Banita (Kraszewski, 1885)/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.

Wielka izba gospody w Borówce, okopcona, ze ścianami, które od dymu palonych tu wieczorami skałek, miejscami czarno niemal połyskiwały, wszystkim czterem braciom służyć musiała za obozowisko.
W kominie i piecu palące się ognie, których czeladź pilno strzegła aby nie wygasły, oświecały ją nierównym, migocącym blaskiem.
Wzdłuż ścian, u ław i na ławach służba panów Zborowskich poskładała odzież, futra, płaszcze, kobierce, oręż kosztowny i co z wozów zdjąć dla użycia kazano.
Cztery kupy te, każda oddzielnie, tak się od siebie różniły, jak ich panowie. Najskromniejszą była najstarszego z nich Jana, najnieporządniej narzuconą, ale najwytworniej błyszczącą Samuela. Ten bowiem, jak o głodzie i chłodzie wytrwać umiał gdy było potrzeba wesoło, czego przy wojsku dał dowód, tak czasu sposobnego niczego sobie nie żałował, a gdy ptasiego mleka zażądał lub coby na wagę złota nabywać trzeba, mieć musiał. Przychodziły mu fantazye takie do stroju, który raz niepomiernie bywał świetnym, to grubym, prostym i zaniedbanym. Z orężem też bawił się, można było powiedzieć, jako dziecko, bo mu niekiedy hiszpańskich zbroi szmelcowanych było potrzeba, za które pożyczanym groszem przepłacał, to potem wschodnie szable skupywał, albo płatneczy[1] z Niemiec sprowadzając, wedle własnego pomysłu kuć i szmelcować kazał.
A co jednego dnia za ostatni grosz nabył, często nazajutrz, gdy go kto poprosił, oddawał, już żadnej do zdobyczy tej nie przywiązując wagi.
Takim we wszystkiem był ten człowiek.
Kasztelan gnieźnieński tylko to z sobą wiózł, co niezbędnie dla wygody potrzebnem było, a na okaz nic nie miał; ale mu za to nie brakło na tem, co w niepewnej porze roku zdrowie zachować mogło.
Marszałka podróżny wybór odznaczał się wytwornością skromną, lecz wszystko tam było jaknajlepsze, najdroższe i wypróbowanej wartości.
Wreszcie pana Krzysztofa sakwy i rzeczy chyba się tem odznaczały, że w nich widoczne skąpstwo obok chęci popisu biło w oczy. Więc nie doborem, ale jaskrawością a lichotą Samuela do śmiechu pobudzały podróżne przybory pana brata, co Krzysztofa do gniewu pobudzało.
Ponieważ na pustyni nic się znaleźć, nawet chleba, nie spodziewano, każdy wiózł z sobą zapas śpiżarniany, kołacze, baryłki z winem, każdy miał kuchtę między czeladzią i wóz dobrze nabity. Ale pan Samuel z tą butą, która go odznaczała, oświadczył zaraz, że choćby nazajutrz głodem miał mrzeć, on dziś panów braci do swojego stołu zaprasza. Okazało się, że na jego wozach była zwierzyna, marynowane ryby, solone i wędzone mięsa, wina i miodu podostatkiem. Nawet zastawa stołowa, jak na podróżną biesiadę, za wytworną uchodzić mogła. Misy i półmiski cynowe, takież talerze i dzbany, kształtami pochodzenie swe niemieckie zdradzały. Do wina kubków srebrnych pozłocistych i dzbana podobnego nie brakło, a nawet obrus niejednejby gospodyni zazdrość obudził.
A gdy misy i półmiski na stół przynosić zaczęto, rozeszła się taka woń korzennych przypraw nęcąca, iż się jej oprzeć było trudno. Wspaniale tak i po pańsku występować lubiał Samuel, ale służba świadczyła, że czasu podróży lub łowów całe dnie o suchym chleba kawałku spędzał lub głód znosił tak wesoło, jakby mu zwycięztwo to nad sobą wielką sprawiało radość.
Od pierwszego powitania bracia, prócz tego co się ich rodzin i osób tyczyło, nie rozpoczęli rozmowy o tem, co ich tu sprowadzało. Chociaż wszyscy taką tylko służbę i czeladź mieli tu z sobą, której się strzedz wcale nie potrzebowali, woleli za konsensem powszechnym odłożyć rozprawę do chwili, gdy dwory ich i czeladź z kolei do jadła zasiędą i podchmielą sobie, aby ich zbytnio nie podsłuchiwali i nie szpiegowali.
Zeszło więc tak do wieczora późnego przy kubkach na obojętniejszym gwarze o pospolitych sprawach, choć i tu o królu już i o hetmanie nie zapominano.
Naostatek podniósł się z ławy Jan kasztelan gnieźnieński i posiwiałą głowę musnąwszy dłonią, okiem rzuciwszy dokoła stołu, przy którym siedzieli, ozwał się półgłosem:
— Czas do rzeczy przystąpić... Pozwaliśmy cię tu, Samku, w sprawie tego Niżu, o którym ludzie już plotą, że się tam na przekorę królowi wybierasz. A po co go przeciwko nam drażnić, gdy i tak dosyć ma niechęci, i co imię Zborowskich nosi, już mu podejrzane. Przytem, z tego co o Niżu wiemy, trudno wam wróżyć sukcesu. Zawichrzyć tam łatwo, a z chłopstwem ladajakiem, choćby hetmaństwo nawet od niego czekało, nie przystało Zborowskim wchodzić w przymierza...
Samuel słuchał uśmiechając się i twarz mu drgać zaczynała, bo już pilno było wystrzelić odpowiedzią. Wszelako bratu starszemu chciał się dać wygadać.
Jan prędko skończył.
— Jeżeliś myśl tę miał na Niż do kozactwa echać[2], rzuć ją z lichem, na nic się nie zdała...
— A zkąd wy, panie kasztelanie, ów Niż znacie, że o nim tak prawicie, jakbyście tam byli i naocznie się przekonali, że ono kozactwo do niczego ?
Chłopi są? mówicie, są i chłopi, nie przeczę, ale swobodni, a swoboda to wielka mistrzyni, daje im takiego ducha, jakiego niejednemu szlachcicowi przyszłoby im zazdrościć. A no nie samo tam chłopstwo na tych ostrowach i po tym stepie się zbiera; siła jest naszych braci, którzy doma sobie przykrzyli, albo od pomsty i sromoty głowę ratując pouciekali.
To pewna, że ono kozactwo odważne, sprawne i na lądzie i na wodzie wojownicy dzielni, i tylko wodza im brak, aby z nich siłę stworzył, która nie samemu Turkowi i Tatarzynowi straszną będzie...
Przytem ich ostrowy i kamysze są taką twierdzą, że tam ich ścigać i dobywać nie może nikt... bezpieczni są.
Co za dziw, że się takiemu wojsku hetmanić zachciewa...
Ono to jest ciasto, z którego dobra gospodyni kołacz upiec potrafi.
— A ty tą gospodynią być myślisz? — podchwycił z litościwem niedowierzaniem kasztelan. — Znamy się przecie i ja ci wielkich przymiotów, męztwa, rzutkości, rycerstwa zaprzeczać nie myślę, a no na wodza abyś potrzebne kwalifikacye miał, tego i miłość braterska nie potrafi przyznać.
Samko się cały poruszył i zadrgał, jakby go smagnięto.
— Myślicie tak, boście mnie wodzem nie widzieli — zawołał — ale ja w sobie czuję to, panie bracie, że czem zechcę być, tem potrafię.
— Dużoś rzekł — odparł Jan spokojnie — a daj Boże, aby w tem choć odrobina prawdy była. Jabym się temu cieszył, Bóg świadek.
Pierwsza, czem nie potrafisz być, choćbyś chciał, to — karnym i posłusznym!!
Samuel rozśmiał się rozbrojony.
— Ba! — zawołał — na to zgoda... a no, Zborowskich we mnie krew. Jarzma ona nie cierpi.
— A o tem nie wiesz — rzekł Jan — iż kto słuchać nie umie, ten rozkazywać nie potrafi.
— Kto to powiedział? — chmurno zapytał Samuel.
— Doświadczenie wieków — dodał kasztelan.
— Może ono być rzetelnem — przerwał Samuel chmurno — ale się stosuje do pospolitych ludzi. Nie zaprzeczycie mi, że są wyjątkowi, że takim ze krwi i rodu hetmaństwo się należy, a nie posłuszeństwo. Ja w sobie czuję, że do gminu się nie liczę.
— Nikt z nas też — dodał Andrzej — nie zechce do niego należeć, i pan kasztelan też pewnie nie ostatnim się czuje.
Zamilkli wszyscy.
Rozmowa dotąd pomiędzy Samuelem a Janem zagajona nie weszła była na tor właściwy i kasztelan to zrozumiawszy zwrócił w inną stronę
— Mniejsza o hetmaństwo — rzekł — i o to, czem się kto czuje, nas tu sprawa wspólna familii ściągnęła. Za tego panowania, na którem najpiękniejsze pokładaliśmy nadzieje, stoimy z każdym dniem coraz gorzej. Nie mówię tego o sobie, bo się trzymam jako mogę, aby i was w potrzebie ratować, ale wy wszyscy poszliście takiemi drogami, które do zguby wiodą.
Samuel i Krzysztof spojrzeli na siebie i porozumieli się wzrokiem. Chciał mówić Samuel, lecz postrzegłszy, iż Krzysztof do odpowiedzi się gotuje, zamilkł, oczy zwracając na niego.
— A kto nas na te drogi wpędził? — zawołał Krzysztof. — Nie dobra wola, a konieczność, prześladowano nas, prześladują, co za dziw, że na wszelki sposób bronić się usiłujemy?
Wyrazy te wymówiwszy tonem umiarkowanym, w którym pewien przymus i powstrzymywanie się czuć było, nagle pan podczaszy rzucił się, jakby ciężar z ramion jakiś strząsnąć chciał, wlepił oczy w kasztelana i począł głos podnosząc:
— Co my tu z sobą, pomiędzy braćmi w ciemną babkę grać będziemy! Ja się za język kąsać nie myślę, i wolę odrazu z serca zrzucić, co na niem mam. Pomiędzy nami, kasztelanie, choć bracią jesteśmy, przepaść się otworzyła. Wy tego wilka siedmiogrodzkiego, tego przeklętego węgra, który na zgubę naszą na tron się wdrapał, wenerujecie i słuchacie, wy do jego rady należycie, wam wszystko dobre, co on czyni, albo służka jego hetman... a my, myśmy ich nieprzyjaciele, wrogi zdeklarowane i z tem się przed wami taić nie myślimy.
Jan ten wybuch, choć twarz mu się krwią oblała, przyjął z powagą wielką, nie sierdząc się, gdy w Krzysztofie już paliło się i kipiało.
— Mówicie: my, panie podczaszy — odparł zimno — któż to z wami, azaliście wszyscy tego przekonania?
Samuel pierwszy butnie krzyknął:
— Ja z Krzysztofem trzymam. Wrogi to nasze są, mało tego, wrogi są wolności naszej i rzeczypospolitej, okiełznać nas chcą i w kajdany zakuć!
Andrzej, który oczy miał spuszczone i namyślać się zdawał, dodał z kolei:
— Prawdę mówi! Temu zaprzeczyć niepodobna, że oni prawa i przywileje nasze łamią i depcą. Co im sejm? co im uchwały? Baliśmy się rakuszanina, cesarza, że na nasze swobody czyhać miał, a gorzej się stało, żeśmy to małe i ubogie książątko wzięli, bo ten z pomocą hetmana wprost do absolutum dominium kroczy. Toć to jawne. A jakże my to znosić mamy?
Albośmy to jedni? Spojrzyjcie po wszystkich ziemiach rzeczypospolitej i posłuchajcie. Jeden jest głos: jeżeli król pożyje a potrwa, wiekowe nasze libertates przepadną. Do tego wszystko jawnie zmierza.
Kasztelan się zmarszczył, głową potrząsał.
— Mam ja też oczy — rzekł — prawa tej rzeczypospolitej a nasze tak mi są drogie jak i wam, tego zaś, co mu zadajecie, nie widzę. Groził bunt gdańszczan, za któremiby poszło Pomorze, siedział nam już na karku car moskiewski, co miał czynić król, dla warcholącej szlachty dać nam przepaść? Musiał przebojem iść, aby rzeczpospolitę ocalić i ocalił ją i orężowi jego Pan Bóg pobłogosławił; a gdzież są te swobody, które wam odjęto?
Krzysztof ledwie mu dał dokończyć, rozpalił się okrutnie.
— Wyście, panie bracie, już ich, nie naszym — krzyknął — ślepi jesteście dobrowolnie, trudno wam oczy otworzyć. Niebywałe rzeczy dzieją się u nas. Ścięto Ościka, na innych się odgrażają, że im też na gardło nastaną. Pospolite ruszenie zwołują samowolnie, pobory dawać zmuszają, a już im dawnego żołnierza, co przez tyle wieków bronił i zasłaniał, nie dosyć, zaciągi robią z prostego chłopstwa, cudzoziemców jurgieltami zwabiają, piechoty jakieś wystawiają. Na nieprzyjaciela to potrzebne, mówią, przeciwko twierdzom jego... a co innego myślą. Żołnierz obcy, gdy siła go będzie, na nas się obróci i szlachtę zdusi. Jako żywo go nie przeciw Moskwie zbierają, ale przeciwko nam.
I my to cierpieć mamy nie myśląc zawczasu o obronie? Cha! cha! — rozśmiał się podczaszy.
— Wymysły są i potwarze — odezwał się kasztelan. — Ja z wami o tem rozprawiać się nawet nie myślę, bo nie widzę niebezpieczeństwa, a patrzę na tryumfy. Połock odebrany...
Chciał mówić dalej, ale mu Krzysztof nie dopuścił.
— Tak samo jak wam z nami, tak nam z panem kasztelanem spierać się trudno, bośmy dwu obozów ludzie, a one nieprzejednane są. Wasz pan wrogiem jest naszym i my się z tem nie taimy, że przeciwko niemu cokolwiek możemy czynić, przedsiębrać, cokolwiek na jego szkodę zgotować potrafimy, nieomieszkamy!
Samuel potwierdził żywo:
— Jam tejże wiary co i Krzysztof — zawołał — a mam może ku temu jeszcze więcej niż on pobudki. Któż to pierwszy temu wilkowi, gdy siedział w swej jamie, myśl tę poddał, że się o tron polski kusić może i ku niemu obrócił ludzi? Skorzystał z tego, Bóg zapłać mi nie powiedziawszy.
— A gdybyśmy byli rakuszanina się trzymali i na tron go podnieśli — wtrącił Krzysztof — dopierobyście widzieli, jakby nasza rodzina urosła. Mybyśmy teraz i hetmańską buławę i krakowską pieczęć mieli, nie licząc pieniędzy i starostw. Mybyśmy tu rej wiedli, jak nam zdawna należy.
Andrzej głową skłonił.
— To pewna — rzekł — że on nam żadnych nie przyniósł korzyści. Hetmanów u nas takich siła, pieniędzy nie dał, bo ich sam nie ma a zapożyczać się musi, przymierza i siły żadnej nie dał nam.
Samuel się złośliwie uśmiechnął.
— A no, uczynił nam to dobrodziejstwo wielkie, że starą królewnę, której nikt nie chciał, zaślubił. I to mu się policzyć powinno, bo żona nie do zazdrości i nic mu po niej.
— W miejsce jej znajdzie sobie w Grodnie dziewkę — rzekł Krzysztof — a siła takich na dworze ma, co mu ją przywiodą, tak jak nieboszczykowi Zygmuntowi prowadzili, aż te czarownice i lubownice życie z niego wyssały.
Kasztelan z pogardą głowę odwrócił, nie chcąc nawet odpowiadać, więc Krzysztof coraz bardziej poruszony mówił dalej.
— Jeżeli wy nas, panie kasztelanie, nawrócić myślicie na wiarę waszą, kortezańską, mylicie się srodze. Nie pójdziemy za wami ale przeciwko wam, a wszystko co na wilcze zęby potrafimy, czynić nie omieszkamy.
Spokojnie się podniósł z siedzenia Jan i przez okno niedaleko będące na ciemną noc spojrzał, jakby dnia szukał, mówiąc:
— Ja tu z wami nie mam już co czynić, a buntowniczych mów waszych słuchać mi grzeszno. Czyńcie co się wam upodoba, kiedy was do rozumu i statku przywieść nie można, a będzie-li z tego srom i nieszczęście, nie moja wina, umywam ręce.
A nie myślcie, że wy z waszymi pokątnymi kontraktami i spiskami coś zdołacie. Mają na was oko, chodzą za wami i koło was ludzie... żadnego nie uczynicie kroku, aby o nim nie doniesiono, bo Zamojski wie dobrze, co o nim i o królu trzymacie. Więc to wam zapowiadam głośno i wyraźnie, naprawić się nie chcecie, ja z wami nie trzymam. Boleje serce braterskie, ale Bóg świadek, gdym uczynił, co powinność nakazywała, dla miłości waszej dalej nie pójdę.
— Nie chodzi tu o samą miłość naszą, panie bracie — począł na nowo Krzysztof — ale o naszą rzeczpospolitę całą, którą oni na jakieś carstwo, na turecki regiment chcą przerobić, na co my, choćby gardła przyszło dać, nie pozwolimy.
— Gardła dać łacno — rzekł kasztelan wzdychając — dał je Ościk... nie pofolgują i panom Zborowskim, gdy się okaże, iż podczaszy do cara listy posyła ...
Krzysztof się zarumienił i milczał.
— Małoć było z cesarzem knować i rakuszaninowi służyć — ciągnął dalej kasztelan — z Moskwą też wchodzisz w traktowania...
— Nieprawda! — bąknął podczaszy — bo żadnych jeszcze umów nie było, a do kogo się zgłaszają koronowani, przecież milczeniem ich zbyć nie może.
Kasztelan ręką rzucił, jakby dzisiejszy spór za próżny uważał.
— I rakuszanina i cara moskiewskiegobym wolał — mówił dalej podczaszy — niżeli tego cygana, który nam nie przyniósł nic, krom pięści.
— Zdałaćby się i ona na warchołów — zamruczał Jan — lecz co to o tem z wami rozprawiać. Dajmy sobie pokój. Dla mnie co król czyni dobrem jest i zbawiennem, dla was zgubnem! Przybyłem na zawołanie, jak mi powinność krwi nakazywała, bom starszy w rodzie i głową waszą, ale słowa moje jako groch na ścianę, marnować ich nie myślę.
To mówiąc i już trochę zniecierpliwiony wstał w ręce klaskając na czeladź.
Ta, chociaż w pobliżu była, ale właśnie biesiadowała, i choć kasztelan po kilkakroć powtarzał niecierpliwe klaskanie w dłonie, nikt nie nadchodził.
Dopiero, w chwili uciszenia, usłyszał ktoś i wbiegł z czeladzi pana Samuela wyrostek.
— Wołaj mi Kubełkę mojego! — odezwał się kasztelan.
Milczeli wszyscy, gdy się zjawił stary sługa.
— Jak świt mi konie gotować — rzekł Jan do stojącego u progu — napoić i karmić zaraz, abym nie czekał. Wracamy pilno.
I ucichł.
Po odejściu sługi trwało jeszcze czas jakiś milczenie, ale z ruchów pana Samuela i Krzysztofa widać było, że na siłę się powstrzymywali od sporu ze starszym bratem, który obu rękami sparłszy się na stole, zadumał, oczu nawet na nich nie zwracając długo.
Dopiero po tym milczącym przeciągniętym przestanku, kasztelan się do Andrzeja zatopionego w sobie obrócił.
— Ani Samuela krwi gorącej, której impet już przypłacił — rzekł poważnie — ani młodemu podczaszego rzucaniu się bez rozwagi, nie dziwuję się, ale wy też z nimi trzymać myślicie?
Pan Andrzej usta podniósł i zwrócił się ku kasztelanowi.
— Wy to wszystko — rzekł — na karb krewkości kładziecie, a nie widzicie tego, że oni nie jedni są przeciwko królowi i hetmanowi. Mało rzeknę, gdy połowę rzeczypospolitej do naszego obozu zaliczę. Milczy wielu, bo im strach zamyka usta, ale myślą tak jak my, a pośliznęłaby się jeno stopa węgrowi, dopierobyście posłuchali, co o nim trzyma szlachta i jak go kocha.
Tyran jest, samowola, ciemiężnik. Nie okiełznał nas jeszcze, bo czasu nie miał, a no poczekajcie mało, ani nie spostrzeżecie, jak popadniemy w niewolę. Kajdany nam kują jawnie, a my tego widzieć nie chcemy. Wskazywał pan Krzysztof na owe piechoty cudzoziemskie i chłopstwo zaciągane do wojska, nie przeciw komu, tylko na zgubę naszą.
Dlatego na nowe pułki pieniędzy nie żałują, bo one przeciw swobodzie naszej stają. Wybije godzina, rozpędzą radę i sejm i za łeb nas pochwycą.
Jakże my się nie mamy bronić i wszelkich środków zażywać, aby ta wolność, na którą wieki pracowały, dla dzieci się naszych uchowała!
— Wolność, ale nie swawola — podchwycił kasztelan. — Jakże my przeciwko naszym nieprzyjaciołom obronić się potrafimy, gdy w domu posłuszeństwa i ładu nie zrobimy.
— Tożeśmy wieki tak przetrwali — zawołał Andrzej.
— I Połock stracili, który w rękach Moskwy przez siedmnaście lat zostawał, i pokoju nie mieli nigdy na granicach, a Tatarom się opłacać przyszło, a z Wołochy nic poradzić nie umieliśmy. Ale to jest król i pan, który poprzysiągłszy integritatem rzeczypospolitej i rekuperacyę, chce swojej przysiędze uczynić zadość.
Andrzej się rozśmiał głową potrząsając.
— Jużci Sygoniuszowemu uczniowi a padewskiemu rektorowi na argumentach nie zbraknie, aby się oczyścić — rzekł szydersko — ale to blichtr jest, a despotyzm jawny nam grozi...
— Dlatego też — wybuchnął gwałtownie Krzysztof — co w naszej mocy jest czynić będziemy, aby się i pana i sługi pozbyć. Wszystko nam dobre, bo o rzeczpospolitę idzie. Zbrodniarzy na nią sidła zastawujących, wolno tak zgładzić w obronie praw naszych, jak pospolitego złoczyńcę.
Kasztelan słuchając obie ręce podniósł ku niebu, jakby je na świadectwo wzywał, ale nie odpowiedziawszy nic, dłońmi sobie uszy zatknął, aby dalej nie słuchał, co Krzysztofa nie powstrzymało, który ciągnął dalej.
— Nie o Samuela banicyę, ani o sponiewieranie rodziny naszej mścić się będziemy, boby to prywatą było, choć i ta człowiekowi krewkiemu wybaczona, ale niewoli cierpieć nie chcemy i nie możemy.
— A któż was stróżami swobód uczynił i polecił wam pilność nad niemi? — zapytał kasztelan. — Są na to senatorowie i rada, są sejmy...
— A gdy senatorowie ujęci lub zastraszeni, rada milczy, sejmy napróżno rekryminują, bo ich cale słuchać nie chcą, więc każdy pojedyńczy człek, miłujący kraj, powinien go ratować — rzekł Samuel.
— Samku! — z pewnem szyderstwem przerwał kasztelan. — Samku! nie ubieraj się ty za instygatora przeciw drugim, gdy sam na sobie tyle masz, że nie wiem jak to dźwigasz... Wielkie słowa, ale prywata z nich patrzy, choć się jej zapieracie.
— Ja się jej zapierać nie będę — począł Krzysztof. — Królem się on zowie, choć nie wiem, czy tego imienia godzien, ale ja go człowiekiem tylko widzę przeciwko sobie i nieprzyjacielem. Trafiałem do niego różnemi drogami, znać nas nie chce, odpycha... więc ja to mam zjeść i strawić a upokorzyć się! Nigdy w świecie. Wypowiedział mnie wojnę, nam wojnę, będzie ją miał.
— Na proch i miazgę was zgniecie! — zawołał kasztelan, którego głos przybrał żałosną intonacyę. — O! bracia moi najmilejsi! — dodał — skruszyć się dajcie i opamiętać, proszę was. Dusza moja przeczuwa klęski straszne i sromotę dla rodu naszego wielką, którą upor nierozumny ściągnąć może. Dajcie mi się ubłagać, uprosić, bo nie narzucam wam woli mej, choć głową jestem, ale proszę i suplikuję, zaniechajcie tych odgróżek, tych knowań i wyzywania, albowiem klęskę wywołacie. Vana sine viribus ira, a gdzież siły wasze? Ani wy, ani my wszyscy, gdybyśmy naszych powinowatych Jordanów, Stadnickich, Tarnowskich, Ossolińskich pościągali, gdyby oni wszyscy z nami iść chcieli, a nie pójdą, nie uczynim mu nic, zgniecie nas... Nie pracujcie na własną zgubę!
Błagającym tonem, niemal płaczliwie, a z powagą rodzicielską, łamiąc ręce mówił kasztelan, ale na żadnym z braci wrażenia nie uczynił. Samuel nieznacznie się uśmiechał, Krzysztof miotał niecierpliwie, Andrzej siedział zimny i wcale nieporuszony.
Poczekawszy chwilę, a widząc że się tu już niczego spodziewać nie może, westchnął stary, sparł na ręku i zmienionym tonem spytał Samuela.
— A dzieci twoje kędy są? wiedzą one o tem, że się ty kozackiemu motłochowi w ręce dobrowolnie rzucasz, że na kresy idziesz bez siły, jaka tam potrzebna, gdzie lada kupa z Budziaku wybiegła o wolność i o gardło i o całe mienie cię może przyprawić, bo, uchowaj Boże niewoli, bez okupu nie puszczą. Cóż na to synowie twoi, co twoja ulubiona Anusia?
Zmarszczył się, nagle zmitrężony wielce tem pytaniem Samuel.
— Ja się dzieci nie zwykłem radzić, gdy mam co poczynać — rzekł dumnie — boć więcej rozumu nademnie nie mają.
— Ale ich miłość ku wam, natchnęłaby radą dobrą — rzekł kasztelan. — Chcesz je więc przed czasem sierotami uczynić?
Ruszył ramiony pan Samuel.
— Tej ja aprehensyi na Niż się wybierając wcale nie mam — odparł — ginąć nie myślę, ale się salwować[3] Cóż jeśli kozaków ujmę i pod buławę swą zaprzęgę. Natenczas i król i rzeczpospolita pokłonić mi się będą musieli, bo im pod bokiem siadłszy, albo dokuczyć lub usłużyć potrafię. W kraju mnie znać nie chcą, miejsca tu dla Samuela nie ma, poszukać go więc musi, choćby między tymi zbiegami, którym głowa i wódz potrzebny.
A nie myślcie, aby kozactwem tem pogardzać się godziło, wiem że go siła jest po ostrowach na Dnieprze, a czajki ich, gdy je trzciną obszyją, na morze wybiegają i Turkom dojadają i łupy zagarniają wielkie, a w skarbcu u nich może więcej złota i srebra niż w naszym koronnym, który pożyczkami zasilać się musi.
Jeżeli myślicie, że ja pozyskanie sobie onego kozackiego hetmaństwa mam za rzecz małą a lekką, mylicie się. Wiem dobrze, iż nie zdobędę władzy nad nimi nie przymarłszy głodem i nie folgując ich grubym obyczajom, alem się na to z góry ważył.
Kasztelan słuchał cierpliwie.
— Bóg z tobą — rzekł — chcesz na Niż, choć powrócisz z niczem, a daj Boże z życiem tylko, wola twoja. W tem jeszcze tak wielkiego grzechu nie będzie, samowola tylko i buta szlachecka... a no przynajmniej spisków, konszachtów i owych knowań pokątnych, o które was obwiniają, zaniechajcie. Ciągle na was donoszą, że to truciznę gotujecie, to zasadzki układacie, to się z nieprzyjacioły znosicie. Skończy się na tem, że jedna kropla przepełni naczynie i Samku ty albo Krzychnik (tak w rodzinie zwano Krzysztofa) nałożycie głową.
Podczaszy się rozśmiał.
— Ja swej bronić będę — rzekł — a gdy mi tu za gorąco będzie, do cesarza zjadę, w którego służbę jestem wpisany, lub choćby do moskiewskiego.
— Cóż z szalonymi rozprawa! — westchnął powstając z ławy kasztelan. — Jam tu już niepotrzebny, swoje spełniłem.
W oknie wczesny brzask dnia wiosennego sinem światełkiem się zwiastował, ale pora się obiecywała wilgotna i słotna. Niebo było obłokami zaciągnięte.
Znużony czuwaniem kasztelan sobie kazał zagrzać winnej polewki, a Samuel nowy dzban małmazyi postawiwszy na stół, sobie i braciom, krom Jana, ponapełniał kubki i wesoło pił po cichu prze zdrowie przyszłego pana hetmana niżowego. Stuknęli nimi aż zabrzękły i pan Samuel swój duszkiem wypiwszy natychmiast go na nowo napełnił.
Kasztelan już całkiem był zajęty swym wyborem w drogę, nie na pogróżkę tylko objawiwszy postanowienie odjechania od braci. Widział on, że tu już nic nie pocznie, a sprzeciwiając się im, podrażni tylko.
W milczeniu naprędce polewkę wypiwszy, gdy stary sługa się zjawił u progu, opończę lekkim futerkiem podbitą podać sobie kazał.
Bracia patrzyli na tę ucieczkę obojętnie, ani się go wstrzymywać starali. Owszem pana Samuela wesołość rosła, bo się swobodniejszym czuł, gdyby starszy brat z rozumem i rozwagą swą odjechał. Zegnali[4] się milcząco, ledwie sobie ręce podawszy. Dopiero przeprowadzający do progu Samko uczuł się wzruszonym, gdy już Jan, którego nawykł był jak ojca szanować, miał wynijść. Rzucił się go ściskać serdecznie, ale zapóźno....
Kasztelan przyjął tę czułość zimno, nałożył kołpak na głowę i w chwilę potem kotcze jego, konie i wozy i on sam już ciągnęli drogą ku Krakowu.
Trzej bracia pozostali sami na Borówce.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – płatnerzy.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jechać.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku – brak kropki na końcu zdania.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Żegnali.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.