaszy — jam nie od tego. Choć jeszcze nie wiem sam, na czyją korzyść i stronę się przechylę i działać będę, ale to pewna, że spać się nie położę. Na cesarskim dworze jakom miał związki, tak je zachowałem, z moskiewskim począłem zmowy, ale przez posły wilk nie tyje... pisma posyłać niebezpiecznie, ludzi nie wiedzieć zkąd wziąć i do Moskwy się boję gorzej może niż do Turka. Sprawa nie łatwa. Teraz jeszcze to widmo Ościka stanęło na granicy i odstrasza.
— Czyż dlatego opuścić ręce? — począł Andrzej.
W czasie tej rozmowy żywo prowadzonej, Samuel, którego już poważniejsza jej treść nudzić poczynała, siadł nad kubkiem, pił i nucił sobie jakąś piosenkę. Znużonym był.
Krzysztof dopiero ożywiać się poczynał.
— Ja jestem dobrej myśli — mówił dalej — gdy nie dziś to jutro dobra nasza!! Choćby panowanie trwało jaki czas, a juści je i skrócić można (tu odkaszlnął znacząco), nic po niem nie pozostanie. Cudu tego nie dokaże Batory, aby potomka po sobie zostawił — to darmo. Po nim rakuszanin gotowy i nauczony rozumu, a my z nim.
Królowa jejmość, choćby króla przeżyła, wpływu takiego jak za elekcyi Henryka mieć nie będzie. Doczekała się tego, że ją wybrano i na tronie osadzono, a co potem?
Gdy nie panowała, więcej władzy i znaczenia miała niż teraz, a wiem o tem, że ją pan Zamojski pozbawił wpływu na męża i nie cierpi go. Można się domyśleć, że siostrzeńca będzie się starała prowadzić na tron, ale się to nie uda, a gdyby się powiodło, Zamojski już przy nim tak się rządzić nie będzie jak za Batorego. Przestrzegą młokosa, pierwsza ciotka, aby się za czuprynę wziąć nie dał. Wszystko to więc przemijające i przyszłość nasza!! — dokończył Krzychnik.
— Albo, albo — ze sceptycyzmu odrobiną wtrącił Andrzej. — Jeśli się ten stan długo przeciągnie, łatwo rachuby twoje chybić mogą. Oni z każdym dniem siły nabierają, a szlachta słabnie.
Albo to wy nie znacie panów braci naszych, którym byle się dać wykrzyczeć, będą potem głosowali i na pobór i na pospolite ruszenie. Pod koniec zmiękną, gdy im do bigosu i do piwa będzie pilno, albo do jejmościnej pierzyny.
Rozśmiał się Samko.
— Dośćby już tego — przerwał — anoby coś weselszego przystało.
— Nie pora — rzekł Krzychnik — obradźmy naprzód to, z czemeśmy się tu ściągnęli. Wierzymy wszyscy, iż albo króla albo pana hetmana pozbyć się potrzeba, lub obu społem.
Andrzej głową a Samuel głosem potwierdził wniosek.
— Samko na Niż ciągnie, wy bracie Andrzeju do tegoście niesposobni, na mnie więc spada wszystko. Nie wymawiam się, ani wyrzekam, choć nie wiem, jak się do tego wezmę, przy tem jednem stojąc, abyście mi, popadnę-li w biedę, w pomoc przyszli i nie opuszczali.
Ruszył się marszałek z gotowością oświadczając. — Bądźże pewien, że pójdziemy z tobą — zawołał — nie opuścimy cię. Więcej powiem, że Jan choć nam sojusz wypowiedział, a i ten się od rodziny nie odłączy, więc bądź spokojny.
— Mnie znasz — dorzucił Samko — jam twój, a rozumu, choć go siła nie mam, mienia, jakie pozostało, i zdrowia nie będę skąpił. Czyń tylko co można, abyśmy się panowania tego zbyli.
— Mówiliście — rzekł po pewnem wahaniu Andrzej, który się do Krzysztofa przysunął — że z tego panowania nic nie pozostanie, bo jużci potomstwa się spodziewać śmiesznemby było, ale oni też mądrzy są. Zamojskiemu władza zasmakowała, kto wie jakie po mózgu myśli mu się zwijają. Niedaleko od tronu stoi, może mu się zda, że na osierocony wdrapać się potrafi!
Samuel i Krzychnik razem zakrzyknęli:
— Niedoczekanie szaraka!!
— Posłuchajcie ino, jak się on do tego bierze — ciągnął dalej Andrzej pocichu. — Tajemnicą to jest jeszcze dla wszystkich, alem ja tego nie wymyślił, wierzcie mi. Ma synowicę Batory. Hetmanowi dawno pierwsza żona umarła, to pewna, że się myśl narodziła jeszcze go zbliżyć do tronu, dając mu królewską jakby córę przybraną. Co wy na to!
Samuel i Krzysztof zarówno zdumieni spoglądali po sobie, niedowierzająco słuchali, ale wiadomość ta nie uczyniła na nich zbyt wielkiego wrażenia, bo ją za zmyśloną mieli.
— Baśń ktoś splótł — rzekł Krzysztof. — Gdzie to słychana rzecz, aby król poddanego tak z sobą spoufalał, ośmielał i łączył?
— I mnie się zda, że to przyjaciele szaraka wymyślili — zawołał Samko. — U nas o synowicy królewskiej nikt dotąd nie słyszał. Zamojski sam tej myśliby się powziąć nie ważył, a król...
— Król nim żyje tylko! — rzekł Krzychnik — bez niego kroku nie stąpi, bez rady jego papieru nie podpisze, kraju nie zna, ludzi nie rozumie, więc ślepy, chłopcu co go prowadzi, gotów ostatek dać, aby go do przepaści nie ciągnął.
Gdy się tak małżeństwem zwiążą, łacno potem przyjdzie hetmanowi buławę rzuciwszy po sceptrum sięgnąć!
Na długą chwilę wszyscy zamilkli. To, o czem mówił Andrzej, nikomu jeszcze wiadomem nie było. Zaledwie w głowie króla myśl się ta zrodziła, której podobno pierwszym twórcą był zmarły brat, co sobie wielce upodobał hetmana. Tak dziwnie i nowo to brzmiało, tak zdawało nieprawdopodobnem, a grożącem, iż nawet Samuel, nie lubiący rozmyślać, czas jakiś siedział zatopiwszy się w sobie.
— Proszę was, abyście o tym nie głosili — odezwał się Andrzej po przestanku. — Wieść to jest, która łacno hetmanowi u ludzi większy jeszcze mir wyjednać może, więc nie nam z nią chodzić i wybębniać.
— Tembardziej — dodał Samko — że ja jej nie wierzę jeszcze, a gdy uwierzyć będę musiał...
Rzucił się niecierpliwie na siedzeniu, wypił nalane wino, napełnił kubki.
— Spocznijmybo i niech nam głowy odejdą — zawołał — zażyjmy wczasu! Co u licha, wędzić się tak ciągle tym czarnym dymem złych myśli nie można. Mam z sobą Wojtaszka. Chcecie? zawołamy go, aby na lutni nam zagrał i pieśń jaką zaśpiewał. Kto Wojtaszka nie słyszał i nie zna, nie może powiedzieć, aby prawego cytarzystę i śpiewaka znał, bo jemu równego nie ma!!
— Jam ci się na dworze u księcia Ferrary i po innych włoskich dosyć ich nasłuchał — odparł prawie obojętnie Andrzej — nieciekawym tak dalece.
— A ja też u cesarza, który we wszystkich się kunsztach kocha, nie mało ich spotykał, nie sądzę, aby twój domorosły Wojtaszek tamtym dorównał.
Obraził się Samuel.
— Nie domorosły jest — począł gorąco — bo to obieżyświat i choć młody dużo widział, a dziwowano mu się za granicą. Jadł bestya chleb nie z jednego pieca, począwszy od P. Maryi w Krakowie i księży Bernardynów, kędy już mu habit nadziano, ale go niedługo nosił.
Wychwalać go nie będę z innych zalet, bo łotra kawał jest i szubienicy wart, ale gra i śpiewa jak anioł.
Chociaż epizod ten z Wojtaszkiem, nagle obok najpoważniejszej materyi do myślenia dającej wtrącony, mógł braci zdziwić, kto znał Samka fantazyę, nie zdumiał się temu wcale. Tak samo nieraz gdy wszyscy traktowaniem najważniejszych spraw zajęci bywali, Samuel konia przez okno zobaczywszy, dla niego wszystko porzucał, długo nigdy nad niczem wytrwać nie umiejąc.
— Mnie teraz twój Wojtaszek nie w porę, nawet ciekawości nie budzi — przerwał Krzychnik. — Co mi tam. Batorówna mi w głowę zajechała.
Z upartym Samkiem ciężko się sprzeczać było. Nie zważając na Krzychnika, począł na głos wielki wołać swego lutnisty.
Ten się może spodziewał, iż pan bez niego i bez pochwalenia się nim nie obejdzie. Był więc pogotowiu.
Obaj bracia podnieśli ciekawy wzrok gdy wchodził.
Mężczyzna był lat może trzydziestu, wielce urodziwy, a snać urodą swą chełpliwy, blondyn, z włosami długimi puszczonymi w puklach na ramiona i stroju włoską modą. Na twarzy dosyć pięknej ale bladej i zmęczonej, duma jakaś, zarozumiałość, pogarda ludzi i miłość własna, nadto się wyraziście malowały. Choć pokornie się panu skłonił, bo z Samkiem żartować nie było zdrowo, ani mu się stanąć okoniem, widać było, iż go to poniżenie chwilowe kosztowało wiele.
Lutnię, której nigdy nie rzucał i teraz miał na ręku.
Skinął coś poszepnąwszy cicho Samek i dodał głośniej.
— Zaśpiewaj co wesołego, bośmy się zachmurzyli jak to brzydkie niebo dzisiejszego poranku, a pochwal się, że ani księcia Ferrary, ani cesarskim lutnistom nie dasz się wyprzedzić.
Wojtaszek nic nie mówiąc, tuż przy drzwiach na ławie miejsce zająwszy, lutnię podstrajać zaczął, palcami przebiegł po jej strunach, na pana spojrzał, który mu głową dał znak, i zanucił.
Grał na lutni towarzysząc sobie ze sprawnością tak wielką, iż poniekądby kunsztem tym głosowi swemu krzywdę mógł uczynić, gdyby w istocie nie był czysty, silny a wprawny tak, iż odrazu po nim mistrza było poznać.
W tej karczmie pustej, ten śliczny dźwięk dziwnie się rozchodził i sprzeczał z lichą gospodą, która go nie była warta.
I pan Andrzej i Krzychnik w istocie melodyą głosu zachwyceni zostali, bo się nic podobnego nie spodziewali, ale i piosenka, która wesołą być miała, treścią ich swą zajęła.
Była ona żalem opuszczonej małżonki, szydersko wymyślonym tak, aby Anny Jagiellonki dolę smutną malował.
Usiłowała ona niby powstrzymywać męża przy sobie, który najróżniejsze zmyślał potrzeby, aby się od pieszczot jej uwolnić. Więc jechał na łowy, potem na wojnę, znów na radę, na nabożeństwo, a w jednej strofie zwrotka skargę nieszczęśliwej królowej parodyowała, w drugiej obawę małżonka, aby nie był zmuszony ze starą czarownicą pozostać.
Paskwillusz to był niegodziwy, który nie tyle kunsztem i poezyą, co wielką złośliwością i grubiaństwem osłoniętem niby się odznaczał. Wywołał on śmiech wielki Krzychnika, półuśmieszek Andrzeja i kubek wina od Samuela.
Ale zaledwie się skończył, Samek drugiej pieśni zażądał.
Lutnista, nim mu ją podyktował, sam począł, a jaką miał myśl wybierając ją, on tylko wiedział; ale zaledwie się ona odezwała, nagła zmiana powlokła lice pana grubym smutkiem. Zmarszczył czoło, spuścił głowę, a nie miał odwagi zakazać lutniście, aby śpiewać się nie ważył dalej.
Wojtaszka posądzić było można prawie o chęć jakiejś zemsty nad własnym panem.
Zagadkowa to była piosenka, niby wesoła, hulaszcza, rozpasana, a rozpacz z niej i ból tryskał taki, że się płakać chciało słuchając, choć każda zwrotka do kielicha i do szału wołała.
Po Krychniku[1] nawet dreszcze poszły jakieś i z litością spojrzał na Samka, który się wił z bolu słuchając. Zrozumieć w niej wiele alluzyi było trudno, równie jak zuchwalstwa śpiewaka, który nią pana swojego częstował.
Samuel porwał się nareszcie z siedzenia i zakrzyknął:
— Dość! precz!
Lutnista nie dał sobie powtarzać rozkazu, urwał nagle i zniknął za drzwiami. Można go było posądzić, iż piosenkę wybrał umyślnie, aby prędzej był odprawiony.
Po wyjściu jego długo p. Samuel pozostał przybity. Wrażliwa jego natura nie dawała mu się uspokoić.
— Lutnisty ci powinszować — odezwał się marszałek. – Słyszałem wielu i przedziwnych, alem lepszego i we Włoszech, gdzie o głos piękny nie trudno, nie spotkał. Tylko sobie pieśni dobiera nie szczególnie wesołych.
— Na przekorę mnie — rzekł mrucząc gniewnie Samek. — Trzymam go siłą, mocą, radby się na swobody wyrwać, więc mi doskwiera jako może, choć go złotem obsypuję. Mściwy i zły jest. Wie on, że na dwór się gdzieś dostawszy, lepiejby niż u mnie opływał, i ja to wiem, ale puścić mi go żal.
Są chwile w życiu, że się pieśni potrzebuje jak chleba i powietrza. Wojtaszka tego pilnować muszę i wiem, że w końcu mi się wydrze, ale póki mogę...
Zbój ten i pieśni sam układa — mówił dalej[2] — W domu co jest niewiast wszystkie za nim giną, i to niemiła rzecz, bo ich i jego pilnować potrzeba...
— A co ci po pieśni! — odparł pogardliwie Krzychnik — czasem jej posłuchać, toć jeszcze, ale się za nią ubiegać, gonić i dla niej trzymać nieznośnego człeka, na to chyba Samka potrzeba.
— Tak! — potwierdził Samuel — znam to do siebie. Słabości mam niemęzkich wiele, dziwactw od młodości panujących nademną nie zliczyć. Dziś już, gdym za nie krwią i łzami dużo płacił, pozbyć się trudno. Trują one życie, ale pod czas je osładzają. A potem, jam taki człek, że gdy na mnie przyjdzie godzina, chwyta mnie niby jakaś siła nieczysta i rzuca mną, by szalonym. Naówczas ja sobą nie władam, zabijam choćby swoich, we krwi się pławię, gotówem palić i mordować, choć wiem, że jutro płakać na to będę.
Westchnął.
— Choroba to czy nałóg? — mówił dalej. — Ludzie prawią, że gdy nieboszczka matka ze mną chodziła, zadano jej coś takiego, żeby szalonego męża na świat wydała.
A nicby nie było, gdybym szalonym ciągle był i tego do siebie nie znał, ale ja wiem co czynię, a wstrzymać się ani myśleć, bom nie duż.
Jak gdyby ta pieśń Wojtaszka, za którą tęsknił i braci nią chciał częstować, całkiem umysł chmurą zawlokła, zmieniło mu się usposobienie i z ochoczego stał się posępny a prawie sierdzisty.
Co widząc bracia, że go znali, nie przeciwili mu się, milczeli, dawali żółć tę i gorycz z siebie zrzucić.
Patrzał tedy na te drzwi, któremi się Wojtaszek wymknął, i już jakby o wszystkiem innem zapomniawszy, tylko o nim i o sobie coraz coś pomrukiwał, zwracając się do Krzychnika, który lepiej od Andrzeja był w jego naturę wtajemniczony.
Wskazał na drzwi, pochylając się ku bratu.
— Zobaczycie, zobaczycie tego Wojtaszka, ja mówię wam, na tem się skończy, że albo on mnie, albo ja jego o gardło przyprawię. Za wiele on rzeczy o mnie wie, ba, wszystko, myśli moje z gniazda wykręca, tajemnice mi z pod serca dobywa, a ja jego czasami jak psa nienawidzę, czasem jak własne dziecko miłuję. Wiem, że zły człowiek jest, że sposobności tylko czeka, aby mnie zdradził, a zbyć się go nie mogę.
Twarz Samuela gorączkowo się mieniła i mówił coraz żywiej, trzęsąc się, niespokojny.
— Mam siedem zabójstw na duszy mojej, a tych, których z naprawy mej ludzie dokonali, i siedemdziesiąt siedem liczyć mało... mogę więc ósmego wziąć, niewiele zaciąży. Zabiłem Trepkę w las go wywiódłszy dlatego, że sprawę mą z nieboszczką żoną podpatrzył, a wołał o pomstę, iż ją niesprawiedliwie zbiłem... czemużbym i Wojtaszka, który więcej wie, nie miał uśmiercić?
Zwrócił się z tem pytaniem do Krzychnika, który namarszczywszy się odparł.
— W takich razach o radę nie pytają nikogo. Co mi do Wojtaszka! Pilniej się nam innego zbyć a nie wyrostka, któremu nikt wiary nie da.
Pan Samuel już myślami snać daleko pobiegłszy, mówił nawpół do siebie.
— Trepka mnie we śnie prześladuje. Przychodzi niemal co noc i odgraża się, zabiłeś ty mnie potajemnie, ciebie zamorduję publicznie i sromotnie.
Za duszę żony modlę się, zakupiłem mszy siła, a i ta mi pokoju nie daje. Tej mi samemu żal, bo niewinną była, a przez zdrajcę Turczyna i tę niewiastę gorszą od żmii zginęła. Wojtaszek to wszystko wie i moją mękę zna, a nią się napawa jakby miód pił.
Kandyan na mnie też jako na szaleńca i gwałtownika skarży za niedźwiedzia, Dominikanie za tego, com go wywałaszyć kazał, ale mu się to należało, bo dla nabożeństwam go trzymał w domu, a on mi dziewczęta jejmościne psował. Com się nie miał pomścić?
Wstał mówiąc to, nalał sobie wina znowu, raz i drugi, pijąc już sam, ani Krzychnika, ani marszałka nie prosząc, bo się zupełnie zapomniał.
Wtem dzień się już dobry robić zaczął, czeladź spała, a im na sen się nie zbierało. Siedzieli wszyscy. Andrzej opowiadać zaczął, że głodny był. Skoczył więc pan Samuel budzić swoich, aby podawali co prędzej takie jadło, jakie pod ręką się znalazło i wina siła.
Ochotę bowiem miał do picia niepomierną.
Ktoby go pod ten czas widział, a nie znał tak jak bracia go znali, musiałby za szalonego mieć, bo raz sam do siebie mówił, śmiał się, to w głos narzekał, to się odgrażał, a ludzie i sprawy przeszłe i teraźniejsze mięszały się w tej nieporządnej mowie, że połapać ich związku było niepodobna.
A no Krzychnik wiedział, że u pana Samuela chandra taka była przechodzącą i mijała. Gdy mu co do głębi poruszyło sumienie, wówczas stawał się prawie szalonym. Tu naraz wszystkie dawne sprawki, gdy widok Wojtaszka wywołał, musiał z niemi walkę stoczyć.
Wtem Krzychnik pomyślawszy zapytał.
— Tego Wojtaszka, zkądżeś go to ułowił? Co zacz? Z twarzy i postawy szlachecko wygląda, a z kunsztu i tej służby inaczej. Cóżeś ty go na swą biedę wychował? czy przyjąłeś już odkarmionego?
Zwrócił się p. Samuel.
— Wojtaszka — rzekł — sam dyabeł nie wie zkąd się on wziął, a co dziwniejsza, i on też swojej originem nie wie. Tak jest na pewno. Pamięta tyle, że chłopięciem bardzo małem u Panny Maryi w Krakowie w szkole pod ławą na worku słomy sypiał, że go tam bito i za uszy targano, że się uczył i rósł. Potem jednego dnia, gdy go rózgami wysiekli na cmentarzu z dziewczyną nadybawszy, uszedł od Panny Maryi do Bernardynów i tam habit wdział. Głos miał piękny i w głowie rozgarnięto, ale sierota a bękart pewno, roił od dzieciństwa i po dziś dzień, że mu wszelkie wielkości należą, że musi być rodu dostojnego, że rodziców znajdzie i kiedyś siądzie wysoko.
Tego mu z głowy nie wyjąć. Widzieliście go? pojrzawszy zda się królestwa dziedzic, tak się z sobą nosi i chodzi.
— Puściłbyś go! — rzekł Krzychnik.
— Nie mogę, choćbym chciał — odparł Samuel. — Naprzód pod ten czas on nadto wie, a potem jak mi go zbraknie, oszaleję. Mnie i on i pieśń jego potrzebna.
Wtem gdy powoli zimne i ciepłe półmiski przynosić zaczęto, a pan Andrzej, który na stole sparty drzemał, ocknął się, Samuel zaś już dobrze podchmielony coraz się głośniej i raźniej poruszał, a Krzychnik do niego dostrajał, począł marszałek, wskazując na okna.
— Czasuśmy dosyć nadaremno stracili, boć nie potośmy się zwołali, aby Samko się przed nami spowiadał, raz że bez spowiedzi my go dość znamy, wtóre że choć my go rozgrzeszym, co mu to pomoże?
Zatem byłbym tej myśli, iż wrócić trzeba do tego Niżu, albo i do naszej wojny przeciw królowi i „Czarnej Radzie“.
Samuel siadł za stół.
— Niechaj moje przepada — rzekł — mówmy o wspólnych sprawiech.
— Więc o Niżu! — zapytał Andrzej. — Wiesz że się na cię krzywią, i że znowu uniwersały na cię słać gotowi, jako przed kilku laty, gdy cię na granicy poczuli, i starostom imać kazali; nie dobra to więc rzecz ich nadaremnie drażnić, gdy przystałoby raczej wprost się rozprawić i skończyć.
— Gdyby można, jam gotów — odparł Samuel. — Kulibym nie pożałował, a wiecie, że wróblom nią głowy ucinam... a no, gdzie się ruszę, naprzód o mnie wiedzą już i czyhają... dostęp trudny... kroki moje śledzą. Dlatego lepiej gdy ich zmylę i na Niż albo Wołoszczyznę zbiegę, kędy krok w krok za mną chodzić nie mogą, a wrócić potrafię tak, aby o mnie nie wiedzieli. Jest też co na Niżu poczynać...
— Tego my nie widzimy — odparł Andrzej — a zda się nam, gdyby tam miód podbierano, jużby się pasiecznicy znaleźli. O Niżu mówią, że nieład tam wielki, a włóczęgowie ze świata całego i rozbójstwo... Takiego narodu za łeb pochwycić, albo go w karby wprawić, nie Samuela na to potrzeba.
Śmiał się Samek.
— Właśnie może tylko ja ich uchodzę, bom pod czas taki jak i oni. Macie zaś wiedzieć, żem słał do nich raz i drugi z podarkami, jak się patrzy, z obietnicami, co wdzięcznie przyjęli. Jacy oni są, to są, a rozumieją, że gdy wodza dostaną, dopiero znaczenia nabędą. Zaś prosty chłop im nie starczy.
Zrobię co na Niżu czy nie, na dwoje o tem wróżono, a no próbować wolno, rozpatrzeć się nie grzeszno, życie nawet ważyć nie kosztuje mnie, bom je i tak już zmarnował.
Zawładnę Niżowcami, naówczas i król i Czarna Rada będą musieli ze mną się układać, bo im zarówno zła jak dobrego przyczynić mogę. Przyczem uda się li co z Wołochem, i to nie zła, zwącham się z carzykiem tatarskim, nie gardzę tem. Mnie o zdobycie siły jakiejś idzie, a zkąd ją wezmę, furda! bylem miał.
— Ja to wiem — przerwał Krzychnik — że ciebie nie powstrzymać, gdy ci się czego zachce; jedź więc na Niż, choć tubyś był potrzebniejszym. Na jakiekolwiek porozumienie z tym królem i tym jego sługą, liczyć nie można; na nożeśmy poszli, więc nam wszystko musi być dobre co drogę oczyści. Czy kula w Niepołomskiej puszczy, czy trucizna w napoju zadana, czy zasadzka i śmierć w polu...
Andrzej słuchał nie okazując najmniejszego poruszenia, nie sprzeciwiał się. Samuel dodał.
— Albo–li żyw z Niżu powrócę, to wam w pomoc stanę, lub zginę, to wam dorósłszy Aleksander służyć będzie. Dziś u mnie jedno kozactwo w głowie, wy tymczasem wypatrujcie, rozsłuchujcie się i gotujcie.
— A siła ich z tobą na Niż ciągnie, boć tam samotrzeć albo i w dziesiątek iść trudno? — zapytał Krzychnik.
— Szlachciców chudego pacholstwa ale animuszu niemałego, mam już osiemdziesięciu przeszło — rzekł Samuel — mało, ale na moje sakwy, które ich żywić i poić muszą, i tego za wiele. Hajduków mało nie drugie tyle z czeladzią muszę przy sobie mieć, koni też okrom tych co pod nami pójdą, bodaj tabun cały pędzić muszę. Bez podarków, z gołemi rękami ani do kozaków, ni do tatarów nosa nie ma co pokazywać i na to pójdzie grosza nie mało, ale choćby co z wiosek zastawić przyszło, pójdę! pójdę!
Żaden z braci już go nie myślał wstrzymywać, bo im ten upór i to przekonanie twarde, iż się tam coś da zrobić, wydawał się jakby przeczuciem przeznaczenia. Samuelowi zaś śmiało się hetmaństwo kozacze, w niedostatku innego, bo odrazuby mu dało taką wagę, z którą się liczyć doma było nieodzownie potrzeba.
Do pół dnia trwały narady z braćmi, ale już przed nocą zjadłszy i wypiwszy co z sobą mieli, poczęli się panowie Zborowscy w drogę wybierać. Przyczem Samuel na odjezdnem do pijatyki tak obu zmuszał i sam tak okrutnie chlał, że gdy na konie siadać przyszło, wszystkich ich służba na siodła podsadzać musiała, okrom tylko Samuela. Temu wprawdzie wino szaleństwo sprawiało, język i ręce rozwiązywało, ale sił nie odejmowało.
Krzychnikowi poleciwszy dzieci swe i domy, Samuel wprost ztąd pociągnął do dóbr swoich, w których małymi oddziałami rozłożone były werbunki szlachty, która się z nim na Niż do kozactwa iść ofiarowała.
I w parę tygodni potem wieść się rozeszła po rzeczpospolitej, iż banita Zborowski, zrozpaczywszy o sobie na Niż do kozactwa zbiegł i hetmanić mu się spodziewa. Drudzy zaś głosili, jakby zawczasu okrzyknięty był ich wodzem i przeciwko Turkom na przekorę królowi ciągnął.